ĺbkŃÉbeĂaőđGîžŕGđ@îŕ@>ŕBđEîlŕEńŮő>ŕB>ZŕG>˙ęÁńŮĂPÎíffĚ sƒ ˆ‰ÜĚnćÝÝٙťťgcněĚÝܙŸťš3>OGNIEMIMIECZEM1€003oDęÁó1ţ˙Í@ ÍăÍH>ęa>ŕ&>˙ę ŔÍ Í( Í ̈́ ÍŚ ͏͜Í´ÍëÍýÍÍMÍ[Í,ÍMÍ[Í ÍMÍ[úÁţ Í$ÍMÍ[ÍÁÍnÍó>ęÁ>zŕE>@ŕAŻŕ>ŕ˙>Óŕ@űÍžvúÁˇ(řŻęÁÍČ Ë Ëw -Ëo jËg wË_½ ËWÂe ËO ËG Ęú Ŕţ(ţ(ţ(#ú Ŕţ("ţ(*ţ( *ÍŘĂĺÍnĂĺÍtĂĺÍAĂĺÍĂĺÍ ĂĺÍŠĂĺÍĚĂĺú Ŕ=ţ˙ >OÍÁĂĺú Ŕ<ţ >OÍÁĂĺ!>w# űÉ!6# ú6˙#6# öÉ! 6˙#6# ö6# úÉÍëÍ ÍnÉú ŔţČÍ$Í°ÍMúÁO> ‘OÍ úÁOÍ[úÁ<ţ 8>ęÁÉú Ŕţ ú ŔGÍŕ8 ř Íŕ8 řÍĚ@Í$ Í° úÍMúÁţ(=> ęÁúÁO> ‘ţ >OÍ úÁOÍ[ú Ŕţ 0<ę ŔÉú ŔţČŐĹúÁO ú Ŕţ ÍÍ$Í°ÍMÍ[ yţ  Ü{ę ŔÁŃÉĹú Ŕţ ú ŔĆ GÍŕ úÍŕ úúÁO Í$Í°ÍMÍ[ yţ  é> ę ŔÁÉ>ę Ŕ>ęÁ>ęŔę >ęA!@}ęŔ|ęŔÍz!Đ Ŕ*§ ú]Ŕ*§ úúŔOúŔG>š >¸ >>ęŔÉ>ęŔę >ęA!@}ęŔ|ęŔÍÖ űÍzúŔ=ęŔ Íŕ úÍnÉÍÖ(Íz>ęŔúŔć€(ěÍnÉÍz>ęŔúŔć€ĘAÍnÉ Íŕ úÍĘŐÍzúŔţÂÁúŔţĘĚ>ę Ŕ>ęŔúŔć€(ÖÍnÉĺŐĹúŔoúŔg #F+NxĄ<(,xą úŔ>ę Ŕ7 ęŔ>ę Ŕ§ÁŃá§ÉĺŐĹúŔţÂüúŔţÂüúŔţ(úŔţ ÍÍzúŔ>ę Ŕ7 =ęŔ>ę Ŕ§ÁŃáÉĺŐĹúŔG!Đx§(~#§ ÷ôŽŔ*§ úÁŃá§ÉĺĹ!€6# xą řÁáÉĺŐĹy!ţ(#!@‘ţ(!€’ţ(!Ŕ“ţ(!€@y§(=ů]T! ÁÍ P* úÍ P* úÍ P* úÍ P* úÁŃáÉ> ę>ęA>ę ę !Ŕ  * úúNę úOę >ęúŔćęAÉ> ę>ęAú GúN¸ ;ú GúO¸ 1! Ŕ * ú>ęúŔę úŔćęAÍz Íŕ úÉĺŐĹ! Á@6# xą ř!ŽŔ~§(ţ #~#_ň~#OÍčÁŃáÉĺĹ͙V#F#ͨ yţ őzƒ_ÁáÉyÖ Oi`)))  8 ÉĺŐĹk&)}ćđo Á ÁĹË!Ë ÁĹ{ć§(Ë8Ë=öxśw#wyśw#wÁŃáÉđ˙ˇŕ˙Í đ@ćŕ@É>‘ŕ@É>äŕGŕHŕIÉĺŐÍ !`˜Ŕ>đ" üÍ Ŕ" üŃáÉĺŐ!`˜ y§(=ů> ‘W>Í Íq (Íq (Íq (éőy§ ńń!`˜QÍ Íq (Íq (Íq (éŃáÉĹw#< ú 6# úÁÉ!˜>"< ű! ˜"< ű!@˜6ń# úÉ!ŕ™ 6ň# ú!š>("< ű! š"< űÉĹ> ŕđđđđ/ćË7G>ŕđđđđđđđđđđ/ć°Gđ€¨ ŕxŕ€>0ŕđÁÉőđ@ć€(đDţ‘ ôńÉ>€ŕh!ú i@*â űÉúÁţŔ>ŕO!˜ Íł >ŕOÉúÁţŔ͆ ŻęÁ!Á6°> ÍŚ úÁ<ţ(é͆ ÉúÁţÂĺĹŐĺ>ŕ˙͆ ÍX >˙ęÁ>hęÁ!ÁË?866<8ÍŚ >˙ęÁyţ(Uţ úÁ( <ţ~ >h=ţg >}ęÁÇúÁţÂĺĹŐĺ>ŕ˙͆ ÍX úŔO!7 ~!ÁË?866Ć5!Á6˙űÍŚ óÍă͆ úŔę Í ŻŕO!K€ͨ Íó>ęÁ>zŕE>@ŕAŻŕ>ŕ˙>Óŕ@űáŃÁĂĺ  ÍÇ ŻŕO!K€ͨ Éőŕ@đDţ8úđAöŕAđöŕ>ŕ˙ńÉó!˙˙~őŻwŕ>0ŕ>ŕMńwűÉđDţ úÉę ÍÇ đ@őĹ>ŕOˆúÁˇ ú@oú@gú@oú @gͨ ŻŕOͨ >ŕO!œú@Oú@GÍł ŻŕO!œú@Oú@GÍł >€ŕh@Żŕi ű>‹ŕ@đDţ8úÁÍČ O ˇÂ¤ đ€ţ( !Á~=ʤ wó Á>ŕOúÁˇ !@!@*foů>€!h˙w!D˙>ž ýŃ.AËN ü.isrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrđDţ Â! Á*foůűĂ ńŕ@Éő* xą řńÉ>ő " ú ń= ďÉđ@‡ĐđDţ’0úđDţ‘8úđ@ćŕ@ÉőĹ˙ÍČ ˇ ř ÷ÁńÉmade by aRPi02˜"˙(0„(0˜"             €‚ƒ„…†‡ˆ‰Š‹ŒŽ‘’“”•–—˜™š›œžŸ Ą˘Ł¤ĽŚ§¨ŠŞŤŹ­ŽŻ°ą˛ł´ľśˇ¸šşťź˝žżŔÁÂĂÄĹĆÇČÉĘËĚÍÎĎĐŃŇÓÔŐÖ×ŘŮÚŰÜÝŢßŕáâăäĺćçčéęëěíîďđńňóôőö÷řůúűüýţ˙  !"#$%&'()*+,-./0123456789:;<=>?@ABCDEFGHIJKLMNOPQRSTUVWXYZ[\]^_`abcdefghijklmnopqrstuvwxyz{|}~ MBFONTVariable pitch €€€€€€  PPřPřPP x ř(đ ŔČ @˜@  @° P€€@€€€€€@€@@@@@€ @ @ŕ@@€Ŕ€ @@@€€@     @@Ŕ@@@@ŕ@  @@€ŕ@  @  @€€  ŕ ŕ€€Ŕ Ŕ@ €Ŕ  @ŕ @@€€@  @  @@  `  @€€@@€ @€@ ŔŔ€@ @€@  @@@@ ŕŕŔ€`@   ŕ  Ŕ  Ŕ  Ŕ@ €€€ @Ŕ     Ŕŕ€€Ŕ€€ŕŕ€€Ŕ€€€@ €€  `   ŕ   ŕ@@@@@ŕ  @   Ŕ   €€€€€€ŕˆŘ¨ˆˆˆˆˆˆČ¨˜ˆˆ@     @Ŕ   Ŕ€€@    ŕ`Ŕ   Ŕ  @ €@  @ŕ@@@@@@      @     @@ˆˆˆ¨¨¨P   @       @@@ŕ @@@€ŕŔ€€€€€Ŕ€€@@@ Ŕ@@@@@Ŕ@ ŕ€@@ ` `€€Ŕ   Ŕ`€€€` `   `@ ŕ€` @ŕ@@@@@  ` Ŕ€€Ŕ    €€€€€€@@@@@@€€€  Ŕ  €€€€€€@Ш¨¨¨Ŕ    @   @Ŕ  Ŕ€€`  ` Ŕ€€€€`€@ Ŕ@@ŕ@@@     `   @@ˆ¨¨¨P  @     ` Ŕŕ @€ŕ @@€@@ €€€€€€€€@@ @@€P ŕŕŕŕŕŕŕ`€€`€€`ŕ     ŕ@€`@ŕ@@@@Ŕ  ¨@ŕ@@@@@@ŕ@@@ŕ@@ € @€P @`€@ Ŕ @€@  `€@  @ŕ     ŕ @ŕ @€ŕ@ŕ @€€ŕŕ     ŕ@€€@HHŔŔđřP ü\T @`€@ Ŕ€@ @€ @`€@ Ŕŕ     ŕ @ŕ @€ŕ @ŕ @€ŕ€€€€€€@ŕ€€ŕ@€€ Ŕ€€ŕˆpPpˆ@   ŕ  €€€€€€ŕ€ŕ ŕ ŕ x„´¤´„xŕ ŕ ŕ$HH$ŕ Ŕx„´¤„xŕ @ŕ@€ŕŕ ŕ@ŕ@ŕŔ @€ŕ@@`Ŕ@@ @€   ŕ€€ĐĐPPPPP€€Ŕ@Ŕ@ ` ` ŕ ŕH$H€€€  (8€€€°ˆ 8ŕ ŕ(č @ŕ @€ŕ€@@ ŕ   @@ ŕ  @ @ ŕ P @ ŕ  @ ŕ  @@ ŕ   @ €€ @`€€€€`@ €@ŕ€ŕ€ŕ @ŕ€ŕ€ŕŕ€€ŕ€€ŕ  ŕ€ŕ€ŕ€@ŕ@@ŕ @ŕ@@ŕ@ ŕ@@ŕ ŕ@@@ŕpHHčHHp Аа€@@   @ @    @@ @   @P @   @Ppˆˆˆp @ pˆ˜¨Čˆp€@   @ @   @@    @     @ @  @@Ŕ€ŕ ŕ€Ŕ@ Ŕ  Ŕ€€@@ ` ` @@ ` `@ @ ` `P @ ` ` @ ` `@@ ` ` @`€€€``€€`@ €@@ ŕ€` @@ ŕ€`@ ŕ€`  @ ŕ€`€@@@@@@€€€€€@ @@@@ @@@@@ @ p` @Ŕ    €@@   @ @@   @@ @   @P @   @ @   @@ŕ@ř¨¨ř@€@   ` @   `@    `    ` @  ` Ŕ€€ŕ  ŕ€€   ` ŔP“căcdö cZ-qcË;Ł Henryk Sienkiewicz Ogniem i Mieczem - tom I Rozdział pierwszy Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowa-ły jakoweœ klęski i nadzwyczajne zdarze- nia. Współczeœni kronikarze wspominajš, iż z wiosny szarańcza w niesłychanej iloœci wyroiła się z Dzikich Pól i zniszczyła zasie-wy i trawy, co było przepowiedniš napadówtatarskich. Latem zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometapojawiła się na niebie. W Warszawie widy- wano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach; odprawiano więc postyi dawano jałmużny, gdyż niektórzy twier- dzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki. Nareszcie zima nastała tak lekka, że najstarsi ludzie nie pamiętali podobnej. W południowych województwach lody nie popętały wcale wód, które podsy- cane topniejšcym każdego ranka œniegiem wystšpiły z łożysk i pozalewały brzegi. Padały częste deszcze. Step rozmókł i zmienił się w wielkš kałużę, słońce zaœ w południe dogrzewało tak mocno, że - dziw nad dziwy! - w województwie bracławskim i na Dzikich Polach zielona ruń okryła stepyi rozłogi już w połowie grudnia. Roje po pasiekach poczęły się burzyć i huczeć, bydło ryczało po zagrodach. Gdy więc tak porzšdek przyrodzenia zdawał się być wca- le odwróconym, wszyscy na Rusi oczekujšc niezwykłych zdarzeń zwracali niespokojny umysł i oczy szczególniej ku Dzikim Polom,od których łatwiej niŸli skšdinšd mogło sięukazać niebezpieczeństwo. Tymczasem na Polach nie działo się nic nadzwyczajnego i nie było innych walk i potyczek jak te, które się odprawiały tam zwykle, a o których wiedziały tylko orły, jastrzębie, kruki i zwierz polny. Bo takie to już były te Pola. Ostatnie œlady osiadłego życia kończyły się, idšc kupołudniowi, niedaleko za Czehrynem ode Dniepru, a od Dniestru - niedaleko za Humaniem, a potem już hen, ku limanom i morzu, step i step, w dwie rzeki jakby w ramę ujęty. Na łuku Dnieprowym, na Niżu, wrzało jeszcze kozacze życie za porohami, ale w samych Polach nikt nie mieszkał i chyba po brzegach tkwiły gdzieniegdzie "polanki" jakoby wyspy wœród morza. Ziemia była de nomine Rzeczypospolitej, ale pustynna, na której pastwisk Rzeczpos-polita Tatarom pozwalała, wszakże gdy Kozacy często bronili, więc to pastwisko było i pobojowiskiem zarazem. Ile tam walk stoczono, ilu ludzi legło, nikt nie zliczył, nikt nie spamiętał. Orły, jastrzębie i kruki jedne wiedziały, a kto z daleka dosłyszał szum skrzydeł i krakanie,kto ujrzał wiry ptasie nad jednym kołujšcemiejscem, to wiedział, że tam trupy lub koœci nie pogrzebione leżš... Polowano w trawach na ludzi jakby na wilki lub suhaki. Polował, kto chciał. Człek prawem œcigan chronił się w dzikie stepy, orężny pasterz trzód strzegł, rycerz przygód tam szukał, łotrzyk łupu. Kozak Tatara, Tatar Kozaka. Bywało, że i całe watahy broniły trzód przed tłumami napastników. Step to był pusty i pełny zarazem, cichy i groŸny, spokojny i pełen zasadzek, dziki od Dzikich Pól, ale i od dzikich dusz. Czasem też napełniała go wielka wojna. Wówczas płynęły po nim jak fale czambułytatarskie, pułki kozackie, to choršgwie polskie lub wołoskie; nocami rżenie koni wtórowało wyciom wilków, głos kotłów i tršb mosiężnych leciał aż do Owidowego jeziora i ku morzu, a na Czarnym Szlaku, naKuczmańskim - rzekłbyœ: powódŸ ludzka. Granic Rzeczypospolitej strzegły od Kamieńca aż do Dniepru stanice i "polanki" i- gdy szlaki miały się zaroić, poznawano właœnie po niezliczonych stadach ptactwa,które, płoszone przez czambuły, leciały napółnoc. Ale Tatar, byle wychylił się z Czar-nego Lasu lub Dniestr przebył od strony wołoskiej, to stepem równo z ptakami stawał w południowych województwach. Wszelako zimy owej ptactwo nie cišgnęło z wrzaskiem ku Rzeczypospolitej. Na stepie było ciszej niż zwykle. W chwili gdy rozpoczyna się powieœć nasza, słońce zachodziło właœnie, a czerwonawe jego promienie rozœwiecały okolicę pustš zupeł-nie. Na północnym krańcu Dzikich Pól, nad Omelniczkiem, aż do jego ujœcia, najbyst- rzejszy wzrok nie mógłby odkryć jednej żywej duszy ani nawet żadnego ruchu w ciemnych, zaschniętych i zwiędłych burza- nach. Słońce połowš tylko tarczy wyglšda-ło jeszcze zza widnokręgu. Niebo było już ciemne, a potem i step z wolna mroczył się coraz bardziej. Na lewym brzegu, na niewielkiej wyniosłoœci podobniejszej do mogiły niż do wzgórza, œwieciły tylko resztki murowanej stanicy, którš niegdyœ jeszcze Teodoryk Buczacki wystawił, a którš potem napady starły. Od ruiny owej padał długi cień. Opodal œwieciły wody szeroko rozlanego Omelniczka, który w tymmiejscu skręca się ku Dnieprowi. Ale blaski gasły coraz bardziej na niebie i na ziemi. Z nieba dochodziły tylko klangory żurawi cišgnšcych ku morzu; zresztš ciszy nie przerywał żaden głos. Noc zapadła nad pustyniš, a z niš nasta-ła godzina duchów. Czuwajšcy w stanicach rycerze opowiadali sobie w owych czasach, że nocami wstajš na Dzikich Polach cienie poległych, którzy zeszli tam nagłš œmier- ciš w grzechu, i odprawujš swoje korowo- dy, w czym im żaden krzyż ani koœciół nie przeszkadza. Toteż gdy sznury wskazujšce północ poczynały się dopalać, odmawiano po stanicach modlitwy za umarłych. Mówio-no także, że one cienie jeŸdŸców snujšc siępo pustyni zastępujš drogę podróżnym jęczšc i proszšc o znak krzyża œwiętego. Między nimi trafiały się upiory, które goniły za ludŸmi wyjšc. Wprawne ucho z daleka już rozeznawało wycie upiorów od wilczego. Widywano również całe wojska cieniów, które czasem przybliżały się tak do stanic, że straże grały larum. Zapowia- dało to zwykle wielkš wojnę. Spotkanie pojedynczych cieniów nie znaczyło również nic dobrego, ale nie zawsze należało sobie Ÿle wróżyć, bo i człek żywy zjawiał się nieraz i niknšł jak cień przed podróżnymi, dlatego często i snadnie za ducha mógł byćpoczytanym. Skoro więc noc zapadła nad Omelnicz- kiem, nie było w tym nic dziwnego, że zaraz koło opustoszałej stanicy pojawił się duch czy człowiek. Miesišc wychynšł właœnie zza Dniepru i obielił pustkę, głowybodiaków i dal stepowš. Wtem niżej na stepie ukazały się inne jakieœ nocne istoty.Przelatujšce chmurki przesłaniały co chwila blask księżyca, więc owe postacie to wybłyskiwały z cienia, to znowu gasły. Chwilami nikły zupełnie i zdawały się top- nieć w cieniu. Posuwajšc się ku wyniosłoœ- ci, na której stał pierwszy jeŸdziec, skradały się cicho, ostrożnie, z wolna, zatrzymujšc się co chwila. W ruchach ich było coœ przerażajšcego, jak i w całym tym stepie, tak spokojnym na pozór. Wiatr chwilami podmuchiwał ode Dniepru sprawujšc żałosny szelest w zeschłych bodiakach, które pochylały się i trzęsły, jakby przerażone. Na koniec postacie znikły, schroniły się w cień ruiny. W bladym œwietle nocy widać było tylko jednego jeŸdŸca stojšcego na wyniosłoœci. Wreszcie szelest ów zwrócił jego uwagę.Zbliżywszy się do skraju wzgórza poczšł wpatrywać się w step uważnie. W tej chwili wiatr przestał wiać, szelest ustał izrobiła się cisza zupełna. Nagle dał się słyszeć przeraŸliwy œwist.Zmieszane głosy poczęły wrzeszczeć przeraŸliwie: "Hałła! Hałła! Jezu Chryste! ratuj! bij!" Rozległ się huk samopałów, czerwone œwiatła rozdarły ciemnoœci. Tętent koni zmieszał się z szczękiem żelaza. Nowi jacyœ jeŸdŸce wyroœli jakby spod ziemi na stepie. Rzekłbyœ: burza zawrzała nagle w tej cichej, złowrogiej pustyni. Potem jęki ludzkie zawtórowały wrzaskom strasznym, wreszcie ucichło wszystko: walka była skończona. Widocznie rozegrywała się jedna ze zwykłych scen na Dzikich Polach. JeŸdŸcy zgrupowali się na wyniosłoœci; niektórzy pozsiadali z koni, przypatrujšc się czemuœ pilnie. Wtem w ciemnoœciach ozwał się silny i rozkazujšcy głos: - Hej tam! skrzesać ognia i zapalić! Po chwili posypały się naprzód iskry, a potem buchnšł płomień suchych oczeretów i łuczywa, które podróżujšcy przez Dzikie Pola wozili zawsze ze sobš. Wnet wbito w ziemię dršg od kaganka i jaskrawe, padajšce, z góry œwiatło oœwie- ciło wyraŸnie kilkunastu ludzi pochylonych nad jakšœ postaciš leżšcš bez ruchu na ziemi. Byli to żołnierze ubrani w barwę czerwonš, dworskš, i w wilcze kapuzy. Z tych jeden, siedzšcy na dzielnym koniu, zdawał się reszcie przywodzić. Zsiadłszy z konia zbliżył się do owej leżšcej postaci i spytał: - A co, wachmistrzu? żyje czy nie żyje? - Żyje, panie namiestniku, ale charcze; arkan go zdławił. - Co zacz jest? - Nie Tatar, znaczny ktoœ. - To i Bogu dziękować. Tu namiestnik popatrzył uważnie na leżšcego męża. - Coœ jakby hetman - rzekł. - I koń pod nim tatar zacny, jak lepsze- go u chana nie znaleŸć - odpowiedział wachmistrz. - A ot, tam go trzymajš. Porucznik spojrzał i twarz mu się rozjaœniła. Obok dwóch szeregowych trzymało rzeczywiœcie dzielnego rumaka, który tulšc uszy i rozdymajšc chrapy wycišgał głowę i poglšdał przerażonymi oczyma na swego pana. - Ale koń, panie namiestniku, będzie nasz? - wtršcił tonem pytania wachmistrz. - A ty, psiawiaro, chciałbyœ chrzeœcijanowi konia w stepie odjšć? - Bo zdobyczny... Dalszš rozmowę przerwało silniejsze chrapanie zduszonego męża. - Wlać mu gorzałki w gębę - rzekł pan namiestnik - pas odpišć. - Czy zostaniemy tu na nocleg? - Tak jest, konie rozkulbaczyć, stos zapalić. Żołnierze skoczyli co żywo. Jedni poczęlicucić i rozcierać leżšcego, drudzy ruszyli po oczerety, inni rozesłali na ziemi skóry wielbłšdzie i niedŸwiedzie na nocleg. Pan namiestnik, nie troszczšc się więcej o zduszonego męża, odpišł pas i rozcišgnšłsię na burce przy ognisku. Był to młody jeszcze bardzo człowiek, suchy, czarniawy,wielce przystojny, ze szczupłš twarzš i wydatnym orlim nosem. W oczach jego malowała się okrutna fantazja i zadzier- żystoœć, ale w obliczu miał wyraz uczciwy.Wšs doœć obfity i nie golona widocznie od dawna broda dodawały mu nad wiek powagi. Tymczasem dwaj pachołkowie zajęli się przyrzšdzaniem wieczerzy. Położono na ogniu gotowe ćwierci baranie; zdjęto też z koni kilka dropiów upolowanych w czasie dnia, kilka pardew i jednego suhaka, które- go pachoł wnet zaczšł obłupywać ze skóry. Stos płonšł rzucajšc na step ogrom-ne, czerwone koło œwiatła. Zduszony czło-wiek poczšł z wolna przychodzić do siebie. Przez czas jakiœ wodził nabiegłymi krwišoczyma po obcych badajšc ich twarze; następnie usiłował powstać. Żołnierz, który poprzednio rozmawiał z namiestni- kiem, dŸwignšł go w górę pod pachy; drugi włożył mu obuszek w dłoń, na którym nieznajomy wsparł się z całej siły. Twarz jego była jeszcze czerwona, żyły jej na- brzmiałe. Na koniec przyduszonym głosem wykrztusił pierwszy wyraz: - Wody? Podano mu gorzałki, którš pił i pił, co mu widocznie dobrze zrobiło, bo odjšwszy wreszcie flaszę od ust, czystszym już głosem spytał: - W czyich jestem ręku? Namiestnik powstał i zbliżył się ku niemu. - W ręku tych, co waœci salwowali. - Przeto nie waszmoœciowie schwycili mnie na arkan? - Mosanie, nasza rzecz szabla, nie arkan.Krzywdzisz waœć dobrych żołnierzów podej-rzeniem. Złapali cię jakowiœ łotrzykowie udajšcy Tatarów, których jeœliœ ciekaw, oglšdać możesz, bo oto leżš tam porżnięci jak barany. To mówišc wskazał rękš na kilka ciem- nych ciał leżšcych poniżej wyniosłoœci. A nieznajomy na to: - To pozwólcie mi spoczšć. Podłożono mu wojłokowš kulbakę, na której siadł i pogršżył się w milczeniu. Był to mšż w sile wieku, œredniego wzro-stu, szerokich ramion, prawie olbrzymiej budowy ciała i uderzajšcych rysów. Głowę miał ogromnš, cerę zawiędłš, bardzo ogorzałš, oczy czarne i nieco ukoœne jak u Tatara, a nad wšskimi ustami zwieszał mu się cienki wšs rozchodzšcy się dopiero przy końcach w dwie szerokie kiœcie. Twarz jego potężna zwiastowała powagę i dumę. Było w niej coœ pocišgajšcego i odpychajšcego zarazem - powaga hetmańska ożeniona z tatarskš chytroœciš, dobrotliwoœć i dzikoœć. Posiedziawszy nieco na kulbace, wstał i nad wszelkie spodziewanie, zamiast dzięko-wać, poszedł oglšdać trupy. - Prostak! - mruknšł namiestnik. Nieznajomy tymczasem przypatrywał sięuważnie każdej twarzy kiwajšc głowš jak człowiek, który odgadł wszystko, po czymwracał z wolna do namiestnika, klepišc siępo bokach i szukajšc mimowolnie pasa, za który widocznie chciał zatknšć rękę. Nie podobała się młodemu namiestnikowita powaga w człeku oderżniętym przed chwilš od powroza, więc rzekł z przekšsem: - Rzekłby kto, że wasze znajomych szukasz między owymi łotrzykami albo że pacierz za ich duszę odmawiasz. Nieznajomy odparł z powagš: - I nie mylisz się waœć, i mylisz: nie mylisz się, bom szukał znajomych, a mylisz się, bo to nie łotrzykowie, jeno słudzy pewnego szlachcica, mego sšsiada. - Tedy widocznie nie z jednej studni pijacie z onym sšsiadem. Dziwny jakiœ uœmiech przeleciał po cienkich wargach nieznajomego. - I w tym się waœć mylisz - mruknšł przez zęby. Po chwili dodał głoœniej: - Ale wybacz waszmoœć pan, żem mu naprzód powinnej nie złożył dzięki za auxilium i skuteczny ratunek, który mnie odtak nagłej œmierci wybawił. Waœci męstwo stanęło za mojš nieostrożnoœć, bom się od ludzi swoich odłšczył, ale też wdzięcznoœćmoja dorównywa waszmoœcinej ochocie. To rzekłszy wycišgnšł ku namiestnikowi rękę. Ale butny młodzieńczyk nie ruszył się z miejsca i nie spieszył z podaniem swojej; natomiast rzekł: - Chciałbym naprzód wiedzieć, jeżeli ze szlachcicem mam sprawę, bo chociaż o tymnie wštpię, jednakże bezimiennych podzię- ków przyjmować mi się nie godzi. - Widzę w waszmoœci prawdziwie kawalerskš fantazję - i słusznie mówisz. Powinienem był zaczšć od nazwiska mój dyskurs i mojš podziękę. Jestem Zenobi Abdank, herbu Abdank z krzyżykiem, szlachcic z województwa kijowskiego, osiadły i pułkownik kozackiej choršgwi księcia Dominika Zasławskiego. - A ja Jan Skrzetuski, namiestnik choršgwi pancernej J. O. księcia Jeremiego Wiœniowieckiego. - Pod sławnym wojownikiem waœć służysz. Przyjmże teraz mojš wdzięcznoœć i rękę. Namiestnik nie wahał się dłużej. Towa- rzysze pancerni z góry wprawdzie patrzyli na żołnierzów spod innych choršgwi, ale pan Skrzetuski był na stepie, na Dzikich Polach, gdzie takie rzeczy mniej szły pod uwagę. Zresztš miał do czynienia z pułkownikiem, o czym zaraz naocznie się przekonał, bo gdy jego żołnierze przynieœli panu Abdankowi pas i szablę, i krótki buzdygan, z których go rozpasano dla cucenia, podali mu zarazem i krótkš buławęo osadzie z koœci, o głowie ze œlinowatego rogu, jakich zażywali zwykle pułkownicy kozaccy. Przy tym ubiór imci Zenobiego Abdanka był dostatni, a mowa kształtna znamionowała umysł bystry i otarcie się wœwiecie. Więc pan Skrzetuski zaprosił go do kompanii. Zapach pieczonych mięs jšł właœnie rozchodzić się od stosu, łechcšc nozdrza i podniebienie. Pachoł wydobył je zżaru i podał na latercynowej misie. Poczęli jeœć, a gdy przyniesiono spory worek mołdawskiego wina uszyty z koŸlej skóry, wnet zawišzała się żywa rozmowa. - Oby nam się szczęœliwie do domu wróci-ło! - rzekł pan Skrzetuski. - To waszmoœć wracasz? skšdże, proszę?- spytał Abdank. - Z daleka, bo z Krymu. - A cóżeœ waszmoœć tam robił? z wykup-nem jeŸdziłeœ? - Nie, moœci pułkowniku; jeŸdziłem do samego chana. Abdank nastawił ciekawie ucha. - Ano to, proszę, w pięknš waœć wszed- łeœ komitywę! I z czymże do chana jeŸdziłeœ? - Z listem J. O. księcia Jeremiego. - To waœć posłował! O cóż jegomoœć ksišżę do chana pisał? Namiestnik popatrzył bystro na towarzysza. - Moœci pułkowniku - rzekł - zaglšdałeœ w oczy łotrzykom, którzy cię na arkan ujęli - to twoja sprawa; ale co ksišżę do chana pisał, to ani twoja, ani moja, jeno ich obydwóch. - Dziwiłem się przed chwilš - odparł chytrze Abdank - że jegomoœć ksišżę tak młodego człowieka posłem sobie do chana obrał, ale po waœcinej odpowiedzi już się nie dziwię, bo widzę, żeœ młody laty, ale stary eksperiencjš i rozumem. Namiestnik połknšł gładko pochlebne P6c†j cđ c€ ú*Ô c Î8,słówko, pokręcił tylko młodego wšsa i pytał: - A powiedzże mi waszmoœć, co porabiasznad Omelniczkiem i jakeœ się tu wzišł sam jeden? - Nie jestem sam jeden, jenom ludzi zostawił po drodze, a jadę do Kudaku, do pana Grodzickiego, któren tam jest przeło- żonym nad prezydium i do którego jegomoœćhetman wielki wysłał mnie z listami. - A czemu waœć nie bajdakiem, wodš? - Taki był ordynans, od którego odstšpić mi się nie godzi. - To dziw, że jegomoœć hetman taki wydał ordynans, gdyż właœnie na stepie w tak ciężkie popadłeœ terminy, których wodšjadšc pewno byłbyœ uniknšł. - Mosanie, stepy teraz spokojne; znam jasię z nimi nie od dziœ, a to, co mnie spotkało, to jest złoœć ludzka i invidia. - I któż to na jegomoœci tak nastaje? - Długo by gadać. Sšsiad to zły, moœci namiestniku, który substancję mi zniszczył, z włoœci mnie ruguje, syna mi zbił - i ot - widziałeœ waœć, tu jeszcze na szyję mojš nastawał. - A to waœć nie nosisz szabli przy boku? W potężnej twarzy Abdanka zabłysła nienawiœć, oczy zaœwieciły mu posępnie i odrzekł z wolna a dobitnie: - Noszę, i tak mi dopomóż Bóg, jako innych rekursów przeciw wrogom moim szukać już nie będę. Porucznik chciał coœ mówić, gdy nagle nastepie rozległ się tętent koni, a raczej poœpieszne chlupotanie końskich nóg po rozmiękłej trawie. Wnet też i czeladnik namiestnika, trzymajšcy straż, nadbiegł z wieœciš, że jakowiœ ludzie się zbliżajš. - To pewnie moi - rzekł Abdank - którzy zaraz za Taœminš zostali. Jam też, nie spodziewajšc się zdrady, tu na nich czekać obiecał. Jakoż po chwili gromada jeŸdŸców otoczyła półokręgiem wzgórze. Przy blaskuognia ukazały się głowy końskie z otwar- tymi chrapami, prychajšce ze zmęczenia, a nad nimi pochylone twarze jeŸdŸców, którzy przysłaniajšc rękoma od blasku oczypatrzyli bystro w œwiatło. - Hej, ludzie! kto wy? - spytał Abdank. - Raby boże! - odpowiedziały głosy z ciemnoœci. - Tak, to moi mołojce - powtórzył Abdank zwracajšc się do namiestnika. - Bywajcie! bywajcie! Niektórzy zeszli z koni i zbliżyli się do ognia. - A my œpieszyli, œpieszyli, bat'ku. Szczo z toboju? - Zasadzka była. Chwedko, zdrajca, wiedział o miejscu i tu już czekał z innymi.Musiał podšżyć dobrze przede mnš. Na arkan mnie ujęli! - Spasi Bih! spasi Bih! A to co za Laszek koło ciebie? Tak mówišc spoglšdali groŸnie na pana Skrzetuskiego i jego towarzyszów. - To druhy dobre - rzekł Abdank. - Sława Bogu, całym i żyw. Zaraz będziemy ruszać dalej. - Sława Bogu! my gotowi. Nowo przybyli poczęli rozgrzewać dłonie nad ogniem, bo noc była zimna, choć pogodna. Było ich do czterdziestu ludzi rosłych i dobrze zbrojnych. Nie wyglšdali wcale na Kozaków regestrowych, co nie pomału zdziwiło pana Skrzetuskiego, zwłaszcza że była ich garœć tak spora. Wszystko to wydało się namiestnikowi mocno podejrzanym. Gdyby hetman wielki wysłał imci Abdanka do Kudaku, dałby mu przecie strażę z regestrowych, a po wtóre,z jakiejże by racji kazał mu iœć stepem od Czehryna, nie wodš? Koniecznoœć przepra- wiania się przez wszystkie rzeki idšce Dzikimi Polami do Dniepru mogła tylko pochód opóŸnić. Wyglšdało to raczej tak, jakby imć pan Abdank chciał właœnie Kudak ominšć. Ale zarówno i sama osoba pana Abdanka zastanawiała wielce młodego namiestnika. Zauważył wraz, że Kozacy, którzy ze swymi pułkownikami obchodzili się doœć poufale, jego otaczali czciš niezwyczajnš, jakby prawego hetmana. Musiał to być jakiœ rycerz dużej ręki, co tym dziwniejsze było panu Skrzetuskiemu, że znajšc Ukrainęi z tej, i z tamtej strony Dniepru, o takim przesławnym Abdanku nic nie słyszał. Byłoprzy tym w twarzy tego męża coœ szcze- gólnego - jakaœ moc utajona, która tak biła z oblicza, jak żar od płomienia, jakaœ wola nieugięta, znamionujšca, że człek tenprzed nikim i niczym się nie cofnie. Takš właœnie wolę w obliczu miał ksišżę Jeremi Wiœniowiecki, ale co w księciu było przyrodzonym natury darem, właœciwym wielkiemu urodzeniu i władzy, to mogło zastanowić w mężu nieznanego nazwiska, zabłškanym w głuchym stepie. Pan Skrzetuski długo deliberował. Chodzi-ło mu po głowie, że to może jaki potężny banita, który, wyrokiem œcigan, chronił się w Dzikie Pola - to znów, że to watażka watahy zbójeckiej; ale to ostatnie nie byłoprawdopodobne. I ubiór, i mowa tego człowieka pokazywały co innego. Zgoła więc nie wiedział namiestnik, czego się trzymać, miał się tylko na bacznoœci, a tym czasem Abdank kazał konia sobie podawać. - Moœci namiestniku - rzekł - komu w drogę, temu czas. Pozwólże podziękować sobie raz jeszcze za ratunek. Oby Bóg pozwolił mi odpłacić ci równš usługš! - Nie wiedziałem, kogo ratuję, przetom ina wdzięcznoœć nie zasłużył. - Modestia to twoja tak mówi, która jest męstwu równa. Przyjmijże ode mnie ten pierœcień. Namiestnik zmarszczył się i krok w tył odstšpił mierzšc oczyma Abdanka, ten zaœ mówił dalej z ojcowskš niemal powagš w głosie i postawie: - Spojrzyj jeno. Nie bogactwo tego pierœcienia, ale inne cnoty ci zalecam. Za młodych jeszcze lat w bisurmańskiej niewoli będšc dostałem go od pštnika, który z Ziemi Œwiętej powracał. W tym oczku zamknięty jest proch z grobu Chrystusa. Takiego daru odmawiać się nie godzi, choćby i z osšdzonych ršk pochodził.Jesteœ waœć młodym człowiekiem i żołnie-rzem, a gdy nawet i staroœć bliska grobu nie wie, co jš przed ostatecznš godzinš spotkać może, cóż dopiero adolescencja, która majšc przed sobš wiek długi, na większa liczbę przygód trafić musi! Pierœcień ten ustrzeże cię od przygody i obroni, gdy dzień sšdu nadejdzie, a to ci powiadam, że dzień ten idzie już przez Dzikie Pola. Nastała chwila ciszy; słychać było tylko syczenie płomienia i parskanie koni. Z dalekich oczeretów dochodziło żałosnewycie wilków. Nagle Abdank powtórzył raz jeszcze, jakby do siebie: - Dzień sšdu idzie już przez Dzikie Pola, agdy nadejdzie - zadywytsia wsij swit bożyj... Namiestnik przyjšł pierœcień machinalnie,tak był zdumiony słowami tego dziwnego męża. A ten zapatrzył się w dal stepowš, ciemnš. Potem zwrócił się z wolna i siadł na koń.Mołojcy jego czekali już u stóp wzgórza. - W drogę! w drogę!.. Bywaj zdrów, druhu żołnierzu! - rzekł do namiestnika. - Czasy teraz takie, że brat bratu nie ufa, przeto inie wiesz, kogoœ ocalił, bom ci nazwiska swego nie powiedział. - Więc waœć nie Abdank? - To klejnot mój... - A nazwisko? - Bohdan Zenobi Chmielnicki. To rzekłszy zjechał ze wzgórza, a za nim ruszyli mołojcy. Wkrótce okryły ich tuman i noc. Dopiero gdy odjechali już z półstajania, wiatr przyniósł od nich słowa kozackiej pieœni: Oj wyzwoły, Boże, nas wsich, bidnych newilnykiw, Z tiażkoj newoli, Z wiry bisurmanskoj - Na jasni zori, Na tychi wody, U kraj wesełyj, U mir chreszczennyj - Wysłuchaj, Boże, u proœbach naszych. U neszczasnych mołytwach, Nas bidnych newilnykiw. Głosy cichły z wolna, potem stopiły się z powiewem szumišcym po oczeretach. Rozdział drugi Nazajutrz z rana przybywszy do Czehrynapan Skrzetuski stanšł w mieœcie w domu księcia Jeremiego, gdzie też miał kęs czasuzabawić, aby ludziom i koniom dać wytchnienie po długiej z Krymu podróży, którš z przyczyny wezbrania i nadzwyczaj bystrych pršdów na Dnieprze trzeba było lšdem odbywać, gdyż żaden bajdak nie mógł owej zimy płynšć pod wodę. Sam też Skrzetuski zażył nieco wczasu, a potem szedł do pana Zaćwilichowskiego, byłego komisarza Rzplitej, żołnierza dobrego, któren, nie służšc u księcia, był jednak jego zaufanym i przyjacielem. Namiestnik pragnšł się go wypytać, czy nie ma jakich z Łubniów dyspozycji. Ksišżę wszelako nic szczególnego nie polecił; kazał Skrzetuskiemu, w razie gdyby odpowiedŸ chanowa była pomyœlna, wolno iœć, tak abyludzie i konie mieli się dobrze. Z chanem zaœ miał ksišżę takš sprawę, że chodziło mu o ukaranie kilku murzów tatarskich, którzy własnowolnie puœcili mu w jego zadnieprzańskie państwo zagony, a których sam zresztš srodze zbił. Chan rzeczywiœciedał odpowiedŸ pomyœlnš: obiecał przysłać osobnego posła na kwiecień, ukarać nieposłusznych, a chcšc sobie zyskać życzliwoœć tak wsławionego jak ksišżę wojownika, posłał mu przez Skrzetuskiego konia wielkiej krwi i szłyk soboli. Pan Skrzetuski wywišzawszy się z niemałym zaszczytem z poselstwa, które już samo było dowodem wielkiego ksišżęcego faworu, bardzo był rad, że mu w Czehrynie zabawić pozwolono i nie naglono z powrotem. Natomiast stary Zaćwilichowskiwielce był zafrasowany tym, co działo się od niejakiego czasu w Czehrynie. Poszli tedy razem do Dopuła, Wołocha, który w mieœcie zajazd i winiarnię trzymał, i tam, choć była godzina jeszcze wczesna, zastaliszlachty huk, gdyż to był dzień targowy, aoprócz tego w tymże dniu wypadał w Czehrynie postój bydła pędzonego ku obozowi wojsk koronnych, przy czym ludzi nazbierało się w mieœcie mnóstwo. Szlachta zaœ gromadziła się zwykle w rynku, w tak zwanym Dzwonieckim Kšcie, u Dopuła. Byli tam więc i dzierżawcy Koniecpolskich, i urzędnicy czehryńscy, i właœciciele ziem pobliskich siedzšcy na przywilejach, szlachta osiadła i od nikogo niezależna, dalej urzędnicy ekonomii, trochę starszyzny kozackiej i pomniejszy drobiazg szlachecki, bšdŸ to na kondycjach żyjšcy, bšdŸ na swoich futorach. Ci i tamci pozajmowali ławy stojšce wedle długich dębowych stołów i rozprawiali głoœno, a wszyscy o ucieczce Chmielnickiego, która była największym w mieœcie ewenementem. Skrzetuski więc z Zaćwilichowskim siedli sobie w kšcie osobno i namiestnik poczšł wypytywać, co by to za feniks był ten Chmielnicki, o którym wszyscy mówili. - To waœć nie wiesz? - odpowiedział stary żołnierz. - To jest pisarz wojska zaporoskiego, dziedzic Subotowa i - dodał ciszej - mój kum. Znamy się dawno. Bywaliœmy w różnych potrzebach, w których niemało dokazywał, szczególniej pod Cecorš. Żołnierza takiej eksperiencji w wojskowych rzeczach nie masz może w całej Rzeczypospolitej. Tego się głoœno niemówi, ale to hetmańska głowa: człek wielkiej ręki i wielkiego rozumu; jego całe kozactwo słucha więcej niż koszowych i atamanów, człek nie pozbawiony dobrych stron, ale hardy, niespokojny i gdy nienawiœć weŸmie w nim górę - może być straszny. - Co mu się stało, że z Czehryna umknšł? - Koty ze starostkš Czaplińskim darli, ale to furda! Zwyczajnie szlachcic szlachcicowi z nieprzyjaŸni sadła zalewał. Nie jeden on i nie jednemu jemu. Mówiš przy tym, że żonę starostce bałamucił: starostka mu kochanicę odebrał i z niš się ożenił, a on mu jš za to póŸniej bałamucił,a to jest podobna rzecz, bo zwyczajnie... kobieta lekka. Ale to sš tylko pozory, pod którymi głębsze jakieœ praktyki się ukrywajš. Widzisz waœć, rzecz jest taka: wCzerkasach mieszka stary Barabasz, pułkownik kozacki, nasz przyjaciel. Miał onprzywileje i jakoweœ pisma królewskie, o których mówiono, że Kozaków do oporu przeciw szlachcie zachęcały. Ale że to ludzki, dobry człek, trzymał je u siebie i nie publikował. Owóż Chmielnicki Barabasza na ucztę zaprosiwszy tu do Czehryna, do swego domu, spoił, potem posłał ludzi do jego futoru, którzy pisma i przywileje u żony podebrali - i z nimi umknšł. Strach, byz nich jaka rebelia, jako była Ostranicowa, nie korzystała, bo repeto: że to człek straszny, a umknšł nie wiadomo gdzie. Na to pan Skrzetuski: - A to lis! w pole mnie wywiódł. Toć ja jego tej nocy na stepie spotkałem i od arkana uwolniłem! Zaćwilichowski aż się za głowę porwał. - Na Boga, co wać powiadasz? Nie może to być! - Może być, kiedy było. Powiadał mi się pułkownikiem u księcia Dominika Zasławskiego i że do Kudaku, do pana Grodzickiego, od hetmana wielkiego jest posłany, alem już temu nie wierzył, gdyż nie wodš jechał, jeno się stepem przekradał. - To człek chytry jak Ulisses. I gdzieżeœ go wać spotkał? - Nad Omelniczkiem, po prawej stronie Dnieprowej. Widno do Siczy jechał. - Kudak chciał minšć. Teraz intelligo. Ludzi siła było przy nim? - Było ze czterdziestu. Ale za póŸno przyjechali. Gdyby nie moi, byliby go słudzystarostki zdławili. - Czekajże waszmoœć. To jest ważna rzecz. Słudzy starostki, mówisz? - Tak sam powiadał. - Skšdże starostka mógł wiedzieć, gdzie jego szukać, kiedy tu w mieœcie wszyscy głowy tracš nie wiedzšc, gdzie się podział? - Tego i ja wiedzieć nie mogę. Może też Chmielnicki zełgał i zwykłych łotrzyków na sług starostki kreował, by swoje krzywdy tym mocniej afirmować. - Nie może to być. Ale to jest dziwna rzecz. Czy waszmoœć wie, że sš listy hetmańskie przykazujšce Chmielnickiego łapać i in fundo zadzierżyć? Namiestnik nie zdšżył odpowiedzieć, bo w tej chwili wszedł do izby jakiœ szlachcicz ogromnym hałasem. Drzwiami trzasnšł raz i drugi, a spojrzawszy hardo po izbie zawołał: - Czołem waszmoœciom! Był to człek czterdziestoletni, niski, z twarzš zapalczywš, której to zapalczywoœci przydawały jeszcze bardziejoczy jakby œliwy na wierzchu głowy siedzšce, bystre, ruchliwe - człek widocznie bardzo żywy, wichrowaty i do gniewu skory. - Czołem waszmoœciom! - powtórzył głoœniej i ostrzej, gdy mu zrazu nie odpowiadano. - Czołem, czołem - ozwało się kilka głosów. Był to pan Czapliński, podstaroœci czehryński, sługa zaufany młodego pana choršżego Koniecpolskiego. W Czehrynie nie lubiono go, bo był zawadiaka wielki, pieniacz, przeœladowca, ale miał niemniej wielkie plecy, przeto teniów z nim politykował. Zaćwilichowskiego jednego szanował, jaki wszyscy, dla jego powagi, cnoty i męstwa. Ujrzawszy go, wnet też zbliżył się ku niemu i skłoniwszy się doœć dumnie Skrzetuskiemu zasiadł przy nich ze swojš lampkš miodu. - Moœci starostko - spytał Zaćwilichowski - czy wiesz, co się dzieje z Chmielnickim? - Wisi, moœci choršży, jakem Czapliński, wisi, a jeœli dotšd nie wisi, to będzie wisiał. Teraz, gdy sš listy hetmańskie, niech jedno go dostanę w swoje ręce. To mówišc, uderzył pięœciš w stół, aż płyn rozlał się ze szklenic. - Nie wylewaj waćpan wina! - rzekł pan Skrzetuski. Zaćwilichowski przerwał: - A czy go wać dostaniesz! Przecie uciekłi nikt nie wie, gdzie jest? - Nikt nie wie? Ja wiem, jakem Czapliński! Waszmoœć, panie choršży, znaszChwedka. Owóż Chwedko jemu służy, ale i mnie. Będzie on Judaszem Chmielowi. Siła mówić. Wdał się Chwedko w komitywę z mołojcami Chmielnickiego. Człek sprytny. Wie o każdym kroku. Podjšł się mi go dostawić żywym czy zmarłym i wyjechał wstep równo przed Chmielnickim, wiedzšc, gdzie ma go czekać!... A, didków syn przeklęty! To mówišc znowu w stół uderzył. - Nie wylewaj waćpan wina! - powtórzył z przyciskiem pan Skrzetuski, który dziwnš jakšœ awersję uczuł do tego podstaroœciego od pierwszego spojrzenia. Szlachcic zaczerwienił się, błysnšł swymi wypukłymi oczyma, sšdzšc, że mu dajš okazję, i spojrzał zapalczywie na Skrzetuskiego, ale ujrzawszy na nim barwę Wiœniowieckich zmitygował się, gdyż jakkolwiek choršży Koniecpolski wadził się wówczas z księciem, wszelako Czehryn zbyt był blisko Łubniów i niebezpiecznie było barwy ksišżęcej nie uszanować. Ksišżęteż i ludzi dobierał takich, że każdy dwa razy pomyœlał, nim z którym zadarł. - Więc to Chwedko podjšł się waci Chmielnickiego dostawić? - pytał znów Zaćwilichowski. - Chwedko: I dostawi, jakem Czapliński. - A ja waci mówię, że nie dostawi: Chmielnicki zasadzki uszedł i na Sicz podšżył, o czym trzeba pana krakowskiego dziœ jeszcze zawiadomić. Z Chmielnickim niema żartów. Krótko mówišc, lepszy on ma rozum, tęższš rękę i większe szczęœcie od waci, który zbyt się zapalasz. Chmielnicki odjechał bezpiecznie, powtarzam waci, a jeœli mnie nie wierzysz, to ci to ten kawaler powtórzy, który go wczoraj na stepie widział i zdrowym go pożegnał. - Nie może być! nie może być! - wrzeszczał targajšc się za czuprynę Czapliński. - I co większa - dodał Zaćwilichowski - to ten kawaler tu obecny sam go salwowałi waœcinych sług wygubił, w czym mimo listów hetmańskich nie jest winien, bo z PUc Ľ•c :Ď c +Ŕ cÉ8œ+Krymu z poselstwa wraca i o listach nie wiedział, a widzšc człeka przez łotrzyków, jak sšdził, w stepie oprymowanego, przyszedł mu z pomocš. O którym to wyratowaniu się Chmielnickiego wczeœniej waci zawiadamiam, bo gotów cię z Zaporożcami w twojej ekonomii odwiedzić, a znać nie byłbyœ mu rad bardzo.Nadtoœ się z nim warcholił. Tfu, do licha! Zaćwilichowski nie lubił także Czaplińskiego. Czapliński zerwał się z miejsca i aż mu mowę ze złoœci odjęło; twarz tylko spšsowiała mu zupełnie, a oczy coraz bardziej na wierzch wyłaziły. Tak stojšc przed Skrzetuskim puszczał tylko urywane wyrazy: - Jak to! waœć mimo listów hetmańskich!... Ja waœci... ja waœci... A pan Skrzetuski nie wstał nawet z ławy, jeno wsparłszy się na łokciu patrzyłna podskakujšcego Czaplińskiego jak raróg na uwišzanego wróbla. - Czego się waœć mnie czepiasz jak rzep psiego ogona? - spytał. - Ja waœci do grodu ze sobš... Waœć mimolistów... Ja waœci Kozakami!... Krzyczał tak, że w izbie uciszyło się trochę. Obecni poczęli zwracać głowy w stronę Czaplińskiego. Szukał on okazji zawsze, bo taka była jego natura, robił burdy każdemu, kogo napotkał, ale to zastanowiło wszystkich, że teraz zaczšł przy Zaćwilichowskim, którego jednego się obawiał, i że zaczšł z żołnierzem noszšcym barwę Wiœniowieckich. - Zamilknij no wasze - rzekł stary choršży. - Ten kawaler jest ze mnš. - Ja wa... wa... waœci do grodu... w dyby! -wrzeszczał dalej Czapliński nie uważajšc już na nic i na nikogo. Teraz pan Skrzetuski podniósł się także całš wysokoœciš swego wzrostu, ale nie wyjmował szabli z pochew, tylko jak jš miał spuszczonš nisko na rapciach, chwyciłw œrodku i podsunšł w górę tak, że rękojeœć wraz z krzyżykiem poszła pod samnos Czaplińskiemu. - Powšchaj no to waœć - rzekł zimno. - Bij, kto w Boga!... Służba! - krzyknšł Czapliński chwytajšc za rękojeœć. Ale nie zdšżył szabli wydobyć. Młody namiestnik obrócił go w palcach, chwycił jednš rękš za kark, drugš za hajdawery poniżej krzyża,podniósł w górę rzucajšcego się jak cyga i idšc ku drzwiom między ławami wołał: - Panowie bracia, miejsce dla rogala, bo pobodzie! To rzekłszy doszedł do drzwi, uderzył wnie Czaplińskim, roztworzył i wyrzucił podstaroœciego na ulicę. Po czym spokojnie usiadł na dawnym miejscu obok Zaćwilichowskiego. W izbie przez chwilę zapanowała cisza. Siła, jakiej dowód złożył pan Skrzetuski, zaimponowała zebranej szlachcie. Po chwilijednak cała izba zatrzęsła się od œmiechu. - Vivant wiœniowiecczycy! - wołali jedni. - Omdlał, omdlał i krwiš oblan! - krzyczeli inni, którzy zaglšdali przeze drzwi, ciekawi, co też pocznie Czapliński. - Słudzy go podnoszš! Mała tylko liczba stronników podstaroœciego milczała i nie majšc odwagiujšć się za nim, spoglšdała ponuro na namiestnika. - Prawdę rzekłszy, w piętkę goni ten ogar - rzekł Zaćwilichowski. - Kundys to, nie ogar - rzekł zbliżajšc się gruby szlachcic, który miał bielmo na jednym oku, a na czole dziurę wielkoœci talara, przez którš œwieciła naga koœć. - Kundys to, nie ogar! pozwól waœć - mówił dalej zwracajšc się do Skrzetuskiego - abym mu służby moje ofiarował. Jan Zagłoba herbu Wczele, co każdy snadno poznać może choćby po onej dziurze, którš w czele kula rozbójnicka mi zrobiła; gdym się do Ziemi Œwiętej za grzechy młodoœci ofiarował. - Dajże waœć pokój - rzekł Zaćwilichowski - powiadałeœ kiedy indziej, że ci jš kuflem w Radomiu wybito. - Kula rozbójnicka, jakom żyw! W Radomiubyło co innego. - Ofiarowałeœ się waœć do Ziemi Œwiętej... może, aleœ w niej nie był, to pewna. - Nie byłem, bom już w Galacie palmę męczeńskš otrzymał. Jeœli łżę, jestem arcypies, nie szlachcic. - A taki breszesz i breszesz! - Szelmš jestem bez uszu. W wasze ręce,panie namiestniku! Tymczasem przychodzili i inni zabierajšc z panem Skrzetuskim znajomoœć i afekt muswój oœwiadczajšc, nie lubili bowiem ogólnie Czaplińskiego i radzi byli, że go taka spotkała konfuzja. Rzecz dziwna i trudna dziœ do zrozumienia, że tak cała szlachta w okolicach Czehryna, jak i pomniejsi właœciciele słobód, dzierżawcy ekonomii, ba! nawet ze służby Koniecpolskich, wszyscy wiedzšc, jako zwyczajnie w sšsiedztwie, o zatargach Czaplińskiego z Chmielnickim, byli po stronie tego ostatniego. Chmielnicki bowiemmiał sławę znamienitego żołnierza, któren niemałe zasługi w różnych wojnach położył. Wiedziano także, że sam król się znim znosił i wysoce jego zdanie cenił, na całe zaœ zajœcie patrzano tylko jak na zwykłš burdę szlachcica ze szlachcicem, jakich to burd na tysišce się liczyło, zwłaszcza w ziemiach ruskich. Stawano więc po stronie tego, kto sobie więcej przychylnoœci zjednać umiał, nie przewidujšc, by z tego takie straszliwe skutki wyniknšć miały. PóŸniej dopiero zapłonęły serca nienawiœciš ku Chmielnickiemu, ale zarówno serca szlachtyi duchowieństwa obydwóch obrzšdków. Przychodzili tedy do pana Skrzetuskiego zkwartami mówišc: "Pij, panie bracie! Wypij ize mnš! - Niech żyjš wiœniowiecczycy! Tak młody, a już porucznik u księcia. Vivat ksišżę Jeremi, hetman nad hetmany! Z księciem Jeremim pójdziemy na kraj œwiata!- Na Turków i Tatarów! - Do Stambułu! Niech żyje miłoœciwie nam panujšcy Władysław IV!" Najgłoœniej zaœ krzyczał pan Zagłoba, który sam jeden gotów był cały regiment przepić i przegadać. - Moœci panowie! - wrzeszczał, aż szyby w oknach dzwoniły - pozwałem ja już jegomoœci sułtana do grodu za gwałt, którego się na mnie w Galacie dopuœcił. - Nie powiadajże waćpan lada czego, żeby ci się gęba nie wystrzępiła! - Jak to, moœci panowie? Quatuor articulijudicii castrensis: stuprum, incendium; latrocinium et vis armata alienis aedibus illata - a czyż nie była to właœnie vis armata? - Krzykliwy z waœci głuszec. - I choćby do trybunału pójdę! - Przestańże wasze... - I kondemnatę uzyskam, i bezecnym go ogłoszę, a potem wojna, ale już z infamisem. - Zdrowie waszmoœciów! Niektórzy wszelako œmieli się, a z nimi i pan Skrzetuski, bo mu się z czupryny trochę kurzyło, szlachcic zaœ tokował dalej naprawdę jak głuszec, który się własnym głosem upaja. Na szczęœcie dyskurs jego przerwany został przez innegoszlachcica, który zbliżywszy się pocišgnšł go za rękaw i rzekł œpiewnym litewskim akcentem: - Poznajomijże waćpan, moœci Zagłobo, i mnie z panem namiestnikiem Skrzetuskim... poznajomijże! - A i owszem, i owszem. Moœci namiestniku, oto jest pan Powsinoga. - Podbipięta - poprawił szlachcic. - Wszystko jedno! herbu Zerwipludry... - Zerwikaptur - poprawił szlachcic. - Wszystko jedno! Z Psichkiszek. - Myszykiszek - poprawił szlachcic. - Wszystko jedno. Nescio, co bym wolał,czy mysie, czy psie kiszki. Ale to pewna, żebym w żadnych mieszkać nie chciał, bo to i osiedzieć się tam niełatwo, i wychodzić niepolitycznie. Moœci panie! - mówił dalej do Skrzetuskiego ukazujšc Litwina - oto tydzień już piję wino za pienišdze tego szlachcica, któren ma mieczza pasem równie ciężki jak trzos, a trzos równie ciężki jak dowcip. Ale jeœlim pił kiedy wino za pienišdze większego cudaka, to pozwolę się nazwać takim kpem, jak ten, co mi wino kupuje. - A to go objechał! - wołała œmiejšc się szlachta. Ale Litwin nie gniewał się, kiwał tylko rękš, uœmiechał się łagodnie i powtarzał: - At, dałbyœ waćpan pokój... słuchać hadko! Pan Skrzetuski przypatrywał się ciekawietej nowej figurze, która istotnie zasługiwała na nazwę cudaka. Przede wszystkim był to mšż wzrostu tak wysokiego, że głowš prawie powały dosięgał, a chudoœć nadzwyczajna wydawała go wyższym jeszcze. Szerokie jego ramiona i żylasty kark zwiastowały niepospolitš siłę, ale była na nim tylko skóra i koœci. Brzuch miał tak wpadły pod piersiš, że można by go wzišć za głodomora, lubo ubrany był dostatnio, w szarš opiętš kurtę ze œwiebodzińskiego sukna, z wšskimi rękawami, i wysokie szwedzkie buty, które na Litwie zaczynały wchodzić w użycie. Szeroki i dobrze wypchany łosiowy pas nie majšc na czym się trzymać opadał mu aż na biodra, a do pasa przywišzany był krzyżacki miecz tak długi, że temu olbrzymiemu mężowi prawie do pachy dochodził. Ale kto by się miecza przelškł, wnet by się uspokoił spojrzawszy na twarz jego właœciciela. Była to twarz chuda, również jak i cała osoba, ozdobiona dwiema zwiœniętymi ku dołowi brwiami i parš tak samo zwisłych konopnego koloru wšsów, ale tak poczciwa, tak szczera, jak u dziecka. Owa obwisłoœć wšsów i brwi nadawała jej wyraz stroskany, smutny i œmieszny zarazem. Wyglšdał na człeka, którego ludzie popychajš, ale panu Skrzetuskiemu podobał się z pierwszego wejrzenia za owš szczeroœć twarzy i doskonały moderunek żołnierski. - Panie namiestniku - rzekł - to waszmoœć od księcia pana Wiœniowieckiego? - Tak jest. Litwin ręce złożył jako do modlitwy i oczy podniósł w górę. - Ach, co to za wielki wojennik! co to za rycerz! co to za wódz! - Daj Boże Rzeczypospolitej takich jak najwięcej. - I pewno, i pewno! A czyby nie można doniego pod znak? - Będzie waœci rad. Tu pan Zagłoba wtršcił się do rozmowy: - Będzie miał ksišżę dwa rożny do kuchni:jeden z waćpana, drugi z jego miecza, albo najmie waœci za mistrza, albo każe na wasanu zbójów wieszać lub sukno na barwębędzie waspanem mierzył! Tfu, jak się waćpan nie wstydzisz, będšc człowiekiem ikatolikiem, być tak długim, jak serpens lubjak pogańska włócznia! - Słuchać hadko - rzekł cierpliwie Litwin. - Jakże też godnoœć waszeci? - spytał pan Skrzetuski - bo gdyœ mówił, pan Zagłoba tak waœci podrywał, że z przeproszeniem nic nie mogłem zrozumieć. - Podbipięta. - Powsinoga. - Zerwikaptur z Myszykiszek. - Masz babo pociechę! Piję jego wino, alekpem jestem, jeœli to nie pogańskie imiona. - Dawno waœć z Litwy? - pytał namiestnik. - At, już dwie niedziele w Czehrynie. Dowiedziawszy się od pana Zaćwilichowskiego, że waœć tędy cišgnšć będziesz, czekam, by pod jego opiekš księciu moje proœby przedstawić. - Powiedzże mi waszmoœć, proszę, bom ciekaw, czemu też taki katowski miecz podpachš nosisz? - Nie katowski to, moœci namiestniku, ale krzyżacki, a noszę, bo zdobyczny i dawno w rodzie. Już pod Chojnicami służył w litewskim ręku - tak i noszę. - Ale to sroga machina i ciężka być musi okrutnie - chyba do obu ršk? - Można do obu, można do jednej. - Pokażże wasze! Litwin wydobył i podał, ale panu Skrzetuskiemu ręka zwisła od razu. Ni się złożyć, ni cięcia wymierzyć swobodnie. Na dwie ręce poradził, ale jeszcze było za ciężko. Więc pan Skrzetuski zawstydził się trochę i zwróciwszy się do obecnych: - No, moœci panowie - rzekł - kto krzyż uczyni? - My już próbowali - odrzekło kilkanaœciegłosów. - Jeden pan komisarz Zaćwilichowski podniesie, ale krzyża i on nie uczyni. - No, a waćpan? - pytał pan Skrzetuski zwracajšc się do Litwina. Szlachcic podniósł miecz jak trzcinę i machnšł nim kilkanaœcie razy z największš łatwoœciš, aż powietrze warczało w izbie, a wiatr powiał po twarzach. - A niechże waœci Bóg sekunduje! - zawołał Skrzetuski. - Pewnš masz służbę uksięcia pana! - Bóg widzi, że jej pragnę, bo mi miecz wniej nie zardzewieje. - Ale dowcip do reszty - rzekł pan Zagłoba - gdyż nie umiesz waœć tak samo nim obracać. Zaćwilichowski wstał i obaj z namiestnikiem zabierali się do odejœcia, gdynaraz wszedł do izby biały jak gołšb człowiek i spostrzegłszy Zaćwilichowskiego rzekł: - Moœci choršży komisarzu, ja tu do panaumyœlnie! Był to Barabasz, pułkownik czerkaski. - To chodŸże waszmoœć do mnie na kwaterę - rzekł Zaćwilichowski. - Tu już się tak ze łbów kurzy, że i œwiata nie widać. Wyszli razem, a Skrzetuski z nimi. Zaraz za progiem Barabasz spytał: - Czy nie ma wieœci o Chmielnickim? - Sš. Uciekł na Sicz. Oto ten oficer spotkał go wczoraj na stepie. - To nie wodš pojechał? Pchnšłem gońca do Kudaku, by go łapano, ale jeœli tak, to na próżno. To rzekłszy Barabasz zatknšł rękami oczy i poczšł powtarzać: - Ej! spasi Chryste! spasi Chryste! - Czego wać trwożysz? - A czy waszmoœć wiesz, co on mi zdradšwydarł? Czy wiesz, co to znaczy takie dokumenta w Siczy opublikować? Spasi Chryste! Jeœli król wojny z bisurmanem nie uczyni, to iskra na prochy... - Rebelię waszmoœć przepowiadasz? - Nie przepowiadam, bo jš widzę, a Chmielnicki lepszy od Nalewajki i od Łobody. - A kto za nim pójdzie? - Kto? Zaporoże, regestrowi, mieszczanie, czerń, futornicy - i tacy ot! Tu pan Barabasz wskazał na rynek i na uwijajšcych się po nim ludzi. Cały rynek był zapchany wielkimi siwymi wołami pędzonymi ku Korsuniowi dla wojska, a przywołach szedł mnogi lud pastuszy, tak zwani czabanowie, którzy całe życie w stepach i pustyniach spędzali - ludzie zupełnie dzicy, nie wyznajšcy żadnej religii- religionis nullius, jak mówił wojewoda Kisiel. Spostrzegałeœ między nimi postacie podobniejsze do zbójów niż do pasterzy, okrutne, straszne, pokryte łachmanami rozmaitych ubiorów. Większa ich częœć byłaprzybrana w tołuby baranie albo w niewyprawne skóry wełnš na wierzch, rozchełstane na przodzie i ukazujšce, choć była to zima, nagš pierœ spalonš od wiatrów stepowych. Każden zbrojny, ale w najrozmaitszš broń: jedni mieli łuki i sajdaki na plecach, niektórzy samopały albo tak zwane z kozacka "piszczele", inni szable tatarskie inni kosy lub wreszcie tylko kije z przywišzanš na końcu szczękš końskš. Między nimi kręcili się mało co mniej dzicy, choć lepiej zbrojni Niżowcy wiozšcy do obozu na sprzedaż rybę suszonš, zwierzynę i tłuszcz barani; dalej czumacy z solš, stepowi i leœni pasiecznicyoraz woskoboje z miodem, osadnicy leœni zesmołš i dziegciem; dalej chłopi z podwodami, Kozacy regestrowi, Tatarzy z Białogrodu i Bóg wie nie kto - włóczęgi - siromachy z końca œwiata. W całym mieœciepełno było pijanych, w Czehrynie bowiem wypadał nocleg, więc i hulatyka przed nocš. Na rynku rozkładano ognie, gdzieniegdzie paliła się beczka ze smołš. Zewszšd dochodził gwar i wrzaski, przeraŸliwy głos piszczałek tatarskich i bębenków mieszał się z ryczeniem bydła i złagodniejszymi głosami lir, przy których wtórze œlepcy œpiewali ulubionš wówczas pieœń: Sokołe jasnyj, Brate mij ridnyj, Ty wysoko łetajesz, Ty dałeko widajesz. A obok tego rozlegały się dzikie okrzyki: "hu! ha! - hu! ha!" Kozaków tańczšcych na rynku trepaka, pomazanych dziegciem i pijanych zupełnie. Wszystko to razem było dzikie i rozszalałe, doœć było Zaćwilichowskiemu jednego spojrzenia, by się przekonać, że Barabasz miał słusznoœć,że lada podmuch mógł rozpętać te niesforne żywioły skłonne do grabieży, a przywykłe do boju, których pełno było na całej Ukrainie. A poza tymi tłumami stała jeszcze Sicz, stało Zaporoże od niedawna okiełznane i w karby po Masłowym Stawie ujęte, ale gryzšce niecierpliwie munsztuk, pomne dawnych przywilejów, nienawidzšce komisarzy, a stanowišce uorganizowanš siłę. Siła ta miała przecie za sobš sympatię niezmiernych mas chłopstwa mniej cierpliwego niż w innych Rzplitej stronach, bo majšcego pod bokiem Czertomelik, a na nim bezpaństwo, rozbój iwolę. Więc pan choršży, choć sam Rusin i gorliwy wschodniego obrzšdku stronnik, zadumał się smutno. Jako człek stary, pamiętał dobrze czasyNalewajki, Łobody, Kremskiego, znał ukraińskie rozbójnictwo lepiej może jak ktokolwiek na Rusi, a znajšc jednoczeœnie Chmielnickiego wiedział, że on wart dwudziestu Łobodów i Nalewajków. Zrozumiał tedy całe niebezpieczeństwo jego na Sicz ucieczki, zwłaszcza z listami królewskimi, o których pan Barabasz powiadał, że były pełne obietnic dla Kozaków i zachęcajšce ich do oporu. - Moœci pułkowniku czerkaski - rzekł do Barabasza - powinien byœ waszmoœć na Siczjechać, wpływy Chmielnickiego równoważyći pacyfikować, pacyfikować! - Moœci choršży - odparł Barabasz - powiem tylko tyle waszmoœci, że na samš wieœć o ucieczce Chmielnickiego z papieramipołowa moich czerkaskich ludzi dzisiejszej nocy także na Sicz za nim zbiegła. Moje czasy już minęły - mnie mogiła, nie P¨cř^VÂc€Ÿ cˇ+)cŕ9'buława! Rzeczywiœcie Barabasz był żołnierz dobry, ale człowiek stary i bez wpływu. Tymczasem doszli do kwatery Zaćwilichowskiego; stary choršży odzyskał już trochę pogody umysłu właœciwej jego gołębiej duszy i gdy zasiedli nad półgarncówkš miodu, rzekł raŸniej: - Wszystko to furda, jeœli, jak mówiš, wojna z bisurmanem praeparatur, a podobnoże tak i jest, bo choć Rzeczpospolita wojny nie chce i niemało już sejmy królowikrwi napsuły, wszelako król może na swoim postawić. Cały ten ogień można będzie na Turka obrócić, a w każdym razie mamy przed sobš czas. Ja sam pojadę do pana krakowskiego i zdam mu sprawę, i będę prosił, by się jako najbliżej ku nam z wojskiem przymknšł. Czy co wskóram, nie wiem, bo chociaż to pan mężny i wojownik doœwiadczony, ale okrutnie w swoim zdaniuiswoim wojsku dufny. Waœć, moœci pułkowniku czerkaski, trzymaj w ryzie Kozaków - a waszeć, moœci namiestniku, poprzybyciu do Łubniów ostrzeż księcia, by naSicz bacznoœć obrócił. Choćby mieli co poczšć - repeto; mamy czas. Na Siczy teraz ludzi niewiele: za rybš i za zwierzem się porozchodzili i po całej Ukrainie we wsiach siedzš. Nim się œcišgnš, dużo wody w Dnieprze upłynie. Przy tym imię księcia straszne i gdy się zwiedzš, że na Czertomelik oczy ma obrócone, może będš cicho siedzieli. - Ja z Czehryna choćby we dwóch dniach ruszyć gotowy - rzekł namiestnik. - To i dobrze. Dwa i trzy dni nic nie znaczš. Waszmoœć, panie czerkaski, pchnij też gońców z oznajmieniem sprawy do panachoršżego koronnego i do księcia Dominika. Ale waszmoœć już œpisz, jak widzę? Rzeczywiœcie, Barabasz złożył ręce na brzuchu i zdrzemnšł się głęboko; po chwili nawet chrapać zaczšł. Stary pułkownik, gdy nie jadł i nie pił, co oboje nad wszystko lubił, to spał. - Patrz, waszeć - rzekł cicho do namiestnika Zaćwilichowski - i przez takiego to starca warszawscy statyœci chcieliby Kozaków w ryzie utrzymać. Bóg z nimi! Ufali też i samemu Chmielnickiemu, z którym kanclerz w jakoweœ układy wchodził, a któren podobno srodze ufnoœć zawiedzie. Namiestnik westchnšł na znak współczucia staremu choršżemu. Barabasz zaœ chrapnšł silniej, a potem mruknšł przez sen: - Spasi Chryste! spasi Chryste! - Kiedyż waœć myœlisz z Chehryna ruszyć?- spytał choršży. - Wypada mi ze dwa dni Czaplińskiemu poczekać, któren pewnie będzie chciał konfuzji, jaka go spotkała, dochodzić. - Nie uczyni tego. Prędzej by na waœci sług swoich nasłał, gdybyœ barwy ksišżęcej nie nosił - ale z księciem zadrzećstraszna rzecz nawet dla sługi Koniecpolskich. - Oznajmię mu, że czekam, a w dwa lub w trzy dni ruszę. Zasadzki też nie obawiam się majšc przy boku szablę i garœć ludzi. To rzekłszy namiestnik pożegnał staregochoršżego i wyszedł. Nad miastem œwieciła tak jasna łuna od stosów nałożonych na rynku, że rzekłbyœ: cały Czehryn się pali, a gwar i krzyki wzmogły się jeszcze z nastaniem nocy. Żydzi nie wychylali się wcale ze swych domostw. W jednym kšcie tłumy czabanów wyły posępne pieœni stepowe. Dzicy Zaporożcy tańczyli koło ognisk rzucajšc w górę czapki, palšc z piszczeli i pijšc kwartami gorzałkę. Tu i ówdzie zrywała siębijatyka, którš uœmierzali ludzie starostki. Namiestnik musiał torować sobie drogę rękojeœciš szabli i słuchajšc tych wrzasków i szumu kozaczego, chwilami myœlał sobie, że to już rebelia tak przemawia. Zdawało mu się także, że widzigroŸne spojrzenia i słyszy ciche, zwracane ku sobie klštwy. W uszach brzęczały mu jeszcze słowa Barabasza: "Spasi Chryste, spasi Chryste!", i serce biło mu żywiej. A tymczasem w mieœcie czabanowie zawodzili coraz głoœniej chorowody, a Zaporożcy palili z samopałów i kšpali się wgorzałce. Strzelanina i dzikie "u-ha!, u-ha!" dochodziły do uszu namiestnika nawet wówczas, gdy już położył się spać w swojej kwaterze. Rozdział trzeci W kilka dni póŸniej poczet naszego namiestnika posuwał się raŸno w stronę Łubniów. Po przeprawie przez Dniepr szli szerokš drogš stepowš, która łšczyła Czehryn z Łubniami idšc na Żuki, Semi-Mogiły i Chorol. Drugi taki goœciniec wiódł ze stolicy ksišżęcej do Kijowa. Za dawniejszych czasów, przed rozprawš hetmana Żółkiewskiego pod Sołonicš, dróg tych nie było wcale. Do Kijowa jechało się z Łubniów stepem i puszczš; do Czehryna była droga wodna - z powrotem zaœ jeżdżono na Chorol. W ogóle zaœ owe naddnieprzańskie państwo - stara ziemia połowiecka - było pustyniš mało co więcejod Dzikich Pól zamieszkanš, przez Tatarów często zwiedzanš, dla watah zaporoskich otwartš. Nad brzegami Suły szumiały ogromne, prawie stopš ludzkš nie dotykane lasy - miejscami, po zapadłych brzegach Suły, Rudej, Œleporodu, Korowaja, Orżawca, Pszoły i innych większych i mniejszych rzeki przytoków, tworzyły się mokradła zaroœnięte częœciš gęstwinš krzów i borów,częœciš odkryte; pod postaciš łšk. W tych borach i bagniskach znajdował łatwy przytułek zwierz wszelkiego rodzaju, w najgłębszych mrokach leœnych żyła moc niezmierna turów brodatych, niedŸwiedzi i dzikich œwiń, a obok nich liczna szara gawiedŸ wilków, rysiów, kun, stada sarn i kraœnych suhaków; w bagniskach i w łachach rzecznych bobry zakładały swoje żeremia, o których to bobrach chodziły wieœci na Zaporożu, że sš między nimi stuletnie starce, białe jak œnieg ze staroœci. Na wysokich, suchych stepach bujały stada koni dzikich o kudłatych głowach i krwawych oczach. Rzeki roiły się rybš i ptactwem wodnym. Dziwna to była ziemia, na wpół uœpiona, ale noszšca œlady dawniejszego życia ludzkiego. Wszędzie pełno popieliszcz po jakichœ przedwiecznych grodach; same Łubnie i Chorol były z takich popieliszcz podniesione; wszędzie pełno mogił nowszych i starszych, porosłych już borem.I tu, jak na Dzikich Polach, nocami wstawały duchy i upiory, a starzy Zaporożcy opowiadali sobie przy ogniskach dziwy o tym, co się czasami działo w owych głębinach leœnych, z których dochodziły wycia nie wiadomo jakich zwierzšt, krzyki półludzkie, półzwierzęce, gwary straszne, jakoby bitew lub łowów. Pod wodami odzywały się dzwony potopionych miast. Ziemia była mało goœcinna i mało dostępna, miejscami zbyt rozmiękła, miejscami cierpišca na brak wód, spalona, sucha a do mieszkania niebezpieczna, osadników bowiem, gdy się jako tako osiedli i zagospodarowali, œcierały napady tatarskie. Odwiedzali jš tylko często Zaporożcy dla gonów bobrowych, dla zwierza i ryby, w czasie bowiem pokoju większa częœć Niżowców rozłaziła się z Siczy na łowy, czyli, jak mówiono, na "przemysł" po wszystkich rzekach, jarach, lasach i komyszach, bobrujšc w miejscach, o których istnieniu nawet mało kto wiedział. Jednakże i życie osiadłe próbowało uwišzać się do tych ziem jak roœlina, którapróbuje, gdzie może, chwycić się gruntu korzonkami i raz w raz wyrywana, gdzie może, odrasta. Powstawały na pustkach grody, osady, kolonie, słobody i futory. Ziemia była miejscami żywna, a nęciła swoboda. Ale wtedy dopiero zakwitło życie, gdy ziemie te przeszły w ręce kniaziów Wiœniowieckich. KniaŸ Michał po ożenieniu się z Mohilankš poczšł starowniej urzšdzaćswoje zadnieprzańskie państwo; œcišgał ludzi, osadzał pustki, zapewniał swobody do lat trzydziestu, budował monastery i wprowadzał prawo swoje ksišżęce. Nawet taki osadnik, który przymknšł do tych ziemnie wiadomo kiedy i sšdził, że siedzi na własnym gruncie, chętnie schodził do roli kniaziowego czynszownika, gdyż za ów czynsz szedł pod potężnš ksišżęcš opiekę, która go ochraniała, broniła od Tatarów i od gorszych nieraz od Tatarów Niżowców. Ale prawdziwe życie zakwitło dopiero pod żelaznš rękš młodego księcia Jeremiego. ZaCzehrynem zaraz zaczynało się jego państwo, a kończyło het! aż pod Konotopem i Romnami. Nie stanowiło ono całej kniaziowej fortuny, bo od województwa sandomierskiego poczšwszy ziemie jego leżały w województwach: wołyńskim, ruskim, kijówskim, ale naddnieprzańskie państwo było okiem w głowie zwycięzcy spod Putywla. Tatar długo czyhał nad Orłem, nad Worsklš i wietrzył jak wilk, nim oœmielił się na północ konia popędzić; Niżowcy nie próbowali zatargu. Miejscowe niespokojne watahy poszły w służbę. Dziki i rozbójniczylud, żyjšcy dawniej z gwałtów i napadów, teraz ujęty w karby, zajmował "polanki" na rubieżach i leżšc na granicach państwa jak brytan na łańcuchu groził zębem najeŸdŸcy. Toż zakwitło i zaroiło się wszystko. Pobudowano drogi na œladach dawnych goœcińców; rzeki ujęto groblami, które sypał niewolnik Tatar lub Niżowiec schwytany z broniš w ręku na rozboju. Tam gdzie niegdyœ wiatr grywał dziko nocami naoczeretach i wyły wilki i topielcy, teraz hurkotały młyny. Przeszło czterysta kół, nie liczšc rzęsiœcie rozsianych wiatraków, mełło zboże na samym Zadnieprzu. Czterdzieœci tysięcy czynszowników wnosiło czynsz do kas ksišżęcych, lasy zaroiły się pasiekami, na rubieżach powstawały wsie coraz nowe, futory, słobody. Na stepach, obok tabunów dzikich, pasły się całe stada swojskiego bydła i koni. Nieprzejrzany, jednostajny widok borów i stepów ubarwił się dymami chat, złoconymi wieżami cerkwi i koœciołów - pustynia zamieniła się w kraj doœć ludny. Jechał tedy pan namiestnik Skrzetuski wesoło i nie œpieszšc się, jakoby swojš ziemiš, majšc po drodze wszelkie wczasy zapewnione. Był to dopiero poczštek stycznia 48 roku, ale dziwna, wyjštkowa zima nie dawała się wcale we znaki. W powietrzu tchnęła wiosna; ziemia rozmiękła i przeœwiecała wodš roztopów; na polach zieleniała ruń, a słońce dogrzewało tak mocno, że w podróży o południu kożuchy prażyły grzbiet jak latem. Orszak namiestnika zwiększył się znacznie, w Czehrynie bowiem przyłšczyło się do niego poselstwo wołoskie, które hospodar do Łubniów wysłał w osobie pana Rozwana Ursu. Przy poselstwie było kilkunastu karałaszów eskorty i wozy z czeladziš. Prócz tego z namiestnikiem jechał nasz znajomy pan Longinus Podbipięta herbu Zerwikaptur ze swoim długim mieczem pod pachš i z kilkoma czeladzi służbowej. Słońce, cudna pogoda i woń zbliżajšcej się wiosny napawały wesołoœciš serca, a namiestnik tym był weselszy, że wracał z długiej podróży pod dach ksišżęcy, który był zarazem jego dachem, wracał sprawiwszy się dobrze, więc i przyjęcia dobrego pewny. Ale wesołoœć jego miała i inne powody. Oprócz łaski księcia, którego namiestnik z całej duszy kochał, czekały go w Łubniach jeszcze i pewne czarne oczy, tak słodkie jak miód. Oczy te należały do Anusi Borzobohatej-Krasieńskiej, panienki respektowej księżny Gryzeldy, najpiękniejszej dziewczyny z całego fraucymeru, bałamutki wielkiej, za którš przepadali wszyscy w Łubniach, a ona za nikim. U księżny Gryzeldy mores był wielki isurowoœć obyczajów niepomierna, co jednaknie przeszkadzało młodym spoglšdać na sięjarzšcymi oczyma i wzdychać. Pan Skrzetuski posyłał tedy swoje westchnienia ku czarnym oczom na równi z innymi, a gdy bywało, zostawał sam w swojej kwaterze, wówczas chwytał lutnię w rękę i œpiewywał: Tyœ jest specjał nad specjały... lub też: Jak tatarska orda Bierzesz w jasyr corda! Ale że to był człek wesoły i przy tym żołnierz wielce w swym zawodzie zamiłowany, więc nie brał zbyt do serca tego, że Anusia uœmiechała się tak samo doniego, jak i do pana Bychowca z choršgwi wołoskiej, jak do pana Wurcla z artylerii, jak do pana Wołodyjowskiego z dragonów, anawet do pana Baranowskiego z husarii, chociaż ten ostatni był już dobrze szpakowaty i szeplenił majšc podniebienie potrzaskane kulš z samopału. Nasz namiestnik bił się już nawet raz z panem Wołodyjowskim w szable o Anusię, ale gdy przyszło za długo siedzieć w Łubniach bez jakowejœ wyprawy na Tatarów, to sobie nawet i przy Anusi przykrzył, a gdy przyszło cišgnšć - to cišgnšł z ochotš, bezżalu, bez wspominków. Za to też i witał z radoœciš. Teraz więc oto wracajšc z Krymu po pomyœlnym rzeczyzałatwieniu podœpiewywał wesoło i czwanił koniem, jadšc obok pana Longinusa,który siedzšc na ogromnej inflanckiej kobyle strapiony był i smutny jak zawsze. Wozy poselstwa, karałasze i eskorta zostały znacznie za nimi. - Jegomoœć poseł leży na wozie jak kawał drzewa i œpi cišgle - rzekł namiestnik. - Cudów mi naprawił o swojej WołoszczyŸnie, aż i ustał. Jam też słuchał z ciekawoœciš. Nie ma co! kraj bogaty, klima przednie, złota, wina, bakaliów i bydła dostatek. Pomyœlałem sobie tedy, że nasz ksišżę rodzi się z Mohilanki i że ma takie dobre prawo do hospodarskiego tronu, jak kto inny, którychpraw przecie ksišżę Michał dochodził. Nie nowina to naszym paniętom Wołoszczyzna. Bijali już tam i Turków, i Tatarów, i Wołochów, i Siedmiogrodzian... - Ale lud tam miększy niż u nas, o czym mi i pan Zagłoba w Czehrynie opowiadał - rzekł pan Longinus - a gdybym jemu nie wierzył, to tedy w ksišżkach od nabożeństwa potwierdzenie tej prawdy się znajduje. - Jak to w ksišżkach? - Ja sam mam takš i mogę jš waszmoœci pokazać, bo jš zawsze wożę ze sobš. To rzekłszy odpišł troki przy terlicy i wydobywszy niewielkš ksišżeczkę, starannie w cielę oprawionš, naprzód ucałował jš pobożnie, potem przewróciwszy kilkanaœcie kartek rzekł: - Czytaj waœć. Pan Skrzetuski rozpoczšł: - "Pod Twojš obronę uciekamy się, ŒwiętaBoża Rodzicielko..." Gdzież zaœ tu jest o Wołochach? co waœć mówisz! - to antyfona! - Czytaj waœć dalej. - "...Abyœmy się stali godnymi obietnic Pana Chrystusowych. Amen." - No, a teraz pytanie... Skrzetuski czytał. - "Pytanie: Dlaczego jazda wołoska zowiesię lekkš? OdpowiedŸ: Bo lekko ucieka. Amen." - Hm! prawda! Wszelako w tej ksišżce dziwne jest materii pomieszanie. - Bo to jest ksišżka żołnierska; gdzie obok modlitw rozmaite instructiones militares sš przyłšczone, z których nauczysz się waœć o wszystkich nacjach, która z nich zacniejsza, która podła; co doWołochów zaœ, to się pokazuje, iż tchórzliwe z nich pachołki, a przy tym zdrajcy wielcy. - Że zdrajcy, to pewno, bo pokazuje się to i z przygód księcia Michała. Co prawda, to i ja słyszałem, iż żołnierz to z przyrodzenia nieszczególny. Ma przecie ksišżę jegomoœć choršgiew wołoskš bardzo przedniš, w której pan Bychowiec porucznikuje, ale stricte to w owej wołoskiej choršgwi nie wiem, czy i dwudziestu Wołochów się znajduje. - Jak też waszmoœć myœlisz, panie namiestniku, siła ksišżę ma ludzi pod broniš? - Będzie z oœm tysięcy nie liczšc Kozaków, co po pałankach stojš. Ale powiadał mi Zaćwilichowski, że teraz nowezacišgi sš czynione. - To może Bóg da jakowš wyprawę pod księciem panem? - Tak mówiš, że wielka wojna z Turczynem się gotuje i że sam król z całš potęgš Rzplitej ma ruszyć. Wiem też, że upominki Tatarom sš wstrzymane, którzy przecie od strachu nie œmiš zagonów ruszyć. O tym słyszałem i w Krymie, gdzie bodaj dlatego przyjmowano mnie tak honeste, bo jest wieœć, że gdy król z hetmany pocišgnie, ksišżę ma na Krym uderzyć i całkiem Tatarów zetrzeć. Jakoż to jest pewna, że takowej imprezy innemu nie powierzš. Pan Longinus podniósł do góry ręce i oczy. - Dajże, Boże miłosierny, daj takowš œwiętš wojnę na chwałę chrzeœcijaństwu i naszemu narodowi, a mnie grzesznemu pozwól w niej wota moje spełnić, abym in luctu mógł być pocieszony albo też œmierć chwalebnš znaleŸć! - To waœć œlub wedle wojny uczynił? - Tak zacnemu kawalerowi wszystkie arkana duszy mojej otworzę, choć siła mówić, ale gdy waćpan ucha chętnego skłaniasz, przeto incipiam: Wiesz waszmoœć, że herb mój zwie się Zerwikaptur, co z takowej przyczyny pochodzi, że gdy jeszcze pod Grunwaldem przodek mój Stowejko Podbipięta ujrzał trzech rycerzy w mniszych kapturach w szeregu jadšcych, zajechawszy ich, œcišł wszystkich trzech od razu, o którym to sławnym czynie stare kroniki piszš z wielkš dla przodka mego chwałš... - Nie lżejszš miał on przodek od waœci rękę, ale i słusznie Zerwikapturem go nazwali. - Któremu też król herb nadał, a w nim trzy kozie głowy w srebrnym polu na pamištkę owych rycerzy, gdyż takie same głowy były na ich tarczach wyobrażone. Ten herb wraz z tym tu oto mieczem przodek mój Stowejko Podbipięta przekazałPPc Ycůncg,Rcš:š S?*potomkom swoim z zaleceniem, by starali się splendor rodu i miecza podtrzymać. - Nie ma co mówić, z grzecznego rodu waszmoœć pochodzisz! Tu pan Longinus zaczšł wzdychać rzewnie, a gdy na koniec ulżyło mu trochę,tak mówił dalej: - Będšc tedy z rodu ostatni, œlubowałemw Trokach Najœwiętszej Pannie żyć w czystoœci i nie prędzej stanšć na œlubnym kobiercu, póki za sławnym przykładem przodka mego Stowejki Podbipięty trzech głów tymże samym mieczem od jednego zamachu nie zetnę. O Boże miłosierny, widzisz, żem wszystko uczynił, co było w mocy mojej! Czystoœci dochowałem do dnia dzisiejszego, sercu czułemu milczeć kazałem, wojny szukałem i walczyłem, aleszczęœcia nie miałem... Porucznik uœmiechnšł się pod wšsem. - I nie œcišłeœ waćpan trzech głów? - Ot! nie zdarzyło się! Szczęœcia nie ma! Po dwie na raz nieraz bywało, ale trzech nigdy. Nie udało się zajechać, a trudno prosić wrogów, by się ustawili równo do cięcia. Bóg jeden widzi moje smutki: siła w koœciach jest, fortuna jest... ale adolescentia uchodzi, czterdziestu pięciu lat dobiegam, serce do afektów się wyrywa, ród ginie, a trzech głów jak nie ma, tak nie ma!... Taki i Zerwikaptur ze mnie. Poœmiewisko dla ludzi, jak słusznie mówi pan Zagłoba, co wszystko cierpliwie znoszę i Panu Jezusowi ofiaruję. Litwin poczšł znowu tak wzdychać, że aż i jego inflancka kobyła, widać ze współczucia dla swego pana, jęła stękać i chrapać żałoœnie. - To tylko mogę waszmoœci powiedzieć - rzekł namiestnik - iż jeœli pod księciem Jeremim nie znajdziesz okazji, to chyba nigdy. - Daj Boże! - odparł pan Longinus. - Dlatego i jadę prosić o łaskę księcia pana. Dalszš rozmowę przerwał im nadzwyczajny łopot skrzydeł. Jako się rzekło, zimy tej ptastwo nie szło za morza, rzeki nie zamarzały, przeto szczególniej wodnego ptastwa wszędzie było pełno nad błotami. Właœnie w tej chwili porucznik z panem Longinem zbliżyli się do brzegu Kahamliku, gdy nagle zaszumiało im nad głowami całe stado żurawi, które przecišgały tak nisko, że można by niemal kijem do nich dorzucić. Stado leciało z wrzaskiem okrutnym i zamiast zapaœć w oczerety, podniosło się niespodziewanie w górę. - Mknš jakby gonione - rzekł pan Skrzetuski. - A o! widzisz waœć - rzekł pan Longinus ukazujšc na białego ptaka, który tnšc powietrze ukoœnym lotem starał się podlecieć pod stado. - Raróg, raróg! przeszkadza im zapaœć! - wołał namiestnik. - Poseł ma rarogi - musiał puœcić. W tej chwili pan Rozwan Ursu nadjechał pędem na czarnym anatolskim dzianecie, a za nim kilku karałaszów służbowych. - Panie poruczniku, proszę na zabawę - rzekł. - Czy to raróg waszej czeœci? - Tak jest, i zacny bardzo, zobaczysz waœć... Popędzili naprzód we trzech, a za nimi Wołoch sokolniczy z obręczš, który utkwiwszy oczy w ptaki krzyczał z całych sił, zachęcajšc raroga do walki. Dzielny ptak zmusił już tymczasem stado do podniesienia się w górę, potem sam wzbił się jak błyskawica jeszcze wyżej i zawisł nad nim. Żurawie zbiły się wjeden ogromny wir szumišcy jak burza skrzydłami. GroŸne wrzaski napełniały powietrze. Ptaki powycišgały szyje, powytykały ku górze dzioby jak włócznie i czekały ataku. Raróg tymczasem kršżył nad nimi. To zniżał się, to podnosił, jak gdyby wahał się runšć na dół, gdzie na pierœ jego czekało sto ostrych dziobów. Jego białe pióra, oœwiecone słońcem, błyszczały jak samo słońce na pogodnym błękicie nieba. Nagle, zamiast rzucić się na stado, pomknšł jak strzała w dal i wkrótce zniknšł za kępami drzew i oczeretów. Pierwszy Skrzetuski ruszył za nim z kopyta. Poseł, sokolnik i pan Longinus poszli za jego przykładem. Wtem na skręcie drogi namiestnik wstrzymał konia, gdyż nowy a dziwny widok uderzył jego oczy. W poœrodku goœcińca leżała na boku kolaska ze złamanš osiš. Odprzężone konie trzymało dwóch kozaczków. WoŸnicy nie było wcale, widocznie odjechał w celu szukania pomocy. Przy kolasce stały dwie niewiasty,jedna ubrana w lisi tołub i takšż czapkę z okršgłym dnem, twarzy surowej, męskiej; druga była to młoda panna wzrostu wyniosłego, rysów pańskich i bardzo foremnych. Na ramieniu tej młodej pani siedział spokojnie raróg i rozstrzępiwszy pióra na piersiach muskał je dziobem. Namiestnik osadził konia, aż kopyta wryły się w piasek goœcińca, i rękę podniósł do czapki zmieszany i nie wiedzšcy, co ma mówić: czy witać, czy o raroga się dopominać? Zmieszany był jeszcze i dlatego, że spod kuniego kapturkaspojrzały nań takie oczy, jakich jak życie swoje nie widział, czarne, aksamitne, a łzawe, a mienišce się, a ogniste, przy których oczy Anusi Borzobohatej zgasłyby jak œwieczki przy pochodniach. Nad tymi oczami jedwabne ciemne brwi rysowały się dwoma delikatnymi łukami, zarumienione policzki kwitnęły jak kwiat najpiękniejszy, przez malinowe wargi, trochę otwarte, widniały zšbki jak perły, spod kapturka spływały bujne czarne warkocze. "Czy Junowe własnej osobie, czy inne jakoweœ bóstwo?" - pomyœlał namiestnik widzšc ten wzrost strzelisty, pierœ wypukłš i tego białego sokoła na ramieniu. Stał tedy nasz porucznik bez czapki i zapatrzył się jak w cudowny obraz, i tylko oczy mu się œwieciły, a za serce chwytało go coœ jak rękš. I już miał rozpoczšć mowę od słów: "Jeœliœ jest œmiertelnš istotš, a nie bóstwem..." - gdy w tej chwili nadjechał poseł i pan Longinus, a z nimi sokolnik z obręczš. Co widzšc bogini nadstawiła rarogowi rękę, na której ten zaraz, zszedłszy z ramienia, usadowił się przestępujšc z nogi na nogę. Namiestnik uprzedzajšc sokolniczego chciał zdjšć ptaka, gdy nagle stał się dziwny omen. Otoraróg, pozostawiwszy jednš nogę na ręku panny, drugš chwycił się namiestnikowej dłoni i zamiast przesišœć się, poczšł kwilićradoœnie i przycišgać te ręce ku sobie tak silnie, że się musiały zetknšć. Po namiestniku mrowie przeszło, raróg zaœ dopiero wtedy dał się przenieœć na obręcz, gdy sokolnik nałożył mu kaptur na głowę. A wtem starsza pani poczęła wyrzekać: - Rycerze! - mówiła - ktokolwiek jesteœcie, nie odmawiajcie pomocy białogłowom, które zostawszy na drodze bez pomocy, same nie wiedzš, co poczšć. Do domu nam już nie dalej jak trzy mile, ale w kolasce osie popękały i chyba nam nocować w polu przyjdzie; woŸnicę posłałam do synów, by nam choć wóz przysłali, ale nim woŸnica dojedzie i wróci,ciemno będzie, a na tym uroczysku strach zostać, bo tu w pobliżu mogiły. Stara szlachcianka mówiła prędko i głosem tak grubym, że namiestnik aż się zadziwił, wszelako odrzekł grzecznie. - Nie dopuszczajże jejmoœć tej myœli, byœmy paniš i nadobnš jej córkę mieli bez pomocy zostawić. Jedziemy do Łubniów, gdyż żołnierzami w służbie J. 0. księcia Jeremiego jesteœmy, i podobno nam droga wjednš stronę wypada, a choćby też nie, to zboczymy chętnie, byle się nasza asystencja nie uprzykrzyła. Co zaœ do wozów, to ich nie mam, bo z towarzyszamipo żołniersku komunikiem idę, ale pan poseł ma i tuszę, że jako uprzejmy kawaler, chętnie nimi pani i jejmoœciance służyć będzie. Poseł uchylił sobolowego kołpaka, gdyż znajšc mowę polskš, zrozumiał, o co idzie,izaraz z pięknym komplimentem, jako grzeczny bojar, wystšpił, po czym rozkazał sokolniczemu skoczyć po wozy, które były znacznie z tyłu zostały. Przez ten czas namiestnik patrzył na pannę, która pożerczego wzroku jego znieœć nie mogšc opuœciła oczy na ziemię, a dama o kozackim obliczu tak mówiła dalej: - Niech Bóg zapłaci imć panom za pomoc.A że do Łubniów droga jeszcze daleka, nie pogardzicie moim i moich synów dachem, pod którym radzi wam będziemy. My z Rozłogów-Siromachów, ja wdowa po kniaziuKurcewiczu Bułyże, a to nie jest moja córka, jeno córka po starszym Kurcewiczu, bracie mego męża, któren sierotę swš nam na opiekę oddał. Synowie moi teraz w domu, a ja wracam z Czerkas, gdziem się do ołtarza Œwiętej-Przeczystej ofiarowała.Aż oto w powrocie spotkał nas ten wypadek i gdyby nie polityka waszmoœciów,chybaby na drodze nocować przyszło. Kniaziowa mówiłaby jeszcze dłużej, ale wtem z dala pokazały się wozy nadjeżdżajšce kłusem wœród gromady karałaszów poselskich i żołnierzy pana Skrzetuskiego. - To jejmoœć pani wdowa po kniaziu Wasylu Kurcewiczu? - spytał namiestnik. - Nie! - zaprzeczyła żywo i jakby gniewliwie kniahini. - Jam wdowa po Konstantynie, a to jest córka Wasyla, Helena - rzekła wskazujšc pannę. - O kniaziu Wasylu wiele w Łubniach rozpowiadajš. Był to żołnierz wielki i nieboszczyka księcia Michała zaufany. - W Łubniach nie byłam - rzekła z pewnš wyniosłoœciš Kurcewiczowa - i o jego żołnierstwie nie wiem, a o póŸniejszych postępkach nie ma co wspominać, gdyż i tak wszyscy o nich wiedzš. Słyszšc to kniaziówna Helena zwiesiła głowę na piersi właœnie jak kwiat podciętykosš, a namiestnik odparł żywo: - Tego waćpani nie mów. KniaŸ Wasyl, przez straszliwy error sprawiedliwoœci ludzkiej skazany na utratę gardła i mienia, musiał się ucieczkš salwować, ale póŸniej wykryła się jego niewinnoœć, którš też promulgowano i do sławy go jako cnotliwego męża przywrócono; a sława tym większš być powinna, im większš była krzywda. Kniahini spojrzała bystro na namiestnika,a w jej nieprzyjemnym, ostrym obliczu gniew odbił się wyraŸnie. Ale pan Skrzetuski, choć człowiek młody, tyle miał w sobie jakowejœ powagi rycerskiej i tak jasne wejrzenie, że mu zaoponować nieœmiała, natomiast zwróciła się do kniaziówny Heleny: - Waćpannie tego słuchać nie przystoi. IdŸ oto dopilnuj, aby toboły z kolaski byłyprzełożone na wozy, na których z pozwoleniem ichmoœciów siedzieć będziem. - Pozwolisz jejmoœć panna pomóc sobie - rzekł namiestnik. Poszli oboje ku kolasce, ale skoro tylko stanęli naprzeciw siebie po obu stronach jej drzwiczek, jedwabne frędzle oczu kniaziówny podniosły się i wzrok jej padł na twarz porucznika jakoby jasny, ciepły promień słoneczny. - Jakże mam waszmoœci panu dziękować...- rzekła głosem, któren namiestnikowi wydał się tak słodkš muzykš, jak dŸwięczenie lutni i fletów - jakże mam dziękować, żeœ się za sławę ojca mego ujšł i za tę krzywdę, która go od najbliższych krewnych spotyka. - Moœcia panno! - odpowiedział namiestnik, a czuł, że serce tak mu taje, jako œnieg na wiosnę. - Tak mi Pan Bóg dopomóż, jakobym dla takiej podzięki w ogień skoczyć gotowy albo zgoła krew przelać, ale gdy ochota tak wielka, przeto zasługa mniejsza, dla której małoœci nie godzi mi się dziękczynnego żołdu z ust imć panny przyjmować. - Jeżeli waszmoœć pan nim pogardzasz, to jako uboga sierota nie mam jak inaczej wdzięcznoœci mojej okazać. - Nie pogardzam ja nim - mówił ze wzrastajšcš siłš namiestnik - ale na tak wielki fawor zarobić długš i wiernš służbš pragnę i o to tylko proszę, abyœ mnie imć panna przyjšć na owš służbę raczyła. Kniaziówna słyszšc te słowa zapłoniła się, zmieszała, potem przybladła nagle i ręce do twarzy podnoszšc odrzekła żałosnym głosem: - Nieszczęœcie by chyba waćpanu taka służba przynieœć mogła. A namiestnik przechylił się przez drzwiczki kolaski i tak mówił z cicha a tkliwie: - Przyniesie, co Bóg da, a choćby też i ból, przeciem ja do nóg waćpanny upaœć i prosić o niš gotowy. - Nie może to być, rycerzu, abyœ waćpandopiero mnie ujrzawszy, tak wielkš miał doonej służby ochotę. - Ledwiem cię ujrzał, jużem o sobie zgoła zapomniał i widzę, że wolnemu dotšdżołnierzowi chyba w niewolnika zmienić się przyjdzie, ale taka widać wola boża. Afekt jest jako strzała, która niespodzianie pierœprzeszywa, i oto czuję jej grot, choć wczoraj sam bym nie wierzył, gdyby mi ktopowiadał. - Jeœlibyœ waszmoœć wczoraj nie wierzył, jakże ja uwierzyć dzisiaj mogę? - Czas o tym najlepiej waćpannę przekona, a szczeroœci choćby zaraz nie tylko w słowach, ale i w obliczu dopatrzyćsię możesz. I znowu jedwabne zasłony oczu kniaziówny podniosły się, a wzrok jej napotkał męskie i szlachetne oblicze młodego żołnierza i spojrzenie tak pełne zachwytu, że ciemny rumieniec pokrył jej twarz. Ale nie spuszczała już wzroku ku ziemi i przez chwilę on pił słodycz jej cudnych oczu. I tak patrzyli na siebie, jak dwie istoty, które spotkawszy się choćby na goœcińcu na stepie, czujš, że się wybrały od razu, i których dusze poczynajšzaraz lecieć wzajemnie ku sobie jak dwa gołębie. Aż tę chwilę zachwytu przerwał im ostrygłos kniahini Konstantowej wołajšcej na kniaziównę. Wozy nadeszły. Karałasze poczęli przenosić na nie pakunki z kolaski i za chwilę wszystko było gotowe. Pan Rozwan Ursu, grzeczny bojar, ustšpiłobydwom niewiastom własnej kolaski, namiestnik siadł na koń. Ruszono w drogę. Dzień też miał się już ku spoczynkowi. Rozlane wody Kahamliku œwieciły złotem od zachodzšcego słońca i purpury zorzy. Wysoko na niebie ułożyły się stada lekkich chmurek, które czerwieniejšc stopniowo, zsuwały się z wolna ku krańcom widnokręgu, jakby zmęczone lataniem po niebie, szły spać gdzieœ do nieznanej kolebki. Pan Skrzetuski jechał po stronie kniaziówny, ale nie zabawiał jej rozmowš, bo tak z niš mówić, jak przed chwilš, przy obcych nie mógł, a błahe słowa nie chciałymu się przez usta przecisnšć. W sercu jeno czuł błogoœć, a w głowie szumiało mu coœjak wino. Cała karawana poruszała się raŸno naprzód, a ciszę przerywało tylko parskanie koni lub brzęk strzemienia o strzemię. Potem karałasze poczęli na tylnych wozach smutnš pieœń wołoskš, wkrótce jednak ustali, a natomiast rozległsię nosowy głos pana Longina œpiewajšcegopobożnie: "Jam sprawiła na niebie, aby wschodziła œwiatłoœć nieustajšca, i jako mgła - pokryłam wszystkš ziemię." Tymczasem œciemniało. Gwiazdki zamigotały na niebie, a z wilgotnych łšk wstały białe tumany jako morza bez końca. Wjechali w las, ale zaledwie ujechali kilka staj, gdy dał się słyszeć tętent koniipięciu jeŸdŸców ukazało się przed karawanš. Byli to młodzi kniaziowie, którzyzawiadomieni przez woŸnicę o wypadku, jakispotkał matkę, œpieszyli na jej spotkanie prowadzšc z sobš wóz zaprzężony w czterykonie. - Czy to wy, synkowie? - wołała stara kniahini. JeŸdŸcy przybliżyli się do wozów. - My, matko! - Bywajcie! Dzięki tym oto ichmoœciom niepotrzebuję już pomocy. To moi synkowie, których polecam łasce moœci panów: Symeon, Jur, Andrzej i Mikołaj - a to kto pišty? - rzekła przypatrujšc się pilnie - hej! jeœli stare oczy widzš po ciemku, to Bohun - co? Kniaziówna cofnęła się nagle w głšb kolaski. - Czołem wam, kniahini, i wam, kniaziówno Heleno! - rzekł pišty jeŸdziec. - Bohun! - mówiła stara. - Od pułku przybyłeœ, sokole? A z teorbanem? Witajże, witaj! Hej, synkowie! Prosiłam jużichmoœciów panów na nocleg do Rozłogów, a teraz wy im się pokłońcie! Goœć w dom, Bóg w dom! BšdŸcieżichmoœciowie na nasz dom łaskawi. Bułyhowie uchylili czapek. - Prosimy pokornie waszmoœciów w niskieprogi. - Już mi też obiecali i jego wysokoœć panposeł, i imć pan namiestnik. Zacnych kawalerów będziemy przyjmowali, tylko że przywykłym do specjałów na dworach, nie wiem, czyli będzie smakowała nasza uboga pasza. - Na żołnierskim my chlebie, nie na dworskim chowani - rzekł pan Skrzetuski. A pan Rozwan Ursu dodał: - Próbowałem ja już goœcinnego chleba wszlacheckich domach i wiem, że i dworski mu nie wyrówna. Wozy ruszyły naprzód, a stara kniahini mówiła dalej: - Dawno to; dawno już minęły lepsze dlanas czasy. Na Wołyniu i na Litwie sš jeszcze Kurcewicze, którzy poczty trzymajš i wcale po pańsku żyjš, ale ci biedniejszych krewnych znać nie chcš, za co niech ich Bóg skarze. U nas prawie kozacza bieda, którš nam waszmoœciowie musicie wybaczyć i szczerym sercem przyjšć to, co szczerze ofiarujemy. Ja i pięciu synów siedzimy na jednej wiosce i kilkunastu słobodach, a z nami i ta jeszczejejmoœcianka na opiece. Namiestnika zdziwiły te słowa, gdyż słyszał w Łubniach, że Rozłogi były niemałš fortunš szlacheckš, a po wtóre, że należały ongi do kniazia Wasyla, ojca Heleny. Nie zdało mu się jednak rzeczš stosownš pytać, jakim sposobem przeszły w ręce Konstantyna i jego wdowy. - To jejmoœć pani pięciu masz synów? - Pî c>cZ dďc€ S-lc!ż<˛zagadnšł pan Rozwan Ursu. - Miałam pięciu jak lwów - rzecze kniahini - ale najstarszemu, Wasylowi, poganie w Białogrodzie oczy wykapali pochodniami, od czego mu też i rozum się nadwerężył. Gdy młodzi pójdš na wyprawę, ja sama w domu zostaję, z nim tylko i z jejmoœciankš, z którš większa bieda niż pociecha. Pogardliwy ton, z jakim stara kniahini mówiła o swej synowicy, tak był widoczny, że nie uszedł uwagi porucznika. Pierœ mu zawrzała gniewem i o mało nie zaklšł szpetnie, ale słowa zamarły mu na ustach, gdy spojrzawszy na kniaziównę ujrzał przy œwietle księżyca oczy jej zalane łzami... - Co waćpannie jest? czego płaczesz? - spytał z cicha. Kniaziówna milczała. - Ja nie mogę znieœć łez waćpanny - mówił pan Skrzetuski i pochylił się ku niej,a widzšc, że stara kniahini rozprawia z panem Rozwanem Ursu i nie patrzy w tę stronę, nalegał dalej: - Na Boga, przemów choć słowo, bo Bóg widzi, że i krew, i zdrowie bym oddał, byleciebie pocieszyć. Nagle uczuł, że jeden z jeŸdŸców napiera go tak silnie, że aż konie poczynajšsię trzeć bokami. Rozmowa z kniaziównš była przerwana, więc pan Skrzetuski zdziwiony, ale i rozgniewany, zwrócił się ku œmiałkowi. Przy œwietle księżyca ujrzał dwoje oczu,które patrzyły na niego zuchwale, wyzywajšco i szyderczo zarazem. Straszne te oczy œwieciły jak œlepie wilka w ciemnym borze. "Co, u kaduka? - pomyœlał namiestnik - bies czy co?" - i z kolei zajrzawszy z bliska w te pałajšce Ÿrenice, spytał: - A czego to waœć tak koniem najeżdżaszi oczyma we mnie wiercisz? JeŸdziec nie odpowiedział nic, ale patrzył wcišż równie uporczywie i zuchwale. - Jeœlić ciemno, to mogę ognia skrzesać, a jeœlić goœciniec za ciasny, to hajda w step! - rzekł już podniesionym głosem namiestnik. - A ty odlitaj, Laszku, od kolaski, koły step baczysz - odparł jeŸdziec. Namiestnik, jako był człowiek do czynu skory, zamiast odpowiedzieć, uderzył tak silnie nogš w brzuch konia napastnika, że rumak jęknšł i w jednym szczupaku znalazłsię na samym brzegu goœcińca. JeŸdziec osadził go na miejscu i przez chwilę zdawało się, że pragnie rzucić się na namiestnika, ale wtem zabrzmiał ostry,rozkazujšcy głos starej kniahini: - Bohun, szczo z toboju? Słowa te miały natychmiastowy skutek. JeŸdziec zwrócił konia młyńcem i przejechał na drugš stronę kolaski do kniahini, która mówiła dalej: - Szczo z toboju? Ej, ty nie w Perejasławiu ani w Krymie, ale w Rozłogach - bacz na to. A teraz skocz mi naprzód i prowadŸ wozy, bo jar zaraz, a w jarze ciemno. Hodi, siromacha! Pan Skrzetuski równie był zdziwiony, jak rozgniewany. Ten Bohun widocznie szukał okazji i byłby jš znalazł, ale dlaczego szukał? skšd ta niespodziewana napaœć? Przez głowę namiestnika przeleciała myœl, że tu kniaziówna wchodziła do gry, i utwierdził się w tej myœli, gdy spojrzawszy na twarz jej ujrzał mimo mroków nocnych, że twarz ta była blada jak płótno i że widocznie malowało się na niej przerażenie. Tymczasem Bohun ruszył z kopyta naprzód wedle rozkazu kniahini, która spoglšdajšc za nim rzekła wpół do siebie, wpół do namiestnika: - To szalona głowa i bies kazaczy. - Widać, niespełna rozumu - odpowiedziałpogardliwie pan Skrzetuski. - Czy to Kozak w służbie synów imci pani? Stara kniahini rzuciła się w tył kolaski. - Co waćpan mówisz! To jest Bohun, podpułkownik, przesławny junak, synom moim druh, a mnie jak szósty syn przybrany. Nie może też to być, abyœ waszmoœć o nazwisku jego nie słyszał, bo wszyscy o nim wiedzš. I rzeczywiœcie, panu Skrzetuskiemu dobrze było znane to nazwisko. Spoœród imion różnych pułkowników i atamanów kozackich wypłynęło ono na wierzch i było na wszystkich ustach po obu stronach Dniepru. Œlepcy œpiewali o Bohunie pieœni po jarmarkach i karczmach, na wieczornicach opowiadano dziwy o młodym watażce. Kto on był, skšd się wzišł, nikt nie wiedział. To pewna, że kolebkš były mu stepy, Dniepr, porohy i Czertomelik ze swoim labiryntem cieœnin, zatok, kołbani, wysp, skał, jarów i oczeretów. Od wyrostka zżył się i zespolił z tym dzikim œwiatem. Czasu pokoju chodził z innymi "za rybš i zwierzem", tłukł się po zakrętach Dnieprowych, brodził po bagniskach i oczeretach wraz z gromadš półnagich towarzyszów - to znów całe miesišce spędzał w głębinach leœnych. Szkołš były mu wycieczki na Dzikie Pola po trzody i tabuny tatarskie, zasadzki, bitwy, wyprawy przeciw brzegowym ułusom, do Białogrodu, na Wołoszczyznę lub czajkami na Czarne Morze. Innych dni nie znał, jak na koniu, innych nocy, jak przy ognisku na stepie. Wczeœnie stał się ulubieńcem całego Niżu, wczeœnie sam zaczšł wodzić innych; i wkrótce odwagš wszystkich przewyższył. Gotów był w sto koni iœć choćby do Bakczysaraju i samemu chanowi zaœwiecić w oczy pożogš; palił ułusy i miasteczka, wycinał w pień mieszkańców, schwytanych murzów rozdzierał końmi, spadał jak burza, przechodził jak œmierć. Na morzu rzucał się jak wœciekły na galerytureckie. Zapuszczał się w œrodek Budziaku,właził, jak mówiono, w paszczę lwa. Niektóre jego wyprawy były wprost szalone. Mniej odważni, mniej ryzykowni konali na palach w Stambule lub gnili przy wiosłach na tureckich galerach - on zawszewychodził zdrowo z i łupem obfitym. Mówiono, że zebrał skarby ogromne i że trzyma je ukryte po Dnieprowych komyszach, ale też nieraz go widziano, jak deptał zabłoconymi nogami po złotogłowiach i lamach, koniom słał kobierce pod kopyta albo jak, ubrany w adamaszki, kšpał się w dziegciu, umyœlnie kozaczš pogardę dla onych wspaniałych tkanin i ubiorów okazujšc. Miejsca długo nigdzie nie zagrzał. Czynami jego powodowała fantazja. Czasem przybywszy do Czehryna, Czerkas lub Perejasławia hulał na œmierć z innymi Zaporożcami, czasem żył jak mnich, do ludzi nie gadał, w stepy uciekał. To znów otaczał się œlepcami, których grania i pieœni po całych dniach słuchał, a samych złotem obrzucał.Między szlachtš umiał być dwornym kawalerem, między Kozaki najdzikszym Kozakiem, między rycerzami rycerzem, między łupieżcami łupieżcš. Niektórzy mieligo za szalonego, bo też i była to dusza nieokiełznana i rozszalała. Dlaczego na œwiecie żył i czego chciał, dokšd dšżył, komu służył - sam nie wiedział. Służył stepom, wichrom, wojnie, miłoœci i własnej fantazji. Ta właœnie fantazja wyróżniała go od innych watażków grubianów i od całej rzeszy rozbójniczej, która tylko grabież miała na celu i której za jedno było grabić Tatarów czy swoich. Bohun brał łup, ale wolał wojnę od zdobyczy, kochał się w niebezpieczeństwach dla własnego ich uroku; złotem za pieœni płacił, za sławš gonił, o resztę nie dbał. Ze wszystkich watażków on jeden najlepiej uosabiał Kozaka-rycerza, dlatego też pieœń wybrała go sobie na kochanka, a imię jego rozsławiło się na całej Ukrainie. W ostatnich czasach został podpułkownikiem perejasławskim, ale pułkownikowskš władzę sprawował, bo stary Łoboda słabo już trzymał buławę krzepnšcš dłoniš. Pan Skrzetuski dobrze tedy wiedział, ktobył Bohun, a jeœli pytał starej kniahini, czy to Kozak w służbie jej synów, to czynił to przez umyœlnš pogardę, bo przeczuł w nim wroga, a mimo całej sławywatażki wzburzyła się krew w namiestniku,że Kozak poczynał sobie z nim tak zuchwale. Domyœlał się też, że skoro się zaczęło, to się na byle czym nie skończy. Ale cięty to był jak osa człowiek pan Skrzetuski, dufny aż nadto w siebie i również nie cofajšcy się przed niczym, a na niebezpieczeństwa chciwy prawie. Gotów był choćby i zaraz wypuœcić konia za Bohunem, ale jechał przy boku kniaziówny. Zresztš wozy minęły już jar i z dala ukazały się œwiatła w Rozłogach. Rozdział czwarty Kurcewicze Bułyhowie był to stary ksišżęcy ród, który się Kurczem pieczętował, od Koriata wywodził, a podobno istotnie szedł od Ruryka. Z dwóch głównych linii jedna siedziała na Litwie, druga na Wołyniu, a na Zadnieprze przeniósłsię dopiero kniaŸ Wasyl, jeden z licznych potomków linii wołyńskiej, który, ubogim będšc, nie chciał wœród możnych krewnych zostawać i wszedł na służbę księcia Michała Wiœniowieckiego, ojca przesławnego "Jaremy". Okrywszy się sławš w tej służbie i znaczne posługi rycerskie księciu oddawszy, otrzymał od tegoż w dziedzictwo Krasne Rozłogi, które potem dla wielkiej mnogoœci wilków Wilczymi Rozłogami przezwano, i stale w nich osiadł. W roku 1629 przeszedłszy na obrzšdek łaciński ożenił się z Rahoziankš, pannš z zacnego domu szlacheckiego, któren się z Wołoszczyzny wywodził. Z małżeństwa tego w rok póŸniej przyszła na œwiat córka Helena; matka umarła przy jej urodzeniu, ksišżę Wasyl zaœ, nie myœlšcjuż o powtórnym ożenku, oddał się całkiemgospodarstwu i wychowaniu jedynaczki. Byłto człowiek wielkiego charakteru i niepospolitej cnoty. Dorobiwszy się doœć szybko œredniej fortuny pomyœlał zaraz o starszym swym bracie Konstantynie, którenna Wołyniu w biedzie został i odepchnięty od możnej rodziny, zmuszony był chodzić po dzierżawach. Tego wraz z żonš i pięcioma synami do Rozłogów sprowadził i każdym kawałkiem chleba się z nimi dzielił.W ten sposób obaj Kurcewicze żyli w spokoju aż do końca 1634 roku, w którym Wasyl z królem Władysławem pod Smoleńsk ruszył. Tam to zaszedł ów nieszczęsny wypadek, który zgubę jego spowodował. W obozie królewskim przejętolist pisany do Szehina, podpisany nazwiskiem kniazia i przypieczętowany Kurczem. Tak jawny dowód zdrady ze stronyrycerza, który aż dotšd nieskazitelnej sławy używał, zdumiał i przeraził wszystkich. Na próżno Wasyl œwiadczył sięBogiem, że ni ręka, ni podpis na liœcie nie sš jego herb Kurcz na pieczęci usuwał wszelkie wštpliwoœci, w zgubienie zaœ sygnetu, czym się kniaŸ tłumaczył, nikt wierzyć nie chciał - ostatecznie nieszczęœliwy kniaŸ, pro crimine perduelionis skazany na utratę czci i gardła, musiał się ucieczkš salwować. Przybywszy nocš do Rozłogów zaklšł brataKonstantyna na wszystkie œwiętoœci, by jak ojciec opiekował się jego córkš - i odjechał na zawsze. Mówiono, że raz jeszcze z Baru pisał list do księcia Jeremiego z proœbš, by nie odejmował kawałka chleba Helenie i spokojnie jš w Rozłogach na opiece Konstantyna zostawił;potem głos o nim zaginšł. Były wieœci, że zmarł zaraz, to że przystał do cesarskich izginšł na wojnie w Niemczech - ale któż mógł co wiedzieć na pewno? Musiał zginšć,skoro się więcej o córkę nie pytał. Wkrótceprzestano o nim mówić, a przypomniano go sobie dopiero, gdy wyszła na jaw jego niewinnoœć. Niejaki Kupcewicz, Witebszczanin, umierajšc zeznał, jako on pisał pod Smoleńskiem list do Szehina i znalezionym w obozie sygnetem go przypieczętował. Wobec takiego œwiadectwa żałoœć i konsternacja ogarnęławszystkie serca. Wyrok został zmieniony, imię księcia Wasyla do sławy przywrócone, ale dla niego samego nagroda za mękę przyszła za póŸno. Co do Rozłogów, to Jeremi nie myœlał ich zagarniać, bo Wiœniowieccy, znajšc lepiej Wasyla, nigdy ojego winie nie byli zupełnie przekonani. Mógłby on był nawet zostać i drwić z wyroku pod ich potężnš opiekš i jeżeli uszedł, to dlatego, że niesławy znieœć nie umiał. Helena chowała się więc spokojnie w Rozłogach pod czułš opiekš stryja - i dopiero po jego œmierci zaczęły się dla niejciężkie czasy. Żona Konstantyna, z rodziny wštpliwego pochodzenia, była to kobieta surowa, popędliwa a energiczna, którš mšż jeden utrzymać w ryzie umiał. Po jego œmierci zagarnęła w żelazne ręce rzšdy w Rozłogach. Służba drżała przed niš - dworzyszczowi bali się jej jak ognia, sšsiadom dała się wkrótce we znaki. W trzecim roku swych rzšdów po dwakroć zbrojno najeżdżała Siwińskich w Browarkach, sama przebrana po męsku, konno przywodzšc czeladzi i najętym Kozakom. Gdy raz pułki księcia Jeremiego pogromiły watahę Tatarów swawolšcš kołoSiedmiu Mogił, kniahini na czele swoich ludzi zniosła ze szczętem kupę niedobitków, która się aż pod Rozłogi zapędziła. W Rozłogach też usadowiła się na dobre i poczęła je uważać za swojš i swoich synów własnoœć. Synów tych kochała jak wilczyca młode, ale sama będšc prostaczkš, nie pomyœlała o przystojnym dla nich wychowaniu. Mnich greckiego obrzšdku, sprowadzony z Kijowa, wyuczył ich czytać i pisać - na czym też skończyła się edukacja. A przecie niedalekobyły Łubnie, a w nich dwór ksišżęcy, na którym by młodzi kniaziowie mogli nabrać poloru, wyćwiczyć się w kancelarii w sprawach publicznych lub - zacišgnšwszy się pod choršgwie - w szkole rycerskiej. Kniahini miała wszelako swoje powody, dla których nie oddawała ich do Łubniów. A nużby ksišżę Jeremi przypomniał sobie,czyje sš Rozłogi, i wejrzał w opiekę nad Helenš albo sam dla pamięci Wasyla tę opiekę chciał sprawować? Przyszłoby chybawówczas wynosić się z Rozłogów - wolała więc kniahini, by w Łubniach zapomniano, żejacy Kurcewicze żyjš na œwiecie. Ale też zato młodzi kniaziowie hodowali się wpół dziko i więcej po kozacku niż po szlachecku. Pacholętami jeszcze będšc brali udział w poswarkach starej kniahini, w zajazdach na Siwińskich, w wyprawach na kupy tatarskie. Czujšc wrodzony wstręt do ksišżek i pisma, po całych dniach strzelali z łuków lub wprawiali ręce we władanie kiœcieniami, szablš, w rzucanie arkanów. Nie zajmowali się nawet i gospodarstwem, bo go nie puszczała z ršk matka. I żal było patrzeć na tych potomków znakomitego rodu, w których żyłach płynęła krew ksišżęca, ale których obyczaje były surowe i grube, a umysły i zatwardziałe serca przypominały step nieuprawny. Tymczasem powyrastali jak dęby; wiedzšc wszelako to do siebie, iż sš prostakami, wstydzili się żyć ze szlachtš, a natomiast milszym im było towarzystwo dzikich watażków kozackich. Wczeœnie też weszli w komitywę z Niżem, gdzie ich za towarzyszów uważano. Czasem po pół roku i więcej siedzieli na Siczy; chodzili na "przemysł" z Kozakami, brali udział w wyprawach na Turków i Tatarów, które w końcu stały się głównym i ulubionym ich zajęciem. Matka nie sprzeciwiała się temu,bo często przywozili zdobycz obfitš. Wszelako na jednej z takich wypraw najstarszy Wasyl dostał się w ręce pogańskie. Bracia przy pomocy Bohuna i jegoZaporożców odbili go wprawdzie, ale z wykapanymi oczami. Od tej pory ten w domu siedzieć musiał; a jako dawniej był najdzikszy, tak potem złagodniał bardzo i w rozmyœlaniach a nabożeństwie się zatopił. Młodzi prowadzili dalej wojenne rzemiosło, które w końcu przydomek kniaziów-Kozaków im zjednało. Doœć też było spojrzeć na Rozłogi-Siromachy, by odgadnšć, jacy w nich ludzie mieszkali. Gdyposeł i pan Skrzetuski zajechali przez bramę ze swymi wozami, ujrzeli nie dwór, ale raczej obszernš szopę z ogromnych bierwion dębowych zbitš, z wšskimi, podobnymi do strzelnic oknami. Mieszkania dla czeladzi i kozaków, stajnie, spichlerze i lamusy przytykały do tego dworu bezpoœrednio tworzšc budowę nieforemnš, zwielu to wyższych, to niższych częœci złożonš, na zewnštrz tak ubogš i prostackš, że gdyby nie œwiatła w oknach, trudno by jš za mieszkanie ludzi poczytać. Na majdanie przed domem widać było dwa żurawie studzienne, bliżej bramy słup z kołem na szczycie, na którym siadywał niedŸwiedŸ chowany. Brama potężna, z takichże bierwion dębowych, dawała przejœcie na majdan, który cały był otoczony rowem i palisadš. Widocznie było to miejsce obronne, przeciw napadom i zajazdom zabezpieczone.We wszystkim też przypominało kresowš pałankę kozackš, a lubo większoœć siedzib szlacheckich na kresach takiego, a nie innego była pokroju, ta przecie bardziej jeszcze od innych wyglšdała na jakieœ drapieżne gniazdo. CzeladŸ, która naprzeciwgoœci wyszła z pochodniami, podobniejsza była do zbójów niż do ludzi służbowych. Wielkie psy na majdanie targały za łańcuchy, jakby chciały się urwać i rzucić na przybyłych, ze stajen dobywało się rżenie koni, młodzi Bułyhowie wraz z matkš poczęli wołać na służbę, rozkazywać jej i przeklinać. Wœród takiego harmidru goœcie weszli do œrodka domu, aletu dopiero pan Rozwan Ursu, który widzšc poprzednio dzikoœć i mizerię siedliska, prawie żałował, iż się dał zaprosić na nocleg, zdumiał prawdziwie na widok tego, "PÍc#îc$ ľ c%Ŕ+§c&g: "co ujrzały jego oczy. Wnętrze domu zgoła nie odpowiadało jego lichym zewnętrznym pozorom. Najprzód weszli do obszernej sieni, której œciany całkiem prawie pokrytebyły zbrojš, orężem i skórami dzikich zwierzšt. W dwóch ogromnych grubach paliły się kłody drzewa, a przy jasnym ich blasku widać było bogate rzędy końskie, błyszczšce pancerze, karaceny tureckie, naktórych tu i owdzie œwieciły drogie kamienie, druciane koszulki ze złoconymi guzami na spięciach, półpancerze, nabrzuszniki, ryngrafy, stalowe harnasze wielkiej ceny, hełmy polskie i tureckie orazmisiurki z wierzchami od srebra. Na przeciwległej œcianie wisiały tarcze, których już nie używano w wieku ówczesnym; obok nich kopie polskie i dziryty wschodnie; siecznego oręża też dosyć, od szabli aż do gindżałów i jataganów, których głownie migotały różnymi kolorami jak gwiazdki w blasku ognia. Po kštach zwieszały się wišzki skór lisich, wilczych, niedŸwiedzich, kunich i gronostajowych - owoc myœlistwa kniaziów.Niżej, wzdłuż œcian, drzemały na obręczach jastrzębie, sokoły i wielkie berkuty sprowadzane z dalekich stepów wschodnich, a używane do poœcigu wilków. Z sieni owej goœcie przeszli do wielkiej goœcinnej komnaty. I tu na kominie z okapem palił się rzęsisty ogień. W komnacietej większy był jeszcze przepych niż w sieni. Gołe belki w œcianach pookrywane były makatami, na podłodze rozœciełały się przepyszne wschodnie kobierce. W poœrodku stał długi stół na krzyżowych nogach, sklecony z prostych desek, na nim zaœ roztruchany całe złocone lub rznięte ze szkła weneckiego. Pod œcianami mniejszestoły, komody i półki, na nich sepety, puzdra nabijane bršzem, mosiężne œwieczniki i zegary zrabowane czasu swego przez Turków Wenecjanom, a przez KozakówTurkom. Cała komnata założona była mnóstwem przedmiotów zbytkownych, częstokroć niewiadomego dla gospodarzy użycia. Wszędzie przepych mieszał się z największš stepowš prostotš. Cenne komody tureckie, nabijane bršzem, hebanem, perłowš macicš, stały obok nie heblowanych półek, proste drewniane krzesła obok miękkich sof krytych kobiercami. Poduszki, leżšce modš wschodniš na sofach, miały pokrowce z altembasu lub bławatów, ale rzadko były wypchane kwapiem, częœciej sianem lub grochowinami. Kosztowne tkaniny i zbytkowne przedmioty było to tak zwane "dobro" tureckie, tatarskie, częœciš kupione za byle co od Kozaków, częœciš zdobyte na licznych wojnach jeszcze przez starego kniazia Wasyla, częœciš w czasie wypraw z Niżowcami przez młodych Bułyhów, którzy woleli puszczać się czajkami na Czarne Morze niż żenić się lub gospodarstwa pilnować. Wszystko to nie dziwiło zgoła pana Skrzetuskiego znajšcegodobrze domy kresowe, ale bojar wołoski zdumiewał się widzšc wœród tego przepychu Kurcewiczów ubranych w jałowicze buty i w kożuchy niewiele lepszeod tych, jakie nosiła służba; dziwił się również i pan Longin Podbipięta, przywykły na Litwie do innych porzšdków. Tymczasem młodzi kniaziowie podejmowali goœci szczerze i z wielkš ochotš, lubo - mało otarci w œwiecie - czynili to manierš tak niezgrabnš, iż namiestnik zaledwie mógł uœmiech powœcišgnšć. Starszy Symeon mówił: - Radziœmy waszmoœciom i wdzięczni za łaskę. Dom nasz - dom wasz, tak też i bšdŸcie jak u siebie. Kłaniamy panom dobrodziejstwu w niskich progach. I lubo nie znać było w tonie jego żadnej pokory ani rozumienia, jakoby przyjmował wyższych od siebie, przecież kłaniał im sięobyczajem kozackim w pas, a za nim kłaniali się i młodsi bracia sšdzšc, że tegogoœcinnoœć wymaga, i mówišc: - Czołem waszmoœciom, czołem!... Tymczasem kniahini, szarpnšwszy Bohuna za rękaw, wyprowadziła go do innej komnaty. - Słysz, Bohun - rzekła poœpiesznie - nie mam czasu długo gadać. Widziałam, że ty tego młodego szlachcica na zšb wzišł i zaczepki z nim szukasz? - Maty! - odpowiedział Kozak całujšc starš w rękę. - Œwiat szeroki, jemu inna droga, mnie inna. Ani ja go znał, ni o nim słyszał, ale niech mi się nie pochyla do kniaziówny, bo jakem żyw, szablš w oczy zaœwiecę. - Hej, oszalał, oszalał! A gdzie głowa, Kozacze? Co się z tobš dzieje? Czy ty chcesz zgubić nas i siebie? To jest żołnierzWiœniowieckiego i namiestnik, człowiek znaczny, bo od księcia do chana posłował. Niech mu włos z głowy spadnie pod naszym dachem, wiesz, co będzie? Oto wojewoda obróci oczy na Rozłogi, jego pomœci, nas wygna na cztery wiatry, a Helenę do Łubniów zabierze - i co wówczas?Czy i z nim zadrzesz? Czy na Łubnie napadniesz? Spróbuj, jeœli chcesz pala posmakować, Kozacze zatracony!... Chyla się szlachcic do dziewczyny, nie chyla, ale jak przyjechał, pojedzie, i będzie spokój. Hamujże ty się, a nie chcesz, to ruszaj, skšdeœ przybył, bo nam tu nieszczęœcia naprowadzisz! Kozak gryzł wšs, sapał, ale zrozumiał, że kniahini ma słusznoœć. - Oni jutro odjadš, matko - rzekł - a ja się pohamuję, niech jeno czarnobrewa nie wychodzi do nich. - A tobie co? Żeby myœleli, że jš więżę. Otóż wyjdzie, bo ja tego chcę! Ty mi tu w domu nie przewodŸ, boœ nie gospodarz. - Nie gniewajcie się, kniahini. Skoro inaczej nie można, to będę im jako tureckiebakalie słodki. Zębem nie zgrzytnę, do głowni nie sięgnę, choćby mnie gniew i pożarł, choćby dusza jęczeć miała. Niechżebędzie wasza wola! - A to tak gadaj, sokole, teorban weŸ, zagraj, zaœpiewaj, to ci i na duszy Iżej sięzrobi. A teraz chodŸ do goœci. Wrócili do goœcinnej komnaty, w której kniaziowie, nie wiedzšc, jak goœci bawić, wcišż ich zapraszali, by byli sobie radzi, i kłaniali im się w pas. Tu zaraz pan Skrzetuski spojrzał ostro a dumnie w oczy Bohunowi, ale nie znalazł w nich ni zaczepki, ni wyzwania. Twarz młodego watażki jaœniała uprzejmš wesołoœciš tak dobrze symulowanš, że mogłaby omylić najwprawniejsze oko. Namiestnik przyglšdał mu się bacznie, gdyż poprzednio w ciemnoœci nie mógł dojrzeć jego rysów. Teraz ujrzał mołojca smukłego jak topola,z obliczem smagłym, zdobnym w bujny, czarny wšs zwieszajšcy się ku dołowi. Wesołoœć na tej twarzy przebijała przez ukraińskš zadumę jako słońce przez mgłę. Czoło miał watażka wysokie, na które spadała czarna czupryna w postaci grzywkiułożonej w pojedyncze kosmyki obcięte w równe zšbki nad silnš brwiš. Nos orli, rozdęte nozdrza i białe zęby, połyskujšce przy każdym uœmiechu, nadawały tej twarzy wyraz trochę drapieżny, ale w ogóle był to typ pięknoœci ukraińskiej, bujnej, barwnej i zawadiackiej. Nad podziw œwietny ubiór wyróżniał także stepowego mołojca od przybranych w kożuchy kniaziów. Bohun miał na sobie żupan z cienkiej lamy srebrnej i czerwony kontusz, którš to barwę nosili wszyscy Kozacy perejasławscy. Biodra otaczał mu pas krepowy, od którego bogata szabla zwieszała się na jedwabnych rapciach; ale iszabla, i ubiór gasły przy bogactwie tureckiego gindżału, zatkniętego za pas, którego głownia tak była nasadzona kamieniami, że aż skry sypały się od niej. Tak przybranego każdy by snadnie poczytał raczej za jakie paništko wysokiego rodu niżza Kozaka, zwłaszcza że i jego swoboda, jego wielkopańskie maniery nie zdradzały niskiego pochodzenia. Zbliżywszy się do pana Longina wysłuchał historii o przodku Stowejce i o œcięciu trzech Krzyżaków, a potem zwrócił się do namiestnika i jak gdyby nic pomiędzy nimi nie zaszło, spytał z całš swobodš: - Wasza moœć, słyszę, z Krymu powracasz? - Z Krymu - odparł sucho namiestnik. - Byłem tam i ja, chociażem się do Bakczysaraju nie zapędzał, przecie mniemam, że i tam będę, jeœli się one pomyœlne wieœci sprawdzš. - O jakich wieœciach waœć mówisz? - Sš głosy, że jeœli król miłoœciwy wojnęz Turczynem zacznie, to ksišżę wojewoda Krym ogniem i mieczem nawiedzi, od których wieœci wielka jest radoœć na całej Ukrainie i na Niżu, bo jeœli pod takim wodzem nie pohulamy w Bakczysaraju, tedypod żadnym. - Pohulamy, jako Bóg w niebie! - ozwali się Kurcewicze. Porucznika ujšł respekt, z jakim watażkaodzywał się o księciu, przeto uœmiechnšł się i rzekł łagodniejszym już tonem: - Waœci, widzę, nie doœć wypraw z Niżowcami, które cię przecie sławš okryły. - Mała wojna, mała sława; wielka wojna, wielka sława. Konaszewicz Sahajdaczny nie na czajkach, ale pod Chocimiem jej nabył. W tej chwili drzwi się otworzyły i do komnaty wszedł z wolna Wasyl, najstarszyz Kurcewiczów, prowadzony za rękę przez Helenę. Był to człowiek dojrzałych lat, wybladły i wychudły, z twarzš ascetycznšismętnš, przypominajšcš bizantyjskie obrazyœwiętych. Długie włosy, posiwiałe przedwczeœnie od nieszczęœć i bólu, spadały mu aż na ramiona, a zamiast oczu miał dwie czerwone jamy; w ręku trzymał krzyż mosiężny, którym poczšł żegnać komnatę i wszystkich obecnych. - W imię Boga i Ojca, w imię Spasa i Œwiętej-Przeczystej! - mówił. - Jeœli apostołami jesteœcie i dobre nowiny niesiecie, witajcie w progach chrzeœcijańskich. Amen. - Wybaczcie waszmoœciowie - mruknęła kniahini - on ma rozum pomieszany. Wasyl zaœ żegnał wcišż krzyżem i mówiłdalej: - Jako stoi w Biesiadach apostolskich: "Którzy przelejš krew za wiarę, zbawieni będš; którzy polegnš dla dóbr ziemskich, dla zysku lub zdobyczy - majš być potępieni... " Módlmy się! Gorze wam, bracia! gorze mnie, boœmy dla zdobyczy wojnę czynili! Boże, bšdŸ miłoœciw nam grzesznym! Boże, bšdŸ miłoœciw... A wy, mężowie, którzy przybyliœcie z daleka, jakie nowiny niesiecie? Jesteœcie apostołami? Umilkł i zdawał się czekać na odpowiedŸ,więc namiestnik odpowiedział po chwili: - Daleko nam od tak wysokiej szarży. Żołnierzami tylko jesteœmy, gotowymi polec za wiarę. - Tedy będziecie zbawieni - rzekł œlepy - ale dla nas nie nadeszła jeszcze godzina wyzwolenia... Gorze wam, bracia! Gorze mnie! Ostatnie słowa wymówił prawie jęczšc i taka niezmierna rozpacz malowała się na jego twarzy, że goœcie nie wiedzieli co majš poczšć. Tymczasem Helena posadziła go na krzeœle, sama zaœ, wybiegłszy do sieni, wróciła po chwili z lutniš w ręku. Ciche dŸwięki ozwały się w komnacie, a do wtóru im kniaziówna poczęła œpiewać pieœń pobożnš: I w noc, i we dnie wołam do Cię, Panie! Pofolguj męce i łzom żałoœliwym, BšdŸ mnie, grzesznemu, ojcem miłoœciwym,Usłysz wołanie! Niewidomy przechylił w tył głowę i słuchał słów pieœni, które zdawały się działać jak balsam kojšcy, bo z twarzy znikały mu stopniowo ból i przerażenie; na koniec głowa spadła mu na piersi i tak pozostał jakby w półœnie, półodrętwieniu. - Byle nie przerywać œpiewania, już on się całkiem uspokoi - rzekła z cicha kniahini. - Widzicie, waszmoœciowie, wariacja jego polega na tym, że cišgle czeka apostołów i byle kto do domu przyjechał, zaraz wychodzi pytać, czy nie apostołowie... Tymczasem Helena œpiewała dalej: Wskażże mi drogę, o Panie nad pany, Bom jako pštnik na pustyń bezdrożu Lub jak wœród fali na niezmiernym morzu Korab zbłškany. Słodki głos jej brzmiał coraz silniej i z tš lutniš w ręku, z oczyma wzniesionymi dogóry, była tak cudna, że namiestnik oczu nie mógł od niej oderwać. Zapatrzył się w niš, utonšł w niej - o œwiecie zapomniał. Z zachwytu rozbudziły go dopiero słowa starej kniahini: - Dosyć tego! Już on się teraz nieprędko rozbudzi. A tymczasem proszę ichmoœciów na wieczerzę. - Prosimy na chleb i sól! - ozwali się za matkš młodzi Bułyhowie. Pan Rozwan, jako kawaler wielkich manier, podał ramię kniahini, co widzšc panSkrzetuski sunšł zaraz do kniaziówny Heleny. Serce zmiękło w nim jak wosk, gdy czuł jej rękę na swojej, z oczu aż skry poszły - i rzekł: - SnadŸ już chyba i anieli w niebie cudniejnie œpiewajš od waćpanny. - Grzeszysz, rycerzu, przyrównywajšc moje œpiewanie do anielskiego - odpowiedziała Helena. - Nie wiem, czy grzeszę, ale to pewno, że chętnie dałbym sobie oczy wykapać, byle twego œpiewania do œmierci słuchać. Ale cóż mówię! Œlepym będšc nie mógłbym ciebie widzieć, co również byłoby mękš nieznoœnš. - Nie mów tego waszmoœć, gdyż wyjechawszy stšd jutro, jutro zapomnisz. - O, nie stanie się to, gdyż takem się w waćpannie rozkochał, iż po wiek żywota mego innego afektu znać nie chcę, a tego nigdy nie zapomnę. Na to szkarłatny rumieniec oblał twarz kniaziówny, pierœ poczęła falować mocniej.Chciała odpowiedzieć, ale tylko wargi jej drżały - więc pan Skrzetuski mówił dalej: - Waćpanna raczej zapomnisz o mnie przyowym kraœnym watażce, który twemu œpiewaniu na bałabajce przygrywać będzie. - Nigdy, nigdy! - szepnęła dziewczyna. - Ale waćpan się jego strzeż, bo to strasznyczłowiek. - Co mi tam jeden Kozak znaczy, a choćby też i cała Sicz z nim trzymała, jamsię dla ciebie na wszystko ważyć gotowy. Tyœ mi jest właœnie jako klejnot bez ceny,tyœ mój œwiat, jeno niech wiem, żeœ mi jest wzajemnš. Ciche "tak" zadŸwięczało jak rajska muzyka w uszach pana Skrzetuskiego i zaraz wydało mu się, że w nim przynajmniej dziesięć serc bije; w oczach mu pojaœniało wszystko, jakoby promienie słoneczne na œwiat padły, uczuł w sobie jakieœ moce nieznane, jakieœ skrzydła u ramion. Przy wieczerzy mignęła mu kilkakroć twarz Bohuna, która była zmieniona bardzo i blada, ale namiestnik majšc wzajemnoœć Heleny nie dbał o tego współzawodnika. "Jechał go sęk! - myœlał sobie - niechże mi w drogę nie włazi, bo gozetrę." Zresztš myœli jego szły w innš stronę. Czuł oto, że Helena siedzi przy nim tak blisko, iż prawie ramieniem dotyka jej ramienia, widział rumieńce nie schodzšce z jej twarzy, od których bił żar, widział pierœ falujšcš i oczy, to skromnie spuszczone i rzęsami nakryte, to błyszczšce jak dwie gwiazdy. Bo też Helena, choć zahukana przez Kurcewiczowš,choć żyjšca w sieroctwie, smutku i obawie,była przecie Ukrainkš o krwi ognistej. Gdy tylko padły na niš ciepłe promienie miłoœci, zaraz zakwitła jak róża i do nowego, nie znanego rozbudziła się życia. Wjej twarzy zabłysło szczęœcie, odwaga, a te porywy, walczšc ze wstydem dziewiczym, umalowały jej policzki w œliczne kolory różane. Więc pan Skrzetuski mało ze skóry nie wyskoczył. Pił na umór, ale miód nie działał na niego, bo już był pijany miłoœciš. Nie widział nikogo więcej przy stole, tylko swojš dziewczynę. Nie widział, że Bohun bladł coraz bardziej i coraz to macał głowni swego kindżału; niesłyszał, jak pan Longin opowiadał po raz trzeci o przodku Stowejce, a Kurcewicze o swoich wyprawach po "dobro tureckie". Pili wszyscy prócz Bohuna, a najlepszy przykład dawała stara kniahini wznoszšc kusztyki to za zdrowie goœci, to za zdrowiemiłoœciwego księcia pana, to wreszcie hospodara Lupuła. Była też mowa o œlepymWasylu, o jego dawniejszych przewagach rycerskich, o nieszczęsnej wyprawie i teraŸniejszej wariacji, którš najstarszy, Symeon, tak tłumaczył: - Zważcie, waszmoœciowie, iż gdy najmniejsze ŸdŸbło w oku patrzyć przeszkadza, jakże tedy znaczne kawały smoły dostawszy się do rozumu nie miały go o pomieszanie przyprawić? - Bardzo to jest delikatne instrumentum - zauważył na to pan Longin. Wtem stara kniahini spostrzegła zmienionš twarz Bohuna. - Co tobie, sokole? - Dusza boli, maty - rzekł posępnie - ale kozacze słowo nie dym, więc zdzierżę. - Terpy, synku, mohorycz bude. Wieczerza była skończona - ale miodu dolewano cišgle do kusztyków. Przyszli teżkozaczkowie wezwani do tańcowania na tym większš ochotę. ZadŸwięczały bałabajki i bębenek, przy których odgłosach zaspane pacholęta musiały plšsać. PóŸniej i młodzi Bułyhowie poszli wprysiudy. Stara kniahini, wzišwszy się pod boki, poczęła dreptać w miejscu, a podrygiwać, a podœpiewywać, co widzšc panSkrzetuski sunšł z Helenš do tańca. Gdy jš objšł rękoma, zdawało mu się, iż kawał nieba przyciska do piersi. W zawrotach tańca długie jej warkocze omotały mu szyję, jakby dziewczyna chciała go przywišzać do siebie na zawsze. Nie wytrzymał tedy szlachcic, ale gdy rozumiał, że nikt nie patrzy, pochylił się i z całej mocy pocałował jej słodkie usta. PóŸno w noc znalazłszy się sam na sam z panem Longinem w izbie, w której posłano im do spania, porucznik zamiast iœćspać, siadł na tapczanie i rzekł: - Z innym to już człowiekiem jutro 'P c(T Žc)cc*e*Ž c+8ŕ,ó:„€waćpan do Łubniów pojedziesz! Podbipięta, który właœnie ukończył pacierze, otworzył szeroko oczy i spytał: - Tak bo cóż? czy waszmoœć tu zostaniesz? - Nie ja zostanę, ale serce zostanie, a jedno dulcis recordatio ze mnš pojedzie. Widzisz mnie waćpan w wielkiej alteracji, gdyż od żšdz tkliwych ledwie że tchu oribus mogę złapać. - To waćpan zakochał się w kniaziównie? - Nie inaczej, jako żyw tu przed waćpanem siedzę. Sen ucieka mnie od powiek i jeno do wzdychania mam ochotę, od którego chyba cały w parę się rozpłynę - co waćpanu powiadam dlatego, że majšc serce czułe i afektów godne, snadnie mękęmojš zrozumiesz. Pan Longin sam wzdychać poczšł na znak, że męczarnie miłoœci rozumie, po chwili zaœ spytał żałoœnie: - A może waćpan takoż czystoœć œlubował? - Pytanie waœcine jest nie do rzeczy, bo gdyby wszyscy podobne œluby czynili, tedyby genus humanum zaginšć musiało. Wejœcie sługi przerwało dalszš rozmowę.Był to stary Tatar o bystrych czarnych oczach i pomarszczonej jak suszone jabłko twarzy. Wszedłszy rzucił znaczšce spojrzenie na Skrzetuskiego i spytał: - A czy nie trzeba czego waszmoœciom? Może miodu po kusztyczku do poduszki? - Nie trzeba. Tatar zbliżył się do Skrzetuskiego i mruknšł: - Mam dla waszmoœci pana słówko od panny. - BšdŸże mi Pandarem! - zawołał radoœnienamiestnik. - Możesz też mówić przy tym kawalerze, bom się przed nim spuœcił z sekretu. Tatar wydobył zza rękawa kawałek wstšżki: - Panna przysyła waszmoœci panu tę szarfę i to kazała powiedzieć, że miłuje goz całej duszy. Porucznik porwał szarfę i poczšł jš z uniesieniem całować i do piersi przyciskać, a dopiero ochłonšwszy nieco spytał: - Co ci zleciła powiedzieć? - Że miłuje waszmoœć pana z całej duszy. - Naœciże talera za musztuluk. Rzekła tedy, że mię miłuje? - Tak jest! - Naœciże jeszcze talera. Niechże jš Bóg błogosławi, boć i ona mi najmilsza. Powiedzże jej... albo czekaj; sam ja do niejpisać będę; przynieœ mi jeno inkaustu, piór ipapieru. - Czego? - spytał Tatar. - Inkaustu, piór i papieru. - Tego u nas w domu nie ma. Za kniazia Wasyla było - i potem, jak się młodzi kniaziowie pisać od czerńca uczyli - ale to już dawno. Pan Skrzetuski klasnšł palcami. - Moœci Podbipięto, nie masz wasze inkaustu i piór? Litwin rozłożył ręce i wzniósł oczy do góry. - Tfy, do licha! - rzecze porucznik - otomjest w kłopocie! Tymczasem Tatar usiadł w kuczki przed ogniem. - Po co pisać - rzekł grzebišc w węglach.- Panna spać poszła. A co masz wasza miłoœć jej napisać, to jutro powiedzieć można. - Kiedy tak, to co innego. Wiernyœ, jak widzę, sługa kniaziówny. Naœciże trzeciegotalera. Dawno służysz? - Ho, ho! czterdzieœci lat temu, jako mnie kniaŸ Wasyl w jasyr wzišł - i od tej pory służyłem mu wiernie, a gdy onej nocy odjeżdżał na przepadłe imię, to dziecko Konstantynu zostawił, a do mnie rzekł: " Czechły! i ty nie odstšpisz dziewczyny, i będziesz jej strzegł jak oka w głowie." Łacha ił Ałła! - Tak też i czynisz? - Tak też i czynię, i patrzę. - Mów, co widzisz: Jak tu kniaziównie? - Żle tu myœlš o niej, bo jš chcš dać Bohunowi, który jest pies potępiony. - O! nie będzie z tego nic! znajdzie się komu za niš ujšć! - Tak! - rzekł stary potrzšsajšc palšce się głownie. - Oni jš chcš dać Bohunowi, by jš wzišł i poniósł jako wilk jagnię, a ich wRozłogach zostawił - bo Rozłogi jej, nie ich, po kniaziu Wasylu. On też Bohun to uczynić gotów, bo po komyszach więcej mazłota i srebra niżeli piasku w Rozłogach, ale ona ma go w nienawiœci od pory, jak przy niej człowieka czekanem rozszczepił. Krew padła między nich i nienawiœć wyrosła. Bóg jest jeden! Namiestnik tej nocy usnšć nie mógł. Chodził po izbie, patrzył w księżyc i w myœli różne ważył postanowienia. Zrozumiał teraz grę Bułyhów. Gdyby kniaziównę szlachcic jakiœ okoliczny pojšł, to by się upomniał o Rozłogi i miałby słusznoœć, bo się jej należały; a może zażšdałby jeszcze rachunków z opieki. Dla tej to przyczyny i tak już skozaczeni Bułyhowie postanowili dać dziewczynę Kozakowi. O czym myœlšc pan Skrzetuski pięœcie œciskał i miecza szukał wedle siebie. Postanowił więc rozbić te machinacje i czuł się na siłach to uczynić. Przecie opieka nad Helenš należała i do księcia Jeremiego, raz, że Rozłogi były puszczone od Wiœniowieckich staremu Wasylowi, po wtóre, że sam Wasyl z Baru pisał list do księcia proszšc o opiekę. Tylkonawał spraw publicznych, wojny i wielkie przedsięwzięcia mogły sprawić, że wojewoda dotšd w opiekę nie wejrzał. Ale doœć będzie słowem mu przypomnieć, a sprawiedliwoœć uczyni. Szaro już robiło się na œwiecie, gdy pan Skrzetuski rzucił się na posłanie. Spał twardo i nazajutrz zbudził się z gotowym postanowieniem. Ubrali się tedy z panem Longinem œpiesznie, ile że i wozy stały jużw gotowoœci, a żołnierze pana Skrzetuskiego siedzieli na koniach, gotowi do odjazdu. W goœcinnej izbie poseł pokrzepiał się polewkš w towarzystwie Kurcewiczów i starej kniahini; Bohuna tylkonie było; nie wiadomo: spał jeszcze czy odjechał. Posiliwszy się Skrzetuski rzekł: - Moœcia pani! Tempus fugit, za chwilę nakoń nam siadać trzeba, nim więc podziękujemy wdzięcznym sercem za goœcinę, mam ja tu ważnš sprawę, o którejbym chciał z jejmoœć paniš i z ichmoœć jej synami kilka słów na osobnoœci pomówić. Na twarzy kniahini odmalowało się zdziwienie; spojrzała na synów, na posła i na pana Longina, jakby pragnšc z ich twarzy odgadnšć, o co idzie, i z pewnym niepokojem w głosie rzekła: - Służę waszmoœci. Poseł chciał wstawać, ale mu nie dozwoliła, natomiast przeszli do owej sienipokrytej zbrojš i orężem. Młodzi kniaziowieustawili się szeregiem za matkš, która stanšwszy naprzeciw Skrzetuskiego, spytała: - O jakiejże sprawie waćpan chcesz mówić? Namiestnik utkwił w niej wzrok bystry, surowy prawie, i rzekł: - Wybacz, jejmoœć, i wy, młodzi kniaziowie, że przeciw zwyczajowi postępujšc, zamiast przez zacnych posłów mówić, sam w sprawie mej rzecznikiem będę. Ale nie może być inaczej, a gdy z musem nikt walczyć nie zdoła, przeto bez dłuższego kunktatorstwa przedstawiam jejmoœć pani i ichmoœciom, jako opiekunom,mojš pokornš proœbę, byœcie mi księżniczkę Helenę za żonę oddać raczyli. Gdyby w tej chwili, w czasie zimy piorun runšł na majdan w Rozłogach, mniejsze by sprawił wrażenie na kniahini i jej synach niż owe słowa namiestnika. Przez chwilę spoglšdali ze zdumieniem na mówišcego, który stał przed nimi wyprostowany, spokojny i dziwnie dumny, jakby nie prosić, ale rozkazywać zamierzał, i nie umieli znaleŸć słowa odpowiedzi - a natomiast kniahini pytać zaczęła: - Jak to? waœć? o Helenę? - Ja, moœcia pani - i to jest niewzruszony mój zamiar. Nastała chwila milczenia. - Czekam odpowiedzi imoœć pani. - Wybacz waćpan - odrzekła ochłonšwszykniahini, a głos jej stał się suchy i ostry -zaszczyt to dla nas niemały proœba takiegokawalera, ale nie może z niej nic być, gdyżHelenę obiecałam już komu innemu. - Zważ wszelako waćpani, jako troskliwaopiekunka, czy to nie było przeciw woli kniaziówny i czym nie lepszy niŸli ten, komu jš waćpani obiecałaœ. - Moœci panie! Kto lepszy, mnie sšdzić. Możesz być i najlepszy, wszystko nam jedno, bo cię nie znamy. Na to namiestnik wyprostował się jeszcze dumniej, a spojrzenia jego stały się jako noże ostre, choć zimne. - Ale ja was znam, zdrajcy! - huknšł. - Chcecie krewniaczkę chłopu oddać, byle was tylko w zagarniętej nieprawnie włoœci zostawił... - Sam zdrajco! - krzyknęła kniahini. - Tak to za goœcinę płacisz? takš to wdzięcznoœćw sercu żywisz? O żmijo! Coœ za jeden? Skšdeœ się wzišł? Młodzi Kurcewicze poczęli w palce trzaskać i po œcianach za broniš się oglšdać, namiestnik zaœ wołał: - Poganie! zagarnęliœcie włoœć sierocš, ale nic z tego. Za dzień ksišżę już o tym wiedzieć będzie. Usłyszawszy to kniahini rzuciła się w tył izby i chwyciwszy rohatynę szła z niš do namiestnika. Kniaziowie też porwawszy, co który mógł, ten szablę, ten kiœcień, tennóż, otoczyli go półkolem, dyszšc jak stado wilków wœciekłych. - Do księcia pójdziesz? - wołała kniahini - a wiesz-li, czy żyw stšd wyjdziesz? czy to nie ostatnia twoja godzina? Skrzetuski skrzyżował ręce na piersiach iokiem nie mrugnšł. - Jako ksišżęcy poseł z Krymu wracam - rzekł - i niech tu jednš kroplę krwi uronię, a w trzy dni i popiołu z tego miejsca nie zostanie, wy zaœ pognijecie w lochach łubniańskich. Jest-li na œwiecie moc, co by was uchronić zdołała? Nie groŸcie, bo was się nie boję! - Zginiemy, ale ty pierwej zginiesz. - Tedy uderzaj - oto pierœ moja. Kniaziowie z matkš na czele trzymali wcišż ostrza skierowane ku piersi namiestnika, ale rzekłbyœ, jakieœ niewidzialne łańcuchy skrępowały im ręce. Sapišc i zgrzytajšc zębami, szarpali się w bezsilnej wœciekłoœci - wszelako nie uderzał żaden. Ubezwładniło ich straszliweimię Wiœniowieckiego. Namiestnik był panem położenia. Bezsilny gniew kniahini wylał się tylko potokiem obelg: - Przechero! szaraku! hołyszu! kniaziowej krwi ci się zachciało - ale nic z tego! Każdemu oddamy, byle nie tobie, czego nami sam ksišżę nakazać nie jest w stanie. Na to pan Skrzetuski: - Nie pora mi się z mego szlachectwa wywodzić, ale tak myœlę, że wasze księstwo mogłoby snadnie za nim mieczyk itarczę nosić. Zresztš, skoro chłop był wamdobry, to jam lepszy. Co do fortuny mojej, i ta wejœć może z waszš w paragon, a że mówicie, iż mnie Heleny nie dacie, to słuchajcie, co powiem: i ja ostawię was przy Rozłogach, rachunków z opieki nie żšdajšc. - Nie darowywuj tego, co nie twoje. - Nie darowuję, jeno obietnicę na przyszłoœć daję i rycerskim słowem jš poręczam. Tedy wybierajcie: albo rachunki księciu z opieki złożyć i z Rozłogów ustšpić, albo-li mnie dziewkę oddać, a włoœć zatrzymać... Rohatyna wysuwała się z wolna z ršk kniahini. Po chwili upadła z brzękiem na podłogę. - Wybierajcie - powtórzył pan Skrzetuski:- aut pacem, aut bellum! - Szczęœcie to - rzekła już łagodniej Kurcewiczowa - że Bohun z sokoły pojechałnie chcšc na waszmoœci patrzyć, bo on już wczora podejrzewał. Inaczej nie byłoby tu bez krwi rozlania. - Moœcia pani, i ja szablę nie po to noszę, by mi pas obcišgała. - Uważ jednak waszmoœć, czy to politycznie ze strony takiego kawalera, wszedłszy po dobremu w dom, tak na ludzinastawać i dziewkę impetem brać, tak właœnie, jakby z niewoli tureckiej? - Godzi się, gdy po niewoli miała być chłopu zaprzedana. - Tego waœć o Bohunie nie mów, bo on choć rodziców nieœwiadom, przecie wojownik jest zawołany i rycerz sławny, anam od dziecka znajomy, w domu jakoby krewny. Któremu za jedno, czyby mu tę dziewkę odjšć, czyby go nożem pchnšć. - Moœcia pani, a mnie czas w drogę, wybaczcie więc, że raz jeszcze powtórzę: wybierajcie! Kniahini zwróciła się do synów: - A co, synkowie, mówicie na tak pokornšproœbę tego kawalera? Bułyhowie spoglšdali po sobie, tršcali się łokciami i milczeli. Na koniec Symeon mruknšł: - Każesz bić, maty, to będziem; każesz dać dziewkę, to damy. - Bić Ÿle i dać Ÿle. Potem zwracajšc się do Skrzetuskiego: - Przycisnšłeœ nas waœć tak do œciany, że choć łopnšć. Bohun jest człowiek szalony, gotów się ważyć na wszystko. Ktonas przed jego zemstš osłoni? Sam zginie od księcia, ale nas pierwej zgubi. Co nam poczšć? - Wasza głowa. Kniahini milczała przez chwilę. - Słuchajże, moœci kawalerze. Musi to wszystko w tajemnicy zostać. Bohuna wyprawim do Perejasławia, sami z Helenš do Łubniów zjedziem, a waœć uprosisz księcia, by nam prezydium do Rozłogów przysłał. Bohun ma w pobliżu półtorasta semenów, z których częœć tu jest. Nie możesz Heleny zaraz brać, bo jš odbije. Inaczej to nie może być. JedŸże więc, nikomu sekretu nie powiadajšc, i czekaj nas. - Byœcie mnie zdradzili? - Byœmy tylko mogli! - ale nie możem, sam to widzisz. Daj słowo, że sekret do czasu utrzymasz! - Daję - a wy dajecie dziewkę? - Bo nie możemy nie dać, choć nam Bohuna żal... - Tfy! tfy! moœci panowie - rzekł nagle namiestnik zwracajšc się do kniaziów - czterech was jak dębów i jednego Kozaka się bojšc, zdradš go brać chcecie. Chociem wam winien dziękować, jednakże powiem: nie przystoi to zacnej szlachcie! - Waœć się w to nie mieszaj - zakrzyknęła kniahini. - Nie twoja to rzecz. Co nam poczšć? Ilu waœć masz żołnierzów na jego półtorasta semenów? Osłoniszże nas? osłoniszże samš Helenę, którš on gwałtem porwać gotów? To nie waœcina rzecz. JedŸże sobie do Łubniów, a co my poczniemy, to nam wiedzieć, byleœmy Helenę ci przywieŸli. - Czyńcie, co chcecie: jedno wam tylko jeszcze powiem, gdyby się tu krzywda kniaziównie działa - tedy biada wam! - Nie poczynajże sobie tak z nami, byœ nas do desperacji nie przywiódł. - Boœcie jej gwałt uczynić chcieli, a i teraz, przedajšc jš za Rozłogi, do głowy wam nie przyszło spytać: zali będzie jej pomyœli moja persona? - Za czym spytamy jej wobec ciebie - rzekła kniahini tłumišc gniew, który na nowo poczynał wrzeć w jej piersi, czuła bowiem doskonale pogardę w słowach namiestnika. Symeon poszedł po Helenę i po chwili ukazał się z niš w sieni. Wœród tych gniewów i gróŸb, które zdawały się huczeć jeszcze w powietrzu jak odgłosy przemijajšcej nawałnicy, wœród tych zmarszczonych brwi, srogich spojrzeń i surowych twarzy, jej œliczne oblicze zabłysło jakoby słońce po burzy. - Moœcia panno! - rzekła ponuro kniahini ukazujšc na Skrzetuskiego jeœli masz wolę po temu, to jest twój przyszły mšż. Helena zbladła jak œciana i krzyknšwszy zakryła oczy rękoma, a potem nagle wycišgnęła je ku Skrzetuskiemu. - Prawda-li to? - szeptała w upojeniu. W godzinę póŸniej orszak posła i namiestnikowy posuwał się z wolna leœnymgoœcińcem w stronę Łubniów. Skrzetuski z panem Longinem Podbipiętš jechali na czele; za nimi wozy poselskie wycišgnęły się długim pasem. Namiestnik cały był pogršżony w zadumie i tęsknocie, gdy wtemz owej zadumy zbudziły go urwane słowa pieœni: Tużu, tużu, serce bołyt... W głębi lasu na wšskiej wyjeżdżonej przez chłopów drożynie ukazał się Bohun. Koń jego całkiem był pokryty pianš i błotem. Widocznie Kozak, wedle swego obyczaju, puœcił się był na stepy i lasy, by się wiatrem spić, zgubić w dali i zapamiętać, i to, co duszę bolało - przeboleć. Teraz wracał właœnie do Rozłogów. Patrzšc na tę przepysznš, iœcie rycerskš postać, która mignęła tylko i znikła, pan Skrzetuski mimo woli pomyœlał sobie, a nawet mruknšł pod nosem: - Wszelako to szczęœcie, że on człowieka przy niej rozszczepił. Nagle jakiœ żal œcisnšł mu serce. Żal mubyło jakoby i Bohuna, ale więcej jeszcze tego, że zwišzawszy się słowem kniahini, nie mógł, ot teraz, popędzić za nim konia i rzec: - Kochamy jednš, więc jednemu z nas nie żyć na œwiecie. DobšdŸ, Kozacze, serpentyny! Rozdział pišty Przybywszy do Łubniów nie zastał pan Skrzetuski w domu księcia, który był do pana Suffczyńskiego, dawniejszego swego dworzanina, do Sieńczy na chrzciny pojechał, a z nim księżna, dwie panny Zbaraskie i wiele osób ze dworu. Dano tedy znać do Sieńczy i o powrocie z Krymu namiestnika, i o przybyciu posła; tymczasem znajomi i towarzysze witali radoœnie po długiej podróży Skrzetuskiego, a zwłaszcza pan Wołodyjowski, który po ostatnim pojedynku był najbliższym naszemu namiestnikowi przyjacielem. Odznaczał się ten kawaler tym, iż ustawicznie był zakochany. Przekonawszy się o nieszczeroœci Anusi Borzobohatej, zwrócił był czułe serce ku Anieli Leńskiej, pannie również z fraucymeru, a gdy i ta przed miesišcem właœnie zaœlubiła pana Staniszewskiego, wówczas Wołodyjowski dla pociechy jšł wzdychać do starszej księżniczki Zbaraskiej, Anny, synowicy księcia Wiœniowieckiego. Wszelako sam rozumiał, iż podniósłszy tak wysoko oczy nie mógł choćby najmniejszš pokrzepiać się nadziejš, tym bardziej że i po księżniczkę zgłosili się już dziewosłębowie, pan Bodzyński i pan Lassota, w imieniu pana Przyjemskiego, w? - -P6c.†-c/łHc0ű-+c1&=.2T?+wojewodzica łęczyckiego. Opowiadał więc nieszczęsny Wołodyjowski te nowe strapienia naszemu namiestnikowi, wcielajšc go we wszystkie sprawy i tajemnice dworskie, których ten półuchem słuchał majšc umysł i serce czym innym zajęte. Gdyby nie owe duszne niepokoje, które z miłoœciš, choćby wzajemnš, zawsze w parze chodzić zwykły, byłby się czuł pan Skrzetuski szczęœliwym wróciwszy po długiej nieobecnoœci do Łubniów, gdzie otoczyły go twarze życzliwe i ów gwar życia żołnierskiego, z którym od dawna był zżyły. Albowiem Łubnie, jakkolwiek jako zamczysta rezydencja pańska, mogły pod względem wspaniałoœci równać się ze wszystkimi siedzibami "królewišt", tym się wszelako od nich różniły, iż życie w nich było surowe, prawdziwie obozowe. Kto nie znał tamtejszych zwyczajów i ordynku, ten przyjechawszy choćby w porze najspokojniejszej mógł sšdzić, że się tam jaka wyprawa wojenna gotuje. Żołnierz przeważał tam nad dworzaninem, żelazo nad złotem, dŸwięk tršb obozowych nad gwarem uczt i zabaw. Wszędy panował wzorowy ład i nie znana gdzie indziej dyscyplina; wszędy roiło się od rycerstwa spod różnych choršgwi: pancernych, dragońskich, kozackich, tatarskich i wołoskich, pod którymi służyło nie tylko całe Zadnieprze, ale i ochocza szlachta ze wszystkich okolic Rzplitej. Kto się chciał w prawdziwej rycerskiej szkole wyćwiczyć,ten cišgnšł do Łubniów; nie brakło więc tam obok Rusinów ani Mazurów, ani Litwy, ani Małopolan, ba! nawet i Prusaków. Piesze regimenta i artyleria, czyli tak zwany "lud ognisty", złożone były przeważnie z wyborowych Niemców najętych za żołd wysoki; w dragonach służyli głównie miejscowi, Litwa w tatarskich choršgwiach. Małopolanie garnęlisię najchętniej pod znaki pancerne. Ksišżę nie pozwalał też gnuœnieć rycerstwu; dlatego w obozie panował ruch ustawiczny.Jedne pułki wychodziły na zmianę do stanici polanek, inne wchodziły do stolicy; po całych dniach odbywały się musztry i ćwiczenia. Czasem też, chociaż i spokojnie było od Tatar, ksišżę przedsiębrał dalekie wyprawy w głuche stepy i pustynie, by żołnierzy do pochodów przyuczyć, dotrzeć tam, gdzie nikt nie dotarł, i roznieœć sławę swego imienia. Tak zeszłej jesieni zapuœcił się lewym brzegiem Dniepru do Kudaku, gdzie go pan Grodzicki, trzymajšcy prezydium, jak monarchę udzielnego przyjmował; potem pocišgnšł obok porohóważ do Chortycy i na uroczyszczu Kuczkasówkazał mogiłę wielkš z kamieni usypać na pamištkę i na znak, że tamtš stronš żaden jeszcze pan nie bywał tak daleko. Pan Bogusław Maszkiewicz, żołnierz dobry, choć młody, a zarazem człowiek uczony, który tę wyprawę również jak i inne pochody ksišżęce opisał, cuda o niej opowiadał Skrzetuskiemu, co pan Wołodyjowski zaraz potwierdzał, gdyż i on brał udział w wyprawie. Widzieli tedy porohy i dziwili im się, a zwłaszcza strasznemu Nienasytcowi, który rokroczniejak ongi Scylla i Charybda po kilkadziesišt ludzi pożerał. Potem puœcili się na wschód,na spalone stepy, gdzie od niedogarków jazda postępować nie mogła, i aż musieli koniom nogi skórami obwijać. Spotkali tam mnóstwo gadzin, padalców i olbrzymie węże połozy, na dziesięć łokci długie, a grube jak ramię męża. Po drodze na samotnych dębach ryli pro aeterna rei memoria herby ksišżęce, na koniec zaszli wtak głuche stepy, gdzie już i œladów człowieka nie było można dopatrzyć. - Myœlałem - mówił uczony pan Maszkiewicz - że nam w końcu na wzór Ulissesa i do Hadu zstšpić przyjdzie. Na to pan Wołodyjowski: - Przysięgali też ludzie spod choršgwi pana strażnika Zamojskiego, która szła na przodku, jako już widzieli owe fines, na których orbis terrarum się kończy. Namiestnik opowiadał wzajemnie towarzyszom o Krymie, gdzie prawie pół roku spędził czekajšc na respons chana jegomoœci, o tamtejszych miastach pozostałych z dawnych czasów, o Tatarachi o potędze ich wojennej, a na koniec o postrachu, w jakim żyli usłyszawszy o walnej na Krym wyprawie, w której wszystkie siły Rzeczypospolitej miały wzišć udział. Tak gwarzšc, co wieczór oczekiwali powrotu księcia; tymczasem namiestnik przedstawiał co bliższym towarzyszom pana Longina Podbipiętę, który jako człek słodki, od razu pozyskał serca, a okazawszy przy próbach z mieczem nadludzkš swš siłę, powszechny sobie zjednywał szacunek. Opowiedział on już temu i owemu o przodku Stowejce i o œciętych trzech głowach, zamilczał tylko o swoim œlubie nie chcšc się na żarty narażać. Szczególniej podobali się sobie z Wołodyjowskim, a to dla zobopólnej serc czułoœci; po kilku też dniach chodzili razemwzdychać na wały, jeden do gwiazdki za wysoko œwiecšcej, by jš mógł dostać, alias do księżniczki Anny - drugi do nieznanej, od której go trzy œlubowane głowy oddzielały. Cišgnšł nawet Wołodyjowski pana Longina do dragonów, ale Litwin postanowiłsobie koniecznie zapisać się pod znak pancerny, by pod Skrzetuskim służyć, o którym z rozkoszš dowiedział się w Łubniach, że wszyscy majš go za rycerza pierwszej wody i jednego z najlepszych oficerów ksišżęcych. A właœnie w choršgwi,w której pan Skrzetuski porucznikował, otwierał się wakans po panu Zakrzewskim, przezwiskiem Miserere mei, który od dwóchtygodni obłożnie chorował i był bez nadzieiżycia, bo mu się wszystkie rany od wilgoci pootwierały. Do trosk miłosnych namiestnika dołšczył się jeszcze i smutek z grożšcej straty starego towarzysza i doœwiadczonego przyjaciela; nie odstępował też po kilka godzin dziennie anipiędziš od jego wezgłowia, pocieszajšc go, jak umiał, i krzepišc go nadziejš, że jeszcze niejednš wyprawę razem odbędš. Ale starzec nie potrzebował pociechy. Konał sobie wesoło na twardym łożu rycerskim obcišgniętym końskš skórš i z uœmiechem prawie dziecinnym spoglšdał na krucyfiks zawieszony nad łożem, Skrzetuskiemu zaœ odpowiadał: - Miserere mei, moœci poruczniku, już ja sobie idę po swojš lafę niebieskš. Ciało na mnie takie od ran dziurawe, że o to się tylko boję, czy œwięty Piotr, który jest marszałkiem bożym i ochędóstwa w niebie doglšdać musi, puœci mnie do raju w tak podziurawionej sukni. Ale mu powiem: "Œwięty Pietruńku! zaklinam cię na ucho Malchusowe, nie czyńże mi wstrętu, boć topoganie tak mi popsowali szatki cielesne... Miserere mei! a będzie jaka wyprawa œw. Michała na potencję piekielnš, to się staryZakrzewski przyda jeszcze." Więc porucznik, choć jako żołnierz tyle razy œmierć oglšdał i sam jš zadawał, nie mógł łez wstrzymać słuchajšc tego starca, którego zgon do pogodnego zachodusłońca był podobny. Aż jednego ranka zabrzmiały dzwony we wszystkich koœciołach i cerkwiach łubniańskich zwiastujšce œmierć pana Zakrzewskiego. Tegoż dnia ksišżę z Sieńczy przyjechał, a z nim panowie Bodzyński i Lassota oraz cały dwór i dużo szlachty w kilkudziesięciu kolaskach, bo zjazd u pana Suffczyńskiego był niezmierny. Ksišżę wyprawił wspaniały pogrzeb chcšc uczcić zasługi zmarłego i okazać, jak się w ludziach rycerskich kocha. Asystowały więcw pochodzie żałobnym wszystkie regimentystojšce w Łubniach, na wałach bito z hakownic i rusznic. Kawaleria szła od zamku aż do koœcioła farnego w mieœcie bojowym ordynkiem, ale ze zwiniętymi banderiami; za niš piesze regimenta z kolbami do góry. Sam ksišżę przybrany w żałobę jechał za trumnš w pozłocistej karecie zaprzężonej w oœm białych jak mleko koni majšcych grzywy i ogony pofarbowane na pšsowo i kiœcie strusich piór czarnej barwy na głowach. Przed kolaskš postępował oddział janczarów stanowišcych przybocznš straż ksišżęcš, tuż za kolaskš paziowie przybrani z hiszpańska, na dzielnych koniach, dalej wysocy urzędnicy dworscy, dworzanie rękodajni, pokojowcy, na koniec hajducy i pajucy. Kondukt zatrzymał się naprzód u drzwi koœcioła, gdzie ksišdz Jaskólski powitał trumnę mowš poczynajšcš się od słów: "Gdzie tak spieszysz, moœci Zakrzewski?" Potem przemawiało jeszcze kilku z towarzystwa, a między nimi i pan Skrzetuski, jako zwierzchnik i przyjaciel zmarłego. Następnie wniesiono ciało do koœcioła i tu dopiero zabrał głos najwymowniejszy z wymownych: ksišdz jezuita Muchowiecki, któren mówił tak górnie i ozdobnie, że sam ksišżę zapłakał. Był to bowiem pan nadzwyczaj tkliwego serca i dla żołnierzów ojciec prawdziwy. Dyscypliny przestrzegał żelaznej, ale pod względem hojnoœci, łaskawego traktowanialudzi i opieki, jakš otaczał nie tylko ich samych, ale ich dzieci i żony, nikt się z nimnie mógł porównać. Dla buntów straszny i niemiłosierny, był jednak prawdziwym dobrodziejem nie tylko szlachty, ale i całego swego ludu. Gdy w czterdziestym szóstym roku szarańcza zniszczyła plony, to czynszownikom za cały rok czynsz odpuœcił, poddanym kazał wydawać zboże ze spichlerzów, a po pożarze w Chorolu wszystkich mieszczan przez dwa miesišce swoim kosztem żywił. Dzierżawcy i podstaroœciowie w ekonomiach drżeli, by douszu księcia wieœć o jakowych nadużyciach lub krzywdach ludowi czynionych nie doszła. Sierotom taka była opieka zapewniona, że przezywano je na Zadnieprzu "ksišżęcymi detynami". Czuwałanad tym sama księżna Gryzelda przy pomocy ojca Muchowieckiego. Ład tedy panował we wszystkich ziemiach ksišżęcych, dostatek, sprawiedliwoœć, spokój, ale i strach, bo w razie najmniejszego oporu nie znał ksišżę miary w gniewie i karaniu, tak w jego naturze łšczyła się wspaniałomyœlnoœć ze srogoœciš. Ale w owych czasach i w owych krainach tylko ta srogoœć pozwalała się krzewić i plenić ludzkiemu życiu i pracy, jejtylko dzięki powstawały miasta i wsie, rolnik wzišł górę nad hajdamakš, kupiec spokojnie towar swój prowadził, dzwony spokojnie wzywały wiernych na modlitwę, wróg nie œmiał granicy przestšpić, kupy łotrów ginęły na palach lub zmieniały się w rzšdnych żołnierzy, a kraj pustynny rozkwitał. Dzikiej krainie i dzikim mieszkańcom takiej potrzeba było ręki, na Zadnieprze bowiem szły najniespokojniejsze z Ukrainy żywioły, cišgnęli osadnicy nęceni rolš i żyznoœciš ziemi, zbiegli chłopi ze wszystkich ziem Rzeczypospolitej, przestępcy uciekajšcy z więzień, słowem, jakoby rzekł Livius: "pastorum convenarumque plebs transfuga ex suis populis". Utrzymać ich w ryzie, zmienić w spokojnych osadników i wtłoczyć w karby osiadłego życia mógł tylko taki lew, na którego ryk drżało wszystko. Pan Longinus Podbipięta, pierwszy raz w życiu księcia na pogrzebie ujrzawszy, własnym oczom uwierzyć nie mógł. Słyszšcbowiem tyle o sławie jego wyobrażał sobie, że musi to być jakiœ olbrzym o głowę rodzaj ludzki przewyższajšcy, a tymczasem ksišżę był wzrostu prawie małego i doœć szczupły. Młody był jeszcze, liczył dopiero trzydziesty szósty rok życia, ale na twarzy jego widne już były trudy wojenne. O ile bowiem w Łubniach żył jak król prawdziwy, o tyle w czasie licznych wypraw i pochodów dzielił niewczasy prostego towarzysza, jadał czarny chleb i sypiał na ziemi na wojłoku, a że większa częœć życia schodziła mu na pracach obozowych, więc odbiły się one na jego twarzy. Wszelako oblicze to na pierwszy rzut oka zdradzało nadzwyczajnego człowieka. Malowała się wnim żelazna, nieugięta wola i majestat, przed którym każdy mimo woli musiał uchylić głowy. Widać było, że ten człowiekzna swojš potęgę i wielkoœć - i gdyby mu jutro włożyć koronę na głowę, nie czułby się ani zdziwionym, ani przygniecionym jej ciężarem. Oczy miał duże, spokojne, prawiesłodkie, jednakże gromy zdawały się być wnich uœpione, i czułeœ, że biada temu, kto by je rozbudził. Nikt też znieœć nie mógł spokojnego blasku tego spojrzenia i widywano posłów, wytrawnych dworaków, którzy stanšwszy przed Jeremim mieszali się i nie umieli zaczšć dyskursu. Był to zresztš na swoim Zadnieprzu król prawdziwy. Z kancelarii jego wychodziły przywileje i nadania: "My po bożej myłosti kniaŸ i hospodyn" etc. Niewielu też i panówza równych sobie poczytywał. Kniaziowie z krwi dawnych władców bywali u niego marszałkami. Takim był w swoim czasie i ojciec Heleny, Wasyl Bułyha Kurcewicz, który to ród przecie, jak się wyżej wspomniało, wyprowadzał się od Koriata, aw samej rzeczy od Rurykowiczów pochodził. Było w księciu Jeremim coœ, co mimo wrodzonej mu łaskawoœci trzymało ludzi woddaleniu. Kochajšc żołnierzów, on sam poufalił się z nimi; z nim nikt nie œmiał siępoufalić. A jednakże rycerstwo, gdyby mu kazał konno w przepaœcie Dnieprowe skoczyć, uczyniłoby to bez wahania. Po matce Wołoszce odziedziczył on cerę białš tš białoœciš rozpalonego żelaza, od której żar bije, i czarny jak skrzydło krukawłos, który na całej głowie podgolony, z przodu tylko spadał bujniej i obcięty nad brwiami, zasłaniał mu połowę czoła. Nosiłsię po polsku, o ubiór niezbyt dbał i tylko na wielkie uroczystoœci nakładał szaty kosztowne, ale wówczas œwiecił cały od złota i kamieni. Pan Longin w kilka dni póŸniej był obecny na takiej uroczystoœci, gdy ksišżę dawał posłuchanie panu Rozwanowi Ursu. Audiencje posłów odbywały się zawsze w sali tak zwanej niebieskiej, gdyż na jej suficie firmament niebieski wraz z gwiazdami pędzlem gdańszczanina Helma był wyobrażony. Zasiadał tedy ksišżę pod baldachimem z aksamitu i gronostajów, na wyniosłym krzeœle do tronu podobnym, którego podnóżek był blachš pozłocistš obity, za księciem zaœ stał ksišdz Muchowiecki, sekretarz, marszałek kniaŸ Woronicz, pan Bogusław Maszkiewicz, dalej paziowie i dwunastu trabantów z halabardami, przybranych po hiszpańsku; głębie sali przepełnione były rycerstwem w œwietnychstrojach i ubiorach. Pan Rozwan prosił w imieniu hospodara, by ksišżę swym wpływem i grozš imienia wyrobił u chana zakaz Tatarom budziackim wpadania do Wołoszczyzny, w której corocznie straszliwe szkody i spustoszenia czynili, na co ksišżę odpowiedział pięknš łacinš, żeBudziaccy nie bardzo samemu chanowi byli posłuszni, że jednakże gdy na kwiecień spodziewa się czausa murzy, posła chanowego, u siebie, będzie przez niego upominał się u chana o krzywdy wołoskie. Pan Skrzetuski poprzednio już zdał relację ze swego poselstwa i podróży oraz ze wszystkiego, co słyszał o Chmielnickim i jego na Sicz ucieczce. Ksišżę postanowił posunšć kilka pułków ku Kudakowi, ale nie przywišzywał wielkiej do tej sprawy wagi. Tak więc, gdy nic nie zdawało się zagrażać spokojowi i potędze zadnieprzańskiego państwa, rozpoczęły się w Łubniach uroczystoœci i zabawy, tak z powodu bytnoœci posła Rozwana, jak i dlatego, że panowie Bodzyński i Lassota oœwiadczyli sięwreszcie uroczyœcie w imieniu wojewodzica Przyjemskiego o rękę starszej księżniczki Anny, na którš proœbę otrzymali i od księcia, i od księżny Gryzeldy odpowiedŸ pomyœlnš. Jeden tylko mały Wołodyjowski cierpiał nad tym niemało, a gdy Skrzetuski próbował wlać mu otuchę w serce, odpowiedział: - Dobrze tobie, bo gdy jeno zechcesz, Anusia Borzobohata cię nie minie. Już tu onao tobie bardzo wdzięcznie przez cały czas wspominała; rozumiałem z poczštku, iż w tej myœli, by zazdroœć w Bychowcu excitare, ale widzę, że chciała go na hak przywieœć i chyba dla ciebie jednego czulszy w sercu żywi sentyment. - Co tam Anusia! Wróćże sobie do niej - non prohibeo. Ale o księżniczce Annie przestań myœleć, gdyż to jest to samo, jakbyœ chciał feniksa czapkš na gnieŸdzie przykryć. - Wiem ci to, że ona jest feniksem, i dlatego z żalu po niej pewnie umrzeć mi przyjdzie. - Żyw będziesz i wraz się zakochasz, byle jeno nie w księżniczce Barbarze, bo ci jš drugi wojewodzic sprzed nosa sprzštnie. - Zali serce jest pachołkiem, któremu rozkazać można? zali oczom zabronisz patrzyć na tak cudnš istotę, jak księżniczka Barbara, której widok dzikie nawet bestie poruszyć byłby zdolny? - Masz diable kubrak! - wykrzyknšł pan Skrzetuski. - Widzę, że się bez mojej pomocy pocieszysz, aleć to powtarzam: wróć do Anusi, bo z mojej strony żadnych impedimentów mieć nie będziesz. Anusia jednak ani myœlała rzeczywiœcie oWołodyjowskim. Natomiast drażniła jš, zaciekawiała i gniewała obojętnoœć pana Skrzetuskiego, który wróciwszy po tak długiej nieobecnoœci, prawie na niš nie spojrzał. Wieczorami tedy, gdy ksišżę z co przedniejszymi oficerami i dworzany przychodził do bawialnej komnaty księżny, 3P4 c4„ c5„“b6+{c7’9Ü(by zabawić się rozmowš, Anusia wyglšdajšczza pleców swej pani (bo księżna była wysoka, a Anusia niska) œwidrowała swymi czarnymi oczkami w twarzy namiestnika, chcšc mieć rozwišzanie tej zagadki. Ale oczy Skrzetuskiego, również jak myœl, błšdziły gdzie indziej, a gdy wzrok jego padał na dziewczynę, to taki zamyœlony i szklany, jak gdyby nie na tę patrzył, do której œpiewał niegdyœ: Jak tatarska orda, Bierzesz w jasyr corda!... "Co mu się stało?" - pytała sama siebie rozpieszczona faworytka całego dworu i tupišc drobnš nóżkš, czyniła postanowienierzecz tę zbadać. Nie kochała się ona wprawdzie w Skrzetuskim, ale przyzwyczaiwszy się do hołdów nie mogła znieœć, by na niš nie zważano i gotowa była ze złoœci sama się rozkochać w zuchwalcu. Razu tedy jednego biegnšc z motkami dlaksiężny spotkała pana Skrzetuskiego wychodzšcego z przyległej sypialnej komnaty ksišżęcej. Naleciała na niego jak burza, prawie go potršciła piersiš i cofnšwszy się nagle, rzekła: - Ach! jakem się przestraszyła! Dzień dobry waćpanu! - Dzień dobry pannie Annie! Czyliż takowe monstrum ze mnie, bym aż miał pannę Annęprzestraszać? Dziewczyna stała ze spuszczonymi oczkami, kręcšc w palcach niezajętej ręki końce warkoczów, przestępujšc z nóżki na nóżkę i niby zmieszana odpowiedziała z uœmiechem: - E nie! to to nie... wcale nie... jak matkękocham! Nagle spojrzała na porucznika i znów zaraz spuœciła oczy. - Czy się waćpan gniewasz na mnie? - Ja? Alboż panna Anna dba o mój gniew? - Co prawda, to nie. Miałabym też o co dbać! Może waćpan myœlisz, że zaraz będę płakała? Pan Bychowiec grzeczniejszy... - Jeœli tak, to nie pozostaje mnie nic innego, jak ustšpiwszy pola panu Bychowcowi, zejœć z oczu panny Anny. - A czy ja trzymam? To, rzekłszy Anusia zastšpiła mu drogę. - To waćpan z Krymu powraca? - spytała. - Z Krymu. - A co waćpan z Krymu przywiózł? - Przywiozłem pana Podbipiętę. Wszakże go panna Anna już widziała? Bardzo to miłyi stateczny kawaler. - Pewnie, że milszy od waćpana. A po co on tu przyjechał? - By panna Anna miała na kim swojej mocy popróbować. Aleć radzę ostro się brać, bo wiem jeden sekret o tym kawalerze, dla którego jest on niezwyciężony... i nawet panna Anna z nim nic nie wskóra. - Dlaczegóż to on jest niezwyciężony? - Bo się nie może żenić. - A co mnie to obchodzi! Czemuż to on niemoże się żenić? Skrzetuski pochylił się do ucha dziewczyny, ale rzekł bardzo głoœno i dobitnie: - Bo czystoœć œlubował. - Niemšdryœ waćpan! - zawołała prędko Anusia i w tejże chwili furknęła jak ptak spłoszony. Tego wieczora jednak popatrzyła pierwszy raz uważniej na pana Longina. Goœci dnia tego było niemało, bo ksišżę wyprawiał pożegnalnš ucztę dla pana Bodzyńskiego. Nasz Litwin, przybrany starannie w biały atłasowy żupan i ciemnoniebieski aksamitny kontusz, wyglšdał bardzo okazale, tym bardziej że przy boku zamiast katowskiego Zerwikaptura zwieszała mu się lekka, krzywa szabla w pozłocistej pochwie. Oczki Anusi strzelały na pana Longina po trochu umyœlnie, na złoœć panu Skrzetuskiemu. Byłby tego jednakże namiestnik nie zauważył, gdyby nie Wołodyjowski, który tršciwszy go łokciem rzekł: - Niechże mnie jasyr spotka, jeœli Anusianie wdzięczy się do tej chmielowej tyczki litewskiej. - Powiedzże to jemu samemu. - Pewnie, że powiem. Dobrana będzie z nich para. - Będzie jš mógł nosić zamiast spinki u żupana, taka właœnie jest między nimi proporcja. - Albo zamiast kitki na czapce. Wołodyjowski podszedł do Litwina. - Mospanie! - rzekł - niedawno jakeœ tu przybył, ale frant, widzę, z waœci nie lada. - A to czemu, brateńku dobrodzieju? a toczemu? - Boœ nam tu najgładszš dziewkę z fraucymeru już zbałamucił. - Dobrodzieju! - rzekł Podbipięta składajšc ręce - co waćpan mówisz najlepszego? - Spojrzyj waszmoœć na pannę Annę Borzobohatš, w której się tu wszyscy kochamy, jak to ona na waœci dziœ oczkiem strzyże. Pilnuj się jeno, żeby z waœci dudkanie wystrzygła, jako z nas powystrzygała. To rzekłszy Wołodyjowski zakręcił się na pięcie i odszedł pozostawiajšc pana Longinaw zdumieniu. Nie œmiał on nawet zrazu spojrzeć w stronę Anusi i po niejakim dopiero czasie rzucił znienacka okiem - ale aż zadrżał. Spoza ramienia księżny Gryzeldydwoje jarzšcych œlepków patrzyło na niegoistotnie z ciekawoœciš i uporem. "Apage, satanas!" - pomyœlał Litwin i oblawszy się jak żaczek rumieńcem, uciekł w drugi kšt sali. Jednakże pokusa była ciężka. Ten szatanek wyglšdajšcy zza pleców księżny tyle miał ponęt, te oczki tak œwieciły jasno, że pana Longina aż cišgnęło coœ, by w nie choć jeszcze raz tylko spojrzeć. Ale wtem wspomniał na swój œlub, w oczach stanšł mu Zerwikaptur, przodek Stowejko Podbipięta, trzy œcięte głowy, i strach go zdjšł. Przeżegnał się i tego wieczora nie spojrzał więcej. Natomiast rankiem nazajutrz przyszedł na kwaterę Skrzetuskiego. - Panie namiestniku - rzekł - a prędko pocišgniemy? Co też tam waszmoœć słyszał o wojnie? - Przypiliło waœci. BšdŸże cierpliwy, póki się pod znak nie zacišgniesz. Pan Podbipięta bowiem nie był jeszcze zapisany na miejsce zmarłego Zakrzewskiego. Musiał czekać z tym, aż ćwierć wyjdzie, co miało nastšpić dopiero pierwszego kwietnia. Ale było mu rzeczywiœcie pilno, dlatego pytał namiestnika w dalszym cišgu: - A nicże J. O. ksišżę w tej materii nie mówił? - Nic. Król pono do œmierci nie przestanieo wojnie myœleć, ale Rzeczpospolita jej niechce. - A mówili w Czehrynie, że rebelia kozacka zagraża? - Znać, że waœci mocno œlub dolega. Co do rebelii, wiedzże, iż jej przed wiosnš nie będzie, bo choć to zima lekka, ale zima zimš. Mamy dopiero 15 februarii, lada dzień mrozy jeszcze mogš nastać, a Kozak w pole nie rusza, póki się nie może okopać, booni za wałem bijš się okrutnie, w polu zaœ nie umiejš dotrzymać. - Tak i trzeba czekać nawet na Kozaków? - Zważ waćpan i to, że choćbyœ w czasierebelii swoje trzy głowy znalazł. to nie wiadomo, czy od œlubu wolnym będziesz, boć co innego Krzyżacy lub Turcy, a co innego swoi - jakoby rzec, dzieci eiusdem matris. - O wielki Boże! A toœ mi waćpan sęka w głowę zadał! Ot, desperacja! Niechże mnie ksišdz Muchowiecki te wštpliwoœci rozstrzygnie, bo inaczej nie będę miał i chwili spokoju. - Pewnie, że rozstrzygnie, gdyż jest człek uczony i pobożny, ale pewnie nie powie nic innego. Bellum civile to wojna braci. - A gdyby rebelizantom obca potęga na pomoc przyszła? - Tedy miałbyœ pole. Ale teraz jedno mogę waœci zalecić: czekaj i bšdŸ cierpliwy. Jednakże pan Skrzetuski sam nie umiał pójœć za tš radš. Ogarniała go tęsknoœć coraz większa, nudziły go uroczystoœci dworskie i te twarze, na które dawniej było mu tak mile spoglšdać. Panowie Bodzyński, Lassota i pan Rozwan Ursu wyjechali wreszcie, a po ich wyjeŸdzie nastał spokój głęboki. Życie zaczęło płynšć jednostajnie. Ksišżę zajęty był lustracjami dóbr ogromnych i co rano zamykał się z komisarzami nadjeżdżajšcymiz całej Rusi i Sandomierskiego - więc naweti ćwiczenia wojskowe rzadko tylko mogły się odbywać. Gwarne uczty oficerskie, na których rozprawiano o przyszłych wojnach,nużyły niewymownie Skrzetuskiego, więc z guldynkš na ramieniu uciekał nad Sołonicę, gdzie ongi Żółkiewski tak strasznie Nalewajkę, Łobodę i Krępskiego pogromił. Œlady owej bitwy już się były zatarły i w pamięci ludzkiej, i na pobojowisku. Czasem tylko jeszcze ziemia wyrzucała z łona zbielałe koœci, a za wodš sterczał nasyp kozacki, spoza którego bronili się tak rozpaczliwie Zaporożcy Łobody i Nalewajkowa wolnica. Ale już i na nasypie puœcił się gęsto gaj zaroœli. Tam to Skrzetuski chronił się przed gwarem dworskim i zamiast strzelać do ptaków, rozpamiętywał; tam to przed oczyma jego duszy stawała przywoływana pamięciš i sercem postać kochanej dziewczyny; tam wœród mgły, szumu oczeretów i melancholiiowych miejsc doznawał ulgi we własnej tęsknocie. Ale póŸniej jęły padać obfite, zapowiadajšce wiosnę deszcze. Sołonica zamieniła się w topielisko, głowy spod dachu trudno było wychylić, więc namiestnik i tej pociechy, jakš znajdował w błškaniu się samotnym, został pozbawiony. A tymczasem wzrastał jego niepokój - i słusznie. Miał on z poczštku nadzieję, że Kurcewiczowa z Helenš, jeœli tylko kniahini potrafi wyprawić Bohuna, zjadš zaraz do Łubniów, a teraz i ta nadzieja zgasła. Słota zepsuła drogi, step na kilka mil, po obu brzegach Suły, stał się ogromnym begniskiem, na przebycie którego trzeba było czekać, póki wiosenne goršce słońce nie wyssie zbytku wód i wilgoci. Przez cały ten czas Helena miała pozostawać pod opiekš, której Skrzetuski nie ufał, w prawdziwym wilczym gnieŸdzie,wœród ludzi nieokrzesanych, dzikich, a Skrzetuskiemu niechętnych. Wprawdzie dla własnego dobra powinni mu byli słowa dotrzymać i prawie nie mieli innej drogi - ale któż mógł odgadnšć, co wymyœlš, na co się odważš, zwłaszcza gdy cišżył nad nimi straszliwy watażka, którego widoczniei kochali, i bali się jednoczeœnie. Łatwo by mu przyszło zmusić ich do oddania mu dziewczyny, bo nierzadkie były i podobne wypadki. Tak samo swego czasu towarzysz nieszczęsnego Nalewajki, Łoboda, zmusił paniš Poplińskš, by mu oddała za żonę swš wychowankę, choć dziewczyna była szlachciankš dobrego rodu i chociaż z całejduszy nienawidziła watażki. A jeœli było prawdš, co mówiono o niezmiernych bogactwach Bohuna, to przecie mógł im i dziewczynę, i utratę Rozłogów zapłacić. A potem co? "Potem - myœlał p. Skrzetuski - doniosš mi szyderczo, że jest , a sami umknš gdzieœ w puszcze litewskie lub mazowieckie, gdzie ich nawet ksišżęca potężna ręka nie dosięgnie." Pan Skrzetuski trzšsł się jak w febrze na tę myœl, targałsię jak wilk na łańcuchu, żałował swego rycerskiego słowa danego kniahini - i nie wiedział, co ma poczšć. A był to człowiek,który nierad pozwalał się cišgnšć za brodę wypadkom. W jego naturze leżała wielka przedsiębiorczoœć i energia. Nie czekał on na to,co mu los zdarzy; wolał los brać za kark i zmuszać, by zdarzał fortunnie - dlatego trudniej mu było niż komu innemu siedzieć z założonymi rękoma w Łubniach. Postanowił więc działać. Miał on pacholikaRzędziana, szlachcica chodaczkowego z Podlasia, lat szesnastu, ale franta kutego na cztery nogi, którym niejeden stary wyganie mógł iœć o lepsze, i tego postanowił wysłać do Heleny oraz na przeszpiegi. Skończył się też był luty; deszcze przestały lać, marzec zapowiadał się doœć pogodnie i drogi musiały się nieco poprawić.Wybierał się więc Rzędzian w drogę. Pan Skrzetuski zaopatrzył go w list, papier, pióra i flaszkę inkaustu, której kazał mu jak oka w głowie pilnować, bo pamiętał, że tych rzeczy nie masz w Rozłogach. Miałtakże chłopak polecenie, by nie powiadał, od kogo jest, by udawał, że do Czehryna jedzie, i pilnie na wszystko zwracał oko, azwłaszcza wywiedział się dobrze o Bohunie, gdzie jest i co porabia. Rzędzian nie dał sobie dwa razy instrukcji powtarzać, czapkę na bakier nasunšł, nahajem œwisnšł i pojechał. Dla pana Skrzetuskiego rozpoczęły się ciężkie dni oczekiwania. Dla zabicia czasu œcinał się w palcaty z panem Wołodyjowskim, wielkim mistrzem w tej sztuce, lub dzirytem do pierœcienia rzucał. Zdarzył się też w Łubniach wypadek, którego namiestnik o mało zdrowiem nie przypłacił. Pewnego dnia niedŸwiedŸ, zerwawszy się z łańcucha na podwórcu zamkowym, poszczerbił dwóch masztalerzy, popłoszył konie pana komisarza Chlebowskiego i na koniec rzucił się na namiestnika, któren szedł właœnie zcekhauzu do księcia, bez szabli przy boku, majšc w ręku tylko lekki nadziak z mosiężnš główkš. Namiestnik byłby zginšł niezawodnie, gdyby nie pan Longin, który ujrzawszy z cekhauzu, co się dzieje, porwał za swój Zerwikaptur i przybiegł na ratunek. Pan Longin okazał się w zupełnoœci godnym potomkiem przodka Stowejki, gdyż w oczach całego dworu odwalił jednym zamachem łeb niedŸwiedziowi wraz z łapš, któren to dowód nadzwyczajnej siły podziwiał z oknasam ksišżę i wprowadził następnie pana Longina do pokojów księżny, gdzie Anusia Borzobohata tak wabiła go oczkiem, że nazajutrz musiał iœć do spowiedzi i następnie przez trzy dni nie pokazywał się w zamku, póki żarliwš modlitwš wszelkich pokus nie odpędził. Tymczasem upłynęło dni dziesięć, a Rzędziana nie było widać z powrotem. Naszpan Jan schudł z oczekiwania i tak wymizerniał, że aż Anusia poczęła się wypytywać przez posły, co mu jest - a Carboni, doktor ksišżęcy, zapisał mu jakšœ driakiew na melancholię. Ale innej on driakwi potrzebował, gdyż dniem i nocš o swojej kniaziównie rozmyœlał - i czuł corazmocniej, że to nie żadne płoche uczucie zagnieŸdziło się w jego sercu, ale miłoœć wielka, która musi być zaspokojona, bo inaczej pierœ ludzkš jak słabe naczynie rozsadzić gotowa. Łatwo więc sobie wyobrazić radoœć pana Jana, gdy pewnego dnia o œwicie wszedł dojego kwatery Rzędzian, zabłocony, zmęczony, wymizerowany, ale wesół i z dobrš wieœciš wypisanš na czole. Namiestnik jak się zerwał wprost z łoża, tak przybiegłszy do niego chwycił go za ramiona i krzyknšł: - Listy masz? - Mam, panie. Oto sš. Namiestnik porwał i zaczšł czytać. Długiczas wštpił, czy mu nawet w razie najpomyœlniejszym Rzędzian list przywiezie, gdyż nie był pewny, czy Helenapisać umie. Kresowe niewiasty nie bywały uczone, a Helena chowała się do tego między prostakami. Jednakże widocznie ojciec nauczył jš jeszcze tej sztuki, gdyż skreœliła długi list na cztery strony papieru. Biedaczka nie umiała wprawdzie wyrażać się ozdobnie, retorycznie, ale wprost od serca pisała co następuje: "Już ja waćpana nigdy nie zapomnę, waćpan mnie prędzej, bo słyszę, że sš i płosi między wami. Ale gdyœ pacholika umyœlnie tyle mil drogi przysłał, to widać,żem ci miła jak i ty mnie, za coć sercem wdzięcznym dziękuję. Nie myœl też waćpan,aby to nie było przeciw skromnoœci mojej tak ci o tym kochaniu pisać, ale snadŸ lepiej już prawdę powiedzieć niż zełgać albo jš ukrywać, gdy zgoła co innego jest w sercu. Wypytywałam też imć Rzędziana, co w Łubinach porabiasz i jakie sš wielkiegodworu obyczaje, a gdy mnie o urodzie i gładkoœci tamtejszych panien powiadał, prawie że łzami od wielkiego smutku się zalałam..." Tu namiestnik przerwał czytanie i spytałRzędziana: - Coœ ty, tam kpie, powiadał? - Wszystko dobrze, panie! - odpowiedział Rzędzian. Namiestnik czytał dalej: "...Bo jakże mnie prostaczce porównywać się z nimi. Ale powiedział mi pachołek, iż waćpan nażadnš i patrzyć nie chcesz..." - Toœ dobrze powiedział! - rzekł namiestnik. Rzędzian nie wiedział wprawdzie, o co idzie, bo namiestnik czytał list po cichu, ale zrobił mšdrš minę i chrzšknšł znaczšco.Skrzetuski zaœ czytał dalej: "...I zaraz pocieszyłam się proszšc Boga,by cię nadal w takowej dla mnie życzliwoœci utrzymał i obojgu nam błogosławił - amen. Jużem się tak też za waćpanem stęskniła, jako właœnie za matkš, bo mnie sierocie smutno na œwiecie,ale nie przy waćpanu... Bóg patrzy na moje serce, że jest czyste, a co innego jest prostactwo, które mnie wybaczyć musisz..." W dalszym cišgu donosiła œliczna kniaziówna, że do Łubniów ze stryjenkš wyjadš, jak tylko drogi będš lepsze, i że sama kniahini chce wyjazd przyœpieszyć, gdyż z Czehryna dochodzš wieœci o jakichœ niespokojnoœciach kozackich, czeka więc tylko na powrót młodych kniaziów, którzy do Bogusławia na jarmark koński pojechali. "Prawdziwy z waćpana czarownik - pisaładalej Helena - żeœ sobie i stryjnę zjednać umiał." Tu namiestnik uœmiechnšł się, przypomniał sobie bowiem, jakimi to sposoby musiał tę stryjnę zjednywać. List kończył się zapewnieniami stałej a poczciwej miłoœci, jakš właœnie przyszła żona mężowi winna. W ogóle zaœ przeglšdało z niego istotnie serce czyste, dlatego też namiestnik odczytywał ten list serdeczny po kilkanaœcie razy od poczštku do końca, powtarzajšc sobie w duszy: "Moja wdzięczna dziewko! niechże mnie Bóg opuœci, jeœli cię kiedy zaniecham." Potem zaœ poczšł wypytywać o 8Pˆc9Ř:đc€; ńc<ű,@c=;;<wszystko Rzędziana. Sprytny pachołek zdał mu dokładnie sprawę z całej podróży. Przyjęto go uczciwie. Stara kniahini wybadywała go o namiestnika, a dowiedziawszy się, że był rycerzem znakomitym i księcia poufnym, a przy tym człowiekiem zamożnym, rada była. - Pytała mnie też - rzekł Rzędzian - czy jegomoœć, jak co obiecnie, zawsze słowo zdzierży, a ja jej na to: "Moja moœcia pani!gdyby ten wołoszynek, na którym przyjechałem, był mnie obiecany, wiedziałbym, że już mnie nie minie..." - Frant z ciebie - rzecze namiestnik - alekiedyœ tak za mnie zaręczył, to go już trzymaj. Nie symulowałeœ tedy nic? powiedziałeœ, że ja cię przysłałem? - Powiedziałem, bom obaczył, że można, i zaraz jeszcze wdzięczniej mnie przyjęli, aszczególniej panna, która jest tak cudna, jak drugiej na œwiecie nie znaleŸć. A dowiedziawszy się, że od jegomoœci jadę, już też nie wiedziała, gdzie mnie posadzić, i gdyby nie post, opływałbym we wszystkojako w niebie. Czytajšc list jegomoœcin, łzami go oblewała od radoœci. Namiestnik zamilkł również od radoœci i po chwili dopiero spytał znowu: - A o onym Bohunie niceœ się nie dowiedział? - Nie zdawało mi się panny albo pani o to pytać, alem wszedł w konfidencję ze starym Tatarem Czechłym, któren choć poganin, jest wiernym panienki sługš. Ten mnie powiadał, że z poczštku mruczeli oni wszyscy na jegomoœci bardzo, ale potem się ustatkowali, a to gdy stało się im wiadomo, iż co prawiš o skarbach tego Bohuna, to bajka. - Jakimże sposobem o tym się przekonali? - A to, widzi jegomoœć, było tak: Mieli oni dyferencję z Siwińskimi, którš potem obowišzali się spłacić. Jak przyszedł termin, tak do Bohuna: "Pożycz!" a on na to: "Dobra tureckiego - powiada - trochę mam, ale skarbów żadnych, bo com miał, tom - powiada - i rozrzucił." Jak też to usłyszeli, zaraz im był tańszy, i do jegomoœci afekt zwrócili. - Nie ma co mówić, dobrzeœ się o wszystkim wywiedział. - Mój jegomoœć, gdybym ja się jednego wywiedział, a drugiego nie, tedyby jegomoœć mógł do mnie rzec: "Konia mi darowałeœ, a terlicyœ nie dał." Co by jegomoœci było po koniu bez terlicy? - No, no, to weŸże i terlicę. - Dziękuję pokornie jegomoœci. Oni też Bohuna do Perejasławia zaraz wyprawili, więc jakem się o tym dowiedział, tak sobiemyœlę: czemu bym i ja nie miał do Perejasławia dotrzeć. Będzie ze mnie pan kontent, to mnie barwa prędzej dojdzie... - Dojdzie cię na nowš ćwierć. To byłeœ i w Perejasławiu? - Byłem. Alem Bohuna tam nie znalazł. Stary pułkownik Łoboda chory. Mówiš, że rychło po nim Bohun pułkownikiem zostanie... Ale tam się dzieje coœ dziwnego.Semenów ledwie garœć przy choršgwi została - reszta, mówiš, za Bohunem pocišgnęła czy też na Sicz zbiegła i to jest, mój jegomoœć, ważna rzecz, bo tam się podobno jakaœ rebelia knuje. Chciałem się koniecznie czegoœ dowiedzieć o Bohunie,aleć tylko tyle mi powiedziano, że się na ruski brzeg przeprawił. Ano! myœlę sobie: kiedy tak, to nasza panienka od niego bezpieczna - i wróciłem. - Dobrzeœ się sprawił. A przygody jakiej w podróży nie miałeœ? - Nie, mój jegomoœć, jeno mi się jeœć okrutnie chce. Rzędzian wyszedł, a namiestnik zostawszy sam zaczšł na nowo odczytywać list Heleny i do ust przyciskać te literki nie tak kształtne jak ręka, któraje kreœliła. Ufnoœć wstšpiła mu w serce i myœlał sobie: "Niedługo drogi podeschnš, byle Bóg dał pogodę. Kurcewicze też dowiedziawszy się, że Bohun hołysz, pewnie mnie już nie zdradzš. Puszczę im Rozłogi, jeszcze swego dołożę, byle onej kochanej gwiazdki dostać..." I przybrawszy się, z jaœniejšcš twarzš, z pełnš od szczęœcia piersiš, szedł do kaplicy, by Bogu naprzód za dobrš nowinę pokornie podziękować. Rozdział szósty Na całej Ukrainie i Zadnieprzu poczęły zrywać się jakieœ szumy, jakoby zwiastuny burzy bliskiej; jakieœ dziwne wieœci przelatywały od sioła do sioła, od futoru do futoru, na kształt owych roœlin, które jesieniš wiatr po stepach żenie, a które ludperekotypolem zowie. W miastach szeptanosobie o jakiejœ wielkiej wojnie, lubo nikt nie wiedział, kto i przeciwko komu ma wojować. Coœ zapowiadało się wszelako. Twarze ludzkie stały się niespokojne. Rolnik niechętnie z pługiem na pole wychodził, chociaż wiosna przyszła wczesna, cicha, ciepła, a nad stepami dzwoniły od dawna skowronki. Wieczorami ludzie po siołach gromadzili się w kupy i stojšc na drodze gwarzyli półgłosem o rzeczach strasznych. Œlepców kršżšcych z lirami i pieœniš wypytywano o nowiny. Niektórym zdało się, że nocami widzš jakieœ odblaski na niebie i że księżyc czerwieńszy niż zwykle podnosi się zza borów. Wróżono klęski lub œmierć królewskš- a wszystko to było tym dziwniejsze, że do ziem onych, przywykłych z dawna do niepokojów, walk, najazdów, strach niełatwy miał przystęp; musiały więc jakieœ wyjštkowo złowrogie wichry grać w powietrzu, skoro niepokój stał się powszechnym. Tym ciężej, tym duszniej było, że nikt nie umiał niebezpieczeństwa wskazać. Wszelako między oznakami złej wróżby dwie szczególnie zdawały się wskazywać, że istotnie coœ zagraża. Oto naprzód niesłychane mnóstwo dziadów lirników pojawiło się po wszystkich wsiach i miastach, a były między nimi jakieœ postacie obce, nikomu nie znane, o których szeptano sobie, że to sš dziady fałszywe. Ci, włóczšc się wszędzie, zapowiadali tajemniczo, iż dzień sšdu i gniewu bożego się zbliża. Po wtóre, że Niżowcy poczęli pić na umór. Druga oznaka była jeszcze niebezpieczniejsza. Sicz, w zbyt szczupłychgranicach objęta, nie mogła wszystkich swych ludzi wyżywić, wyprawy nie zawsze się zdarzały, przeto stepy nie dawały chleba Kozakom, mnóstwo więc Niżowców rozpraszało się rokrocznie, w spokojnych czasach, po okolicach zamieszkałych. Pełnoich było na Ukrainie, ba! nawet na całej Rusi. Jedni zacišgali się do pocztów staroœcińskich, inni szynkowali wódkę po drogach, inni trudnili się po wsiach i miastach handlem i rzemiosłami. W każdej prawie wsi stała opodal od innych chata, wktórej mieszkał Zaporożec. Niektórzy mieli w takich chatach żony i gospodarstwa. A Zaporożec taki, jako człek zwykle kuty i bity, był poniekšd dobrodziejstwem wsi, w której mieszkał. Nie było nad nich lepszych kowali, kołodziejów, garbarzy, woskobojów, rybitwów i myœliwych. Kozak wszystko umiał, wszystko zrobił: dom postawił i siodło uszył. Powszechnie jednak nie byli to osadnicy spokojni, bo żyliżyciem tymczasowym. Kto chciał wyrok zbrojno wyegzekwować, na sšsiada najazd zrobić lub się od spodziewanego obronić, potrzebował tylko krzyknšć, a wnet mołojcy zlatywali się jak krucy na żer gotowi. Używała ich też szlachta, używałoduchowieństwo wschodnie, wiecznie spory ze sobš wiodšce, gdy jednak i takich wypraw brakło, to mołojcy siedzieli cicho po wsiach pracujšc do upadłego i w pocie czoła zdobywajšc chleb powszedni. I trwało tak czasem rok, dwa, aż nagle przychodziła wieœć o jakowejœ walnej wyprawie czy to jakiego atamana na Tatarów, czy na Lachiw, czy wreszcie paništ polskich na Wołoszczyznę i wnet ci kołodzieje, kowale, garbarze, woskoboje porzucali spokojne zajęcie i przede wszystkim poczynali pić na œmierć we wszystkich szynkach ukraińskich. Przepiwszy wszystko, pili dalej na borg, ne na to, szczo je, ałe na to, szczo bude. Przyszłe łupy miały zapłacić hulatykę. Zjawisko owo powtarzało się tak stale, że póŸniej doœwiadczeni ludzie ukraińscy zwykli mawiać: "Oho! trzęsš się szynki od Niżowców - w Ukrainie coœ się gotuje." I starostowie wzmacniali zaraz załogi wzamkach, pilnie dajšc na wszystko baczenie, panowie œcišgali poczty, szlachtawysyłała żony i dzieci do miast. Owóż wiosny tej Kozacy poczęli pić jak nigdy, trwonić na œlepo wszelakie zapracowane dobro, i to nie w jednym powiecie, nie w jednym województwie, ale na całej Rusi, jak długa i szeroka. Coœ się więc gotowało naprawdę, chociażsami Niżowcy nie wiedzieli zgoła, co takiego. Zaczęto mówić o Chmielnickim, o jego na Sicz ucieczce i o grodowych z Czerkas, Bogusławia, Korsunia i innych miast, zbiegłych za nim - ale powiadano też i co innego. Od lat całych kršżyły już wieœci o wielkiej wojnie z pogany, której król chciał, by dobrym mołojcom łupu przysporzyć, ale Lachy nie chcieli - a terazte wszystkie wieœci pomieszały się z sobš i zrodziły w głowach ludzkich niepokój i oczekiwanie czegoœ nadzwyczajnego. Niepokój ów przedarł się i za mury łubniańskie. Na te wszystkie oznaki niepodobna było oczu zamykać, a zwłaszcza nie miał tego zwyczaju ksišżę Jeremi. W jego państwie niepokój nie przeszedł wprawdzie we wrzenie - strach trzymał w ryzie wszystkich - ale po niejakim czasie z Ukrainy zaczęły dolatywać słuchy, że tu i owdzie chłopi zaczynajš dawać opór szlachcie, że mordujš Żydów, że chcš się gwałtem zacišgnšć do regestru na wojnę z pogany i że liczba zbiegów na Sicz coraz się powiększa. Porozsyłał więc ksišżę posłańców: do pana krakowskiego, do pana Kalinowskiego, do Łobody w Perejasławiu, a sam œcišgał stada ze stepów i wojsko z pałanek. Tymczasem przyszły wieœci uspokajajšce. Pan hetman wielki donosił wszystko, co wiedział o Chmielnickim, nie uważał jednak, aby jaka zawierucha mogła z tej sprawy wyniknšć; pan hetman polny pisał, że "hultajstwo zwykle jako roje burzy się na wiosnę". Jeden stary choršży Zaćwilichowski przesłał list zaklinajšcy księcia, żeby niczego nie lekceważyć, bo wielka burza idzie od Dzikich Pól. O Chmielnickim donosił, że z Siczy do Krymu pognał, by chana o pomoc prosić. "A jako mnie z Siczy przyjaciele donoszš - pisał - iż tam koszowy ze wszystkich ługów i rzeczek piesze i konne wojsko œcišga nie mówišc nikomu, dlaczego to czyni, mniemam przeto, iż ta burza na nas się zwali, co jeżeli z pomocš tatarskš się stanie, daj Boże, by zguby wszystkim ziemiom ruskim nie przyniosło." Ksišżę ufał Zaćwilichowskiemu więcej niżsamym hetmanom, bo wiedział, iż nikt na całej Rusi nie zna tak Kozaków i ich fortelów, postanowił więc jak najwięcej wojsk œcišgnšć, a jednoczeœnie do gruntu prawdy dotrzeć. Pewnego więc rana kazał przywołać do siebie pana Bychowca, porucznika choršgwi wołoskiej, i rzekł mu: - Pojedziesz waœć ode mnie w poselstwiena Sicz do pana atamana koszowego i oddasz mu ten list z mojš hospodyńskš pieczęciš. Ale żebyœ wiedział, czego się trzymać, to ci powiem tak: list jest pozór,a zaœ waga cała poselstwa w waszmoœcinym rozumie spoczywa, abyœ na wszystko patrzył, co się tam dzieje, ile wojska zwołali i czy jeszcze zwołujš. To szczególniej polecam, byœ sobie jakich ludzi skaptował i o Chmielnickim mi się wszystkiego dobrze wywiedział, gdzie jest i jeżeli prawda, że do Krymu pojechał Tatarów o pomoc prosić. Rozumiesz waœć? - Jakoby mi kto na dłoni wypisał. - Pojedziesz na Czehryn, po drodze nie wytchniesz dłużej jak noc jednš. Przybywszy udasz się do choršżego Zaćwilichowskiego, by cię w listy do swoich przyjaciół w Siczy opatrzył, które sekretnie im oddasz. Owi wszystko ci opowiedzš. Z Czehryna ruszysz bajdakiem doKudaku, pokłonisz się ode mnie panu Grodzickiemu i to pismo mu wręczysz. On cię przez porohy każe przeprawić i przewoŸników potrzebnych dostarczy. W Siczy też nie baw, patrz, słuchaj i wracaj,jeœli żyw będziesz, bo to ekspedycja niełatwa. - Wasza ksišżęca moœć jest szafarzem krwi mojej. Ludzi siła mam wzišć? - WeŸmiesz czterdziestu pocztowych. Ruszysz dziœ pod wieczór, a przed wieczorem przyjdziesz jeszcze po instrukcje. Ważnš to misję waszmoœci powierzam. Pan Bychowiec wyszedł uradowany; w przedpokoju spotkał Skrzetuskiego z kilku oficerami z artylerii. - A co tam? - spytali go. - Dziœ ruszam w drogę. - Gdzie? gdzie? - Do Czehryna, a stamtšd dalej. - To chodŸże ze mnš - rzekł Skrzetuski. I zaprowadziwszy go do kwatery, nuż molestować, by mu tę funkcję odstšpił: - Jakeœ przyjaciel - rzecze - żšdaj, czegochcesz: konia tureckiego, dzianeta - dam, niczego nie będę żałował, bym jeno mógł jechać, bo się we mnie dusza w tamtš stronę rwie! Chcesz pieniędzy, pozwolę, byleœ ustšpił. Sławyć to nie przyniesie, bo tu pierwej wojna, jeœli ma być, to się rozpocznie - a zginšć możesz. Wiem także, że ci Anusia miła jako i innym - pojedziesz,to ci jš zbałamucš. Ten ostatni argument lepiej od innych trafił do myœli pana Bychowca, ale jednak opierał się. Co by ksišżę powiedział, gdyby ustšpił? czyby mu nie miał za złe? Toć to jest fawor ksišżęcy taka funkcja. Usłyszawszy to Skrzetuski poleciał do księcia i natychmiast kazał się przez pazia meldować. Po chwili paŸ powrócił z oznajmieniem, iżksišżę wejœć pozwala. Namiestnikowi biło serce jak młotem z obawy, że usłyszy krótkie "nie!", po którym nie zostawało nic innego, jak wszystkiego poniechać. - A co powiesz? - rzekł ksišżę ujrzawszynamiestnika. Skrzetuski schylił mu się do nóg. - Moœci ksišżę, przyszedłem błagać najpokorniej, by mnie ekspedycja na Sicz była powierzonš. Bychowiec może by ustšpił, bo mi jest przyjacielem, a mnie tak właœnie na niej, jako na samym życiu zależy - boi się tylko Bychowiec, czy wasza ksišżęca moœć krzyw za to nie będziesz. - Na Boga! - rzekł ksišżę - toż ja bym nikogo innego jak ciebie nie wysyłał, ale rozumiałem, że niechętnie ruszysz, niedawno takš długš drogę odbywszy. - Moœci ksišżę, choćbym też i co dzień był wysyłany, zawsze libenter też w tamtš stronę jeŸdzić będę. Ksišżę popatrzył na niego przecišgle swymi czarnymi oczyma i po chwili spytał: - Co ty tam masz? Namiestnik stał zmieszany jak winowajca, nie mogšc znieœć badawczego spojrzenia. - Już widzę, że muszę prawdę mówić - rzekł - gdyż przed rozumem waszej ksišżęcej moœci żadne arcana ostać się nie mogš, jedno nie wiem, znajdę-li łaskę w uszach waszej ksišżęcej moœci. I tu zaczšł opowiadać, jak poznał córkę kniazia Wasyla, jak się w niej rozkochał i jakby pragnšł teraz jš odwiedzić, a za powrotem z Siczy do Łubniów jš sprowadzić, by przed zawieruchš kozackš i natarczywoœciš Bohuna jš uchronić. Zamilczał tylko o machinacjach starej kniahini, gdyż w tym był słowem zwišzany.Natomiast tak poczšł błagać księcia, iżby mu funkcję Bychowca powierzył, iż ksišżę rzekł: - Ja bym ci i tak jechać pozwolił i ludzi dał, ale gdyœ tak wszystko mšdrze ułożył,by własny afekt z onš funkcjš pogodzić, tedy muszę już to dla ciebie uczynić. To rzekłszy w ręce klasnšł i kazał paziowi przywołać pana Bychowca. Namiestnik ucałował z radoœciš rękę księcia, ten zaœ za głowę go œcisnšł i spokojnym być rozkazał. Lubił on niezmiernie Skrzetuskiego, jako dzielnego żołnierza i oficera, na którego we wszystkim można się było spuœcić. Prócz tego był między nimi taki zwišzek, jaki wytwarza się między podwładnym uwielbiajšcym z całej duszy zwierzchnika azwierzchnikiem, który to czuje dobrze. Około księcia kręciło się niemało dworakówsłużšcych i schlebiajšcych dla własnej korzyœci, ale orli umysł Jeremiego wiedziałdobrze, co o kim trzymać. Wiedział, że Skrzetuski był człowiek jak łza - cenił go więc i był mu wdzięczny za uczucie. Z radoœciš dowiedział się także, że jego ulubieniec pokochał córkę Wasyla Kurcewicza, starego sługi Wiœniowieckich, którego pamięć była tym droższš księciu, im była żałoœniejszš. - Nie z niewdzięcznoœci to przeciw kniaziowi - rzekł - nie dowiadywałem się o dziewczynę, ale gdy opiekunowie nie zaglšdali do Łubniów i żadnych skarg na nich nie odbierałem, sšdziłem, iż sš poczciwi. Skoroœ mi jednak teraz jš przypomniał, będę o niej jak o rodzonej pamiętał. Skrzetuski słyszšc to nie mógł się nadziwić dobroci tego pana, któren zdawał się sobie samemu robić wyrzuty, że wobec nawału spraw rozlicznych nie zajšł się losami dziecka dawnego żołnierza i dworzanina. Tymczasem nadszedł pan Bychowiec. - Mosanie - rzekł mu ksišżę - słowo się rzekło; jeœli zechcesz, pojedziesz, aleć proszę, uczyń to dla mnie i ustšp funkcji Skrzetuskiemu. Ma on swoje szczególne, słuszne racje, by jej pożšdać, a ja o innej pomyœlę dla waœci rekompensie. - Moœci ksišżę - odparł Bychowiec - łaska to wysoka waszej ksišżęcej moœci, >P•'?ĺgc€@LcA_"_ RBž-Ĺc€Cƒ<đże mogšc rozkazać, na mojš wolę to zdajesz, której łaski nie byłbym godzien nie przyjmujšc jej najwdzięczniejszym sercem. - Podziękujże przyjacielowi - rzekł ksišżęzwracajšc się do Skrzetuskiego - i idŸ gotować się do drogi. Skrzetuski istotnie dziękował goršco Bychowcowi, a w kilka godzin potem był gotów. W Łubniach od dawna trudno już mu było wysiedzieć, a ta ekspedycja dogadzała wszelkim jego życzeniom. Naprzód miał zobaczyć Helenę, a potem - prawda, że trzeba było się od niej na dłuższy czas oddalić, ale właœnie taki czas był potrzebny, by drogi po niezmiernych deszczach stały się dla kół możliwe do przebycia. Prędzej kniahini z Helenš nie mogły zjechać do Łubniów, musiałby więc Skrzetuski albo w Łubniach czekać, albo w Rozłogach przesiadywać, cobyłoby przeciw układowi z kniahiniš i - co więcej - obudziłoby podejrzenia Bohuna. Helena prawdziwie bezpiecznš przeciw jego zamachom mogła być dopiero w Łubniach, gdy więc musiała koniecznie jeszcze doœć długo w Rozłogach pozostawać, najlepiej wypadało Skrzetuskiemu odjechać, a za to z powrotem już pod zasłonš siły wojskowej ksišżęcej jš zabrać. Tak obrachowawszy kwapił się namiestnik z wyjazdem i ułatwiwszy wszystko, wzišwszy listy i instrukcje od księcia, a pienišdze na ekspedycję od skarbnika, dobrze jeszcze przed nocš puœcił się w drogę majšc z sobš Rzędziana i czterdziestu semenów z kozackiej ksišżęcej choršgwi. Rozdział siódmy Było to już w drugiej połowie marca. Trawy puœciły się bujno; perekotypola zakwitły, step zawrzał życiem. Rankiem namiestnik, jadšc na czele swych ludzi, jechał jakby morzem, którego falš ruchliwš była kołysana wiatrem trawa. A wszędy pełno wesołoœci i głosów wiosennych, krzyków, œwiergotu, pogwizdywań, klšskań, trzepotania skrzydeł, radosnego brzęczenia owadów: step brzmišcy jak lira, na której gra ręka boża. Nad głowami jeŸdŸców jastrzębie tkwišce nieruchomie w błękicie na kształt pozawieszanych krzyżyków, trójkšty dzikich gęsi, sznury żurawiane; na ziemi gony zdziczałych tabunów: ot, leci stado koni stepowych, widać je, jak porš trawy piersiš, idš jak burza i stajš jak wryte otaczajšc jeŸdŸców półkolem; grzywy ich rozwiane, chrapy rozdęte, oczy zdziwione! Rzekłbyœ: chcš roztratować nieproszonych goœci. Ale chwila jeszcze - i pierzchajš nagle, i niknš równie szybko, jak przybiegły; jeno trawy szumiš, jeno kwiatymigocš! Tętent ucichł, znowu słychać tylko granie ptactwa. Niby wesoło, a jakiœsmutek œród tej radoœci, niby gwarno, a pusto - o! a szeroko, a przestronno! Koniemnie zgonić, myœlš nie zgonić... chyba te smutki, tę pustosz, te stepy pokochać i tęsknš duszš kršżyć nad nimi, na ich mogiłach spoczywać, głosu ich słuchać i odpowiadać. Ranek był. Wielkie krople błyszczały na bylicach i burzanach, rzeŸwe powiewy wiatru suszyły ziemię, na której po deszczach stały szerokie kałuże, jakoby jeziorka rozlane, w słońcu œwiecšce. Poczet namiestnikowy posuwał się z wolna, bo trudno było poœpieszyć, gdy konie zapadały czasem po kolana w miękkiej ziemi. Ale namiestnik mało im dawał wytchnienia po wzgórkach mogilnych, bo œpieszył zarazem witać i żegnać. Jakoż drugiego dnia o południu, przejechawszy szmat lasu, dojrzał już wiatraki w Rozłogach rozrzucone po wzgórzach i pobliskich mogiłach. Serce mu biło jak młotem. Nikt go się tam nie spodziewa, nikt nie wie, że przyjedzie; co też ona powie, gdy go ujrzy? O, oto już i chaty "pidsusidków" poukrywane w młodych sadach wiœniowych; dalej wieœ rozrzucona dworzyszczowych, a jeszcze dalej widnieje i żuraw studzienny na dworskim majdanie. Namiestnik wspišł konia i kopnšł się cwałem, a za nim pocztowi; lecieli tak przez wieœ z brzękiemi gwarem. Tu i owdzie chłop wypadł z chaty, popatrzył, przeżegnał się: czorty, nie czorty? Tatary, nie Tatary? Błoto tak pryska spod kopyt, że i nie poznasz, kto leci. A oni tymczasem dolecieli do majdanu i stanęli przed bramš zawartš. - Hej tam! kto żyw, otwieraj! Gwar, stukanie i ujadania psów wywołałyludzi ze dworu. Przypadli tedy do bramy wystraszeni, myœlšc, że chyba najazd. - Kto jedzie? - Otwieraj! - Kniaziów nie ma w domu. - Otwierajże, pogański synu! My od księcia z Łubniów. CzeladŸ poznała wreszcie Skrzetuskiego. - A, to wasza miłoœć! Zaraz, zaraz! Otworzono bramę, a wtem i sama kniahiniwyszła przed sień i przykrywszy oczy rękš,patrzyła na przybyłych. Skrzetuski zeskoczył z konia i zbliżywszy się do niej rzekł: - Jejmoœć nie poznajesz mnie? - Ach! to waszmoœć, panie namiestniku. Rozumiałam, że napad tatarski. Kłaniam i proszę do komnat. - Dziwisz się zapewne waćpani - rzekł Skrzetuski, gdy weszli już do œrodka - widzšc mnie w Rozłogach, a przeciem słowa nie złamał, gdyż to sam ksišżę do Czehryna i dalej mnie posyła. Kazał mi przytym w Rozłogach się zatrzymać i o wasze zdrowie zapytać. - Wdzięcznam jego ksišżęcej moœci jako łaskawemu panu i dobrodziejowi. Prędkoż nas myœli z Rozłogów rugować? - Nie myœli on o tym wcale, gdyż nie wie, że trzeba was rugować, a ja com powiedział, to będzie. Zostaniecie w Rozłogach; mam ja swego chleba dosyć. Usłyszawszy to kniahini zaraz rozpogodziła się i rzekła: - Siadajże waszmoœć i bšdŸ sobie rad, jakom ja ci rada. - A kniaziówna zdrowa? gdzie jest? - Wiem ci ja, żeœ nie do mnie przyjechał,mój kawalerze. Zdrowa ona, zdrowa; jeszcze dziewka od tych amorów potłuœciała. Ale wraz ci jej zawołam, a i sama się trochę ogarnę, bo mi wstyd tak goœci przyjmować. Jakoż kniahini miała na sobie suknię ze spłowiałego cycu, kożuch na wierzchu i jałowicze buty na nogach. W tej chwili jednak Helena, choć i nie wołana, wbiegła do komnaty, bo się od Tatara Czechły dowiedziała, kto przyjechał. Wbiegłszy zdyszana i kraœna jak wiœnia, tchu prawie złapać nie mogła i tylko oczy œmiały się jej szczęœciem i weselem. Skrzetuski skoczył jej ręce całować, a gdy kniahini dyskretnie wyszła,całował i usta, bo był człowiek porywczy.Ona też nie broniła się bardzo, czujšc, że niemoc opanowywa jš ze zbytku szczęœcia iradoœci. - A ja się waćpana nie spodziewałam - szeptała mrużšc swe œliczne oczy - ale jużtak nie całuj, bo nie przystoi. - Jak nie mam całować - odpowiedział rycerz - gdy mi miód nie tak słodki, jako usta twoje? Myœlałem też, że już mi uschnšć przyjdzie bez ciebie, aż mnie sam ksišżę tu wyprawił. - To ksišżę wie? - Powiedziałem mu wszystko. A on jeszcze rad był, na kniazia Wasyla wspomniawszy. Ej, chybaœ ty mi co zadała,dziewczyno, że już i œwiata za tobš nie widzę! - Łaska to boża takie zaœlepienie twoje. - A pamiętasz jeno ten omen, który raróguczynił, gdy nam ręce ku sobie cišgnšł. Znać było już przeznaczenie. - Pamiętam... - Jakem też od tęsknoœci chodził w Łubniach na Sołonicę, tom cię tak prawie, jako żywš, widywał, a com wycišgnšł ręce, toœ nikła. Ale mi więcej nie umkniesz,gdyż tak myœlę, że nic nam już nie stanie na wstręcie. - Jeœli co stanie, to nie wola moja. - Powiedzże mi jeszcze raz, że mnie miłujesz. Helena spuœciła oczy, ale odrzekła z powagš i wyraŸnie: - Jako nikogo w œwiecie. - Żeby mnie kto złotem i dostojeństwy obsypał, wolałbym takie słowa twoje, bo czuję, że prawdę mówisz, choć sam nie wiem, czym na takowe dobrodziejstwa od ciebie zarobić mogłem. - Boœ miał litoœć dla mnie, boœ mnie przygarnšł i ujmował się za mnš, i takimi słowy do mnie mówił, jakich wprzódy nigdynie słyszałam. Helena zamilkła ze wzruszenia, a porucznik poczšł na nowo całować jej ręce. - Paniš mi będziesz, nie żonš - rzekł. I przez chwilę milczeli, tylko on wzroku z niej nie spuszczał chcšc sobie długie niewidzenie nagrodzić. Wydała mu się jeszcze piękniejszš niż dawniej. Jakoż w tej ciemnawej œwietlicy, w grze promieni słonecznych rozłamujšcych się w tęczę na szklanych gomółkach okien, wyglšdała jak owe obrazy œwiętych dziewic w mrocznych koœcielnych kaplicach. A jednoczeœnie biło od niej takie ciepło i życie, tyle rozkosznych niewieœcich ponęt i uroków malowało się w twarzy i całej postaci, że można było głowę stracić, rozkochać się na œmierć, a kochać na wiecznoœć. - Od twojej gładkoœci chyba mi oœlepnšć przyjdzie! - rzekł namiestnik. Białe zšbki kniaziówny wesoło błysnęły w uœmiechu. - Pewnie panna Anna Borzobohata ode mnie stokroć gładsza! - Tak jej do ciebie, jako właœnie cynowejmisie do miesišca. - A mnie imć Rzędzian co innego powiadał. - Imć Rzędzian wart w gębę. Co mnie tampo onej pannie! Niech inne pszczoły z tego kwiatu miód biorš, a jest ich tam niemało. Dalszš rozmowę przerwało wejœcie starego Czechły, któren przyszedł witać namiestnika. Uważał go on już za swego przyszłego pana, więc kłaniał mu się od proga, oddajšc mu wschodnim obyczajem salamy. - No, stary Czechły, wezmę i ciebie z panienkš. Już też jej służ do œmierci. - Niedługo jej czekać, wasza miłoœć, alepóki życia, póty służby. Bóg jeden! - Za jaki miesišc, gdy z Siczy wrócę, ruszymy do Łubniów - rzekł namiestnik zwracajšc się do Heleny - a tam ksišdz Muchowiecki ze stułš czeka. Helena przestraszyła się: - To ty na Sicz jedziesz? - Ksišżę posyła z listami. Aleć się nie bój. Osoba posła i u pogan œwięta. Ciebie zaœ z kniahiniš wyprawiłbym choć zaraz do Łubniów, jeno drogi straszne. Sam widziałem - i koniem nie bardzo przejedzie. - A długo w Rozłogach zostaniesz? - Dziœ jeszcze na wieczór do Czehryna ruszam. Prędzej pożegnam, prędzej powitam. Zresztš służba ksišżęca: nie mój czas, nie moja wola. - Proszę na posiłek, jeœli amorów i gruchania dosyć - rzekła wchodzšc kniahini.- Ho! ho! policzki ma dziewczyna czerwone, snadŸ nie próżnowałeœ, panie kawalerze! No, ale się wam nie dziwię. To rzekłszy poklepała łaskawie Helenę po ramieniu i poszli na obiad. Kniahini była w doskonałym humorze. Bohuna odżałowałajuż dawno, a teraz wszystko składało się tak dzięki hojnoœci namiestnika, że Rozłogi "cum boris, lasis, graniciebus et coloniis" mogła już uważać za swoje i swoich synów. A były to przecie dobra niemałe. Namiestnik wypytywał o kniaziów, czy prędko wrócš. - Lada dzień się już ich spodziewam. Gniewno im było z poczštku na waćpana, ale potem, zważywszy twoje postępki, bardzo cię jako przyszłego krewniaka polubili, bo prawiš, że takiej fantazji kawalera trudno już w dzisiejszych miękkich czasach znaleŸć. Po skończonym obiedzie namiestnik z Helenš wyszli do sadu wiœniowego, który tuż do fosy za majdanem przytykał. Sad był, jako œniegiem, wczesnym kwieciem obsypany, za sadem czerniała dšbrowa, w której kukała kukułka. - Na szczęœliwš to nam wróżbę - rzekł pan Skrzetuski - ale trzeba się popytać. I zwróciwszy się ku dšbrowie pytał: - Zazulu niebożę, a ile lat będziem żyć wstadle z tš oto pannš? Kukułka poczęła kukać i kukać. Naliczyli pięćdziesišt i więcej. - Dajże tak, Boże! - Zazule zawsze prawdę mówiš - zauważyła Helena. - A kiedy tak, to jeszcze będę pytał! - rzekł rozochocony namiestnik. I pytał: - Zazulu niebożę, a siła mieć będziem chłopczysków? Kukułka, jakby zamówiona, zaraz poczęłaodpowiadać i wykukała ni mniej, ni więcej, jak dwanaœcie. Pan Skrzetuski nie posiadał się z radoœci. - Ot, starostš zostanę, jak mnie Bóg miły! Słyszałaœ waćpanna? hę? - Zgoła nie słyszałam - odpowiedziała czerwona jak wiœnia Helena nawet nie wiem, o coœ pytał. - To może powtórzyć? - I tego nie trzeba. Na takich rozmowach i zabawach zeszedłim dzień jak sen. Wieczorem nadeszła chwila czułego, długiego pożegnania - i namiestnik ruszył ku Czehrynowi. Rozdział ósmy W Czehrynie zastał pan Skrzetuski starego Zaćwilichowskiego w wielkim wzruszeniu i goršczce; wyglšdał on niecierpliwie ksišżęcego posłańca, bo z Siczy coraz groŸniejsze dochodziły wieœci. Nie ulegało już wštpliwoœci, że Chmielnickigotował się zbrojnš rękš swoich krzywd i dawnych kozackich przywilejów dochodzić. Zaćwilichowski miał o nim wiadomoœci, iż wKrymie bawił u chana żebrzšc pomocy tatarskiej, z którš już lada dzień był w Siczy spodziewany. Gotowała się tedy walna z Niżu do Rzeczypospolitej wyprawa,która przy pomocy tatarskiej mogła być zgubnš. Burza rysowała się coraz bliżej, wyraŸniej, straszniej. Już nie głuche, nieokreœlone trwogi przebiegały Ukrainę, ale po prostu pewnoœć rzezi i wojny. Hetman wielki, który z poczštku niewiele sobie z całej sprawy robił, przysunšł się teraz z wojskiem do Czerkas; wysunięte placówki wojsk koronnych dochodziły aż doCzehryna, a to głównie, by zbiegostwo powstrzymać. Kozacy bowiem grodowi i czerń masami poczęli na Sicz uciekać. Szlachta kupiła się po miastach. Mówiono, że pospolite ruszenie ma być w południowych województwach ogłoszone. Niektórzy też i nie czekajšc na wici odsyłali żony i dzieci do zamków, a sami cišgnęli pod Czerkasy. Nieszczęsna Ukraina rozdzieliła się na dwie połowy: jedna œpieszyła na Sicz, druga do obozu koronnego; jedna opowiadała się przy istniejšcym porzšdku rzeczy, druga przy dzikiej swobodzie; jedna pragnęła zachowaćto, co było owocem wiekowej pracy, druga pragnęła jej owo dobro odjšć. Obie wkrótcemiały bratnie ręce we własnych wnętrznoœciach ubroczyć. Straszliwy zatarg, zanim wyszukał sobie haseł religijnych, które dla Niżu obce były zupełnie, zrywał się jako wojna socjalna. Ale jakkolwiek czarne chmury skłębiły się na widnokręgu ukraińskim, jakkolwiek padała od nich noc złowroga, jakkolwiek we wnętrzu ich kłębiło się i huczało, a grzmoty przewalały się z końca w koniec, ludzie nie zdawali sobie jeszcze sprawy, dojakiego stopnia burza się rozpęta. Może nie zdawał sobie z tego sprawy i sam Chmielnicki, który tymczasem słał listy dopana krakowskiego, do komisarza kozackiego i do choršżego koronnego, pełneskarg i biadań, a zarazem zaklęć wiernoœci dla Władysława IV i Rzplitej. Chciał-li zyskać na czasie, czy też przypuszczał, żejaki układ może jeszcze koniec zatargowi położyć? - różni różnie sšdzili - dwóch tylko ludzi nie łudziło się ani przez jednš godzinę. LudŸmi tymi byli Zaćwilichowski i stary Barabasz. Stary pułkownik odebrał również list od Chmielnickiego. List był szyderczy, groŸny ipełen obelg. "Zaczniemy z całym wojskiem zaporoskim - pisał Chmielnicki - goršco prosić i apelować, by stało się zadoœć onym przywilejom, które wasza miłoœć u siebie taiłeœ. A żeœ je taił dla własnych korzyœci i pożytków, przeto całe wojsko zaporoskie czyni cię godnym pułkownikowaćowcom albo œwiniom, nie ludziom. Ja zaœ proszę o przebaczenie waszej miłoœci, jeœliw czym mu nie wygodziłem w ubogim domu moim w Czehrynie, na prażniku œw. Mikołaja- i żem odjechał na Zaporoże bez wiadomoœci i pozwolenia." - Patrzcie waszmoœciowie - mówił do Zaćwilichowskiego i Skrzetuskiego Barabasz- jak to naigrawa się ze mnie, a przecież jam to go wojny uczył i prawie ojcem mu byłem. - Zapowiada tedy, że z całym wojskiem zaporoskim upominać się o przywileje będzie - rzekł Zaćwilichowski. - Wojna to jest po prostu domowa, od wszystkich wojen straszniejsza. Na to Skrzetuski: - Widzę, że mi się trzeba œpieszyć; dajciemi waszmoœciowie listy do tych, z którymi w komitywę wejœć mi przyjdzie. - Do atamana koszowego masz waœć? - Mam od samego księcia. - Dam ci tedy do jednego kurzeniowego, aimć Barabasz ma tam też krewniaka Barabasza; od nich dowiesz się wszystkiego. A kto wie, czy to już nie za póŸno na takowš ekspedycję. Chce ksišżę wiedzieć, co tam naprawdę słychać? - krótka odpowiedŸ: Ÿle słychać! A chce wiedzieć, czego się trzymać? - krótka rada:zebrać jak najwięcej wojska i z hetmany się połšczyć. - To pchnijcie do księcia gońca z odpowiedziš i radš - rzekł pan Skrzetuski. -Ja muszę jechać, bom tam posłan i decyzjiksišżęcej zmieniać nie mogę. - A czy wiesz waœć, że to okrutnie niebezpieczna wyprawa? - rzekł Zaćwilichowski. - Tu już lud tak wzburzony,że osiedzieć się trudno. Gdyby nie bliskoœć koronnego wojska, czerń rzuciłaby się na nas. A cóż dopiero tam! Leziesz jakoby smokowi w gardło. - Moœci choršży! Jonasz był już w brzuchu wielorybim, nie w gardle, a za DP‡cE×jcFAbcGŁ+Ť4HN2 Z€pomocš bożš wylazł zdrowo. - JedŸ tedy. Chwalę twojš rezolucję. Do Kudaku możesz waœć dojechać bezpiecznie, tam się rozpatrzysz, co ci dalej czynić przystoi. Grodzicki stary żołnierz, on najlepsze da ci instrukcje. A do księcia ja sam pewnie ruszę; jeœli się mam bić na swoje stare lata, to wolę pod nim niż pod kim innym. Tymczasem bajdak albo dombazęi przewoŸników dla waci przygotuję, którzy cię do Kudaku zawiozš. Skrzetuski wyszedł i udał się prosto do swojej kwatery na rynek, do domu księcia, by ostatnie do odjazdu poczynić przygotowania. Mimo niebezpieczeństw tej podróży, o których mu prawił Zaćwilichowski, namiestnik nie bez pewnegoukontentowania myœlał o niej. Miał zobaczyć Dniepr w całej niemal długoœci, aż do Niżu, i porohy, a była to dla ówczesnego rycerstwa ziemia jakby zaczarowana, tajemnicza, do której cišgnšłwszelki duch przygód chciwy. Niejeden całeżycie na Ukrainie strawił, a nie mógł się pochwalić, by Sicz widział - chyba żeby chciał zapisać się do bractwa, a do tego mniej już między szlachtš było ochotników.Czasy Samka Zborowskiego przeszły i nie miały wrócić więcej. Rozbrat między Siczš a Rzeczšpospolitš, który powstał za czasów Nalewajki i Pawluka, nie tylko nie ustawał, ale zwiększał się coraz bardziej inapływ na Sicz herbowego ludu, nie tylko polskiego, ale i ruskiego, nie różnišcego sięod Niżowców ni mowš, ni wiarš, znacznie był mniejszy. Tacy Bułyhowie Kurcewicze niewielu znajdowali naœladowców; w ogóle na Niż do bractwa gnało teraz szlachtę chyba nieszczęœcie, banicja, słowem, winy do odpokutowania niepodobne. Toteż jakaœ tajemnica, nieprzenikniona jako mgły Dnieprowe, otoczyła drapieżnš niżowš rzeczpospolitš. Opowiadano o niej cuda, które pan Skrzetuski własnymi oczyma ciekaw był oglšdać. Nie spodziewał się też, co prawda, stamtšd nie wrócić. Co poseł, to poseł, zwłaszcza od księcia Jeremiego. Tak rozmyœlajšc wyglšdał przez okno ze swej kwatery na rynek. Tymczasem upłynęła jedna godzina i druga, gdy nagle Skrzetuskiemu wydało się, że spostrzega dwie jakieœ znane postacie zmierzajšce ku Dzwonieckiemu Kštowi, gdzie był sklep Wołocha Dopuła. Przypatrzył się pilnie: był to pan Zagłoba z Bohunem. Szli trzymajšc się pod ręce i wkrótce znikli w ciemnych drzwiach, nad którymi sterczała wiecha oznaczajšca szynk i winiarnię. Namiestnika zdziwiła i bytnoœć Bohuna wCzehrynie, i przyjaŸń jego z panem Zagłobš. - Rzędzian! sam tu! - zawołał na pachołka. Pachołek ukazał się we drzwiach przyległej izby. - Słuchaj no, Rzędzian: pójdziesz do winiarni, ot, tam pod wiechę; znajdziesz tam grubego szlachcica z dziurš w czele i powiesz mu, że ktoœ, co ma pilnš do niego sprawę, chce go widzieć. A jeœliby pytał kto, nie mów. Rzędzian skoczył i po niejakim czasie namiestnik ujrzał go wracajšcego w towarzystwie pana Zagłoby. - Witaj waszmoœć! - rzekł pan Skrzetuski, gdy szlachcic ukazał się we drzwiach izby. - Czy mnie sobie przypominasz? - Czy sobie przypominam? Niechże mnie Tatarzy na łój przetopiš i œwiece ze mnie do meczetów porobiš, jeœlim zapomniał! Waœć to kilka miesięcy temu otworzyłeœ drzwi u Dopuła Czaplińskim, co mnie szczególnie do smaku przypadło, gdyż takim samym sposobem uwolniłem się raz zwięzienia w Stambule. A co porabia pan Powsinoga herbu Zerwipludry razem ze swojš innocencjš i mieczem? Czy zawsze mu wróble na głowie siadajš bioršc go za uschłe drzewo? - Pan Podbipięta zdrów i kazał się kłaniać waszmoœci. - Wielce to jest bogaty szlachcic, ale srodze głupi. Jeœli zetnie takie trzy głowy,jak jego własna, to mu to uczyni dopiero półtorej, bo zetnie trzech półgłówków. Tfu! jakie goršco, choć to dopiero marzec! Język w gardle zasycha. - Mam ja trojniak bardzo przedni, może waœć kusztyczek pozwoli? - Kiep odmawia, gdy nie kiep prosi. Właœnie mi cyrulik miód pić zalecił, żeby mi melancholię od głowy odcišgnęło. Ciężkie bo to czasy na szlachtę się zbliżajš: dies irae et calamitatis. Czaplińskizdechł ze strachu, do Dopuła nie chodzi, botam starszyzna kozacka pije. Ja jeden stawiam mężnie czoło niebezpieczeństwom i dotrzymuję onym pułkownikom kompanii, choć ich pułkownictwo dziegciem œmierdzi. Dobry miód!... istotnie bardzo przedni. Skšd go waœć masz? - Z Łubniów. To dużo starszyzny tu jest? x- Kogo tu nie ma! Fedor Jakubowicz jest, stary Filon Dziedziała jest, Daniel Neczaj jest, a z nimi ich oczko w głowie Bohun, który stał mi się przyjacielem od czasu, jakem go przepił i obiecałem go adoptować. Wszyscy oni œmierdzš teraz w Czehrynie i patrzš, w którš stronę się obrócić, bo nie œmiš jeszcze otwarcie przy Chmielnickim się opowiedzieć. Ale jeœli się nie opowiedzš, to będzie moja zasługa. - A to jakim sposobem? - Bo pijšc z nimi, dla Rzeczypospolitej ich kaptuję i do wiernoœci namawiam. Jeœli król nie da mnie za to starostwa, to wierzaj waćpan, nie ma justycji w tej Rzeczypospolitej ani rekompensy dla zasługi lepiej pono kury sadzać niż głowę pro publico bono narażać. - Lepiej byœ waćpan narażał bijšc się z nimi, ale widzi mi się, że pienišdze tylko próżno wyrzucasz na traktamenty, bo tš drogš ich nie skaptujesz. - Ja pienišdze wyrzucam? Za kogo mnie waszmoœć masz? To nie doœć, że pospolituję się z chamami, żebym jeszcze za nich miał płacić? Za fawor to uważam, że im pozwalam płacić za siebie. - A ówże Bohun co tu porabia? - On? Nadstawia ucha, co od Siczy słychać, jak i inni. Po to tu przybył. To kochanek wszystkich Kozaków. Wdzięczš sięoni do niego na kształt małpów, bo to jestpewna, że perejasławski pułk za nim, nie za Łobodš pójdzie. A kto wie także, za kim regestrowi Krzeczowskiego pocišgnš? Brat Bohun Niżowcom, jak trzeba iœć na Turka lub Tatara, ale teraz bardzo kalkuluje, bo mi po pijanemu wyznał, iż się w szlachciance kocha i chce się z niš żenić, przeto nie wypada mu w wigilię œlubu z chłopy się bratać. Toć on chce, bym go adoptował i do herbu przypuœcił... Bardzo przedni ten waszmoœciów trojniak! - Wypijże waœć jeszcze. - Wypiję, wypiję. Nie pod wiechami to taki trojniak przedajš. - Nie pytałeœ się też wasze, jak się nazywa owa szlachcianka, z którš Bohun chce się żenić? - Mospanie, a co mnie obchodzi jej nazwisko? Wiem tylko, że jak Bohunowi rogiprzyprawię, to się będzie nazywać pani jeleniowa. Namiestnik uczuł nagle wielkš ochotę trzepnšć w ucho pana Zagłobę, ten zaœ nie spostrzegłszy się na niczym mówił dalej: - Za młodych lat był ze mnie gładysz nielada. Żebym tylko waœci opowiedział, za copalmę w Galacie otrzymałem! Widzisz tę dziurę na moim czele? Doœć, gdy ci powiem,że mi jš rzezańcy w seraju tamecznego baszy wybili. - A mówiłeœ, że kula rozbójnicka? - Mówiłem? Tom dobrze mówił! Każdy Turczyn rozbójnik - tak mnie Panie Boże dopomóż! Dalszš rozmowę przerwało wejœcie Zaćwilichowskiego. - No, moœci namiestniku - rzekł stary choršży - bajdaki gotowe, przewoŸników masz ludzi pewnych: ruszajże w imię boże, choćby i zaraz. A oto listy. - To każę ludziom zaraz ruszać na brzeg. - A gdzie waœć się wybierasz? - spytał pan Zagłoba. - Do Kudaku. - Goršco tam ci będzie. Ale namiestnik nie słyszał już przepowiedni, bo wyszedł z izby na podwórzec, gdzie przy koniach stali semenowie prawie już gotowi do podróży. - Na koń i na brzeg! - zakomenderował pan Skrzetuski. - Konie wprowadzić na statki i czekać na mnie! Tymczasem w izbie stary choršży rzekł do Zagłoby: - Słyszałem, że podobno waœć teraz pułkownikom kozackim dworujesz i z nimi pijesz. - Pro publico bono, moœci choršży. - Obrotny masz waœć dowcip i podobno odwstydu większy. Chcesz sobie Kozaków in poculis skonwinkować, by przyjaciółmi ci byli w razie zwycięstwa. - Choćbym też, będšc męczennikiem tureckim, nie chciał zostać i kozackim, nie byłoby nic dziwnego, bo dwa grzyby mogš najlepszy barszcz popsować. A co do wstydu, nikogo nie zapraszam, by go pił zemnš - sam go wypiję, i da Bóg, że mi nie będzie gorzej od tego miodu smakował. Zasługa jako olej musi na wierzch wypłynšć. W tej chwili wrócił Skrzetuski. - Ludzie już ruszajš - rzekł. Zaćwilichowski nalał miarkę: - Za szczęœliwš podróż! - I zdrowy powrót! - dodał pan Zagłoba. - Będzie się wam dobrze jechało, bo woda ogromna. - Siadajcie waszmoœciowie, wypijem resztę. Niewielki to antałek. Siedli i pili. - Ciekawy kraj waœć zobaczysz - mówił Zaćwilichowski. - A kłaniaj się panu Grodzickiemu w Kudaku! Ej, żołnierz to, żołnierz! Na końcu œwiata siedzi, daleko odhetmańskich oczu, a porzšdek u niego taki, że daj Boże w całej Rzeczypospolitej podobny. Znam ja dobrze Kudak i porohy. Za dawnych lat częœciej się tam jeŸdziło - i aż duszy smutno; gdy się pomyœli, że to przeszło, minęło, a teraz... Tu choršży wsparł mlecznš głowę na ręku i zadumał się głęboko. Nastała chwilaciszy, słychać było tylko tupot koński w bramie, bo ostatek ludzi pana Skrzetuskiego wyjeżdżał na brzeg ku bajdakom. - Mój Boże! - mówił ocknšwszy się z zadumy Zaćwilichowski - a jednak dawniej, choć i wœród rozterków, lepsze bywały czasy. Ot, pamiętam jak dziœ, pod Chocimiem, dwadzieœcia siedem lat temu! Gdy husaria szła pod Lubomirskim do ataku na janczarów, to mołojcy w swoim okopie rzucali czapki w górę i krzyczeli, aż ziemia drżała, do Sahajdacznego: "Puskaj, bat'ku, z Lachami umiraty!" A dziœ co? Dziœ Niż, który winien być przedmurzem chrzeœcijaństwa, puszcza Tatarów w granice Rzeczypospolitej, by się na nich rzucić dopiero wtedy, gdy z łupem będš wracali. Dziœ gorzej: bo oto Chmielnicki łšczy się wprost z Tatary, z którymi chrzeœcijan będzie do kompanii mordował... - Wypijmy na ten smutek! - przerwał Zagłoba. - Co to za trojniak! - Dajże, Boże, jak najprędzej mogiłę, by na wojnę domowš nie patrzyć - mówił dalejstary choršży. - Wspólne winy majš się we krwi obmywać, aleć nie będzie to krew odkupienia, boć tu i brat będzie mordował. Kto na Niżu? Rusini. A kto w wojsku księciaJaremy? Kto w pocztach pańskich? Rusini. Amałoż ich w obozie koronnym? A ja sam ktotaki? Hej, nieszczęsna Ukraino, krymscy poganie włożš ci łańcuch na szyję i na galerach tureckich wiosłować będziesz! - Nie biadajcież tak, moœci choršży! - rzecze pan Skrzetuski - bo już chyba œlozy z oczu nam pójdš. Może też jeszcze pogodne słońce nam zaœwieci! Ale słońce zachodziło właœnie, a ostatnie jego promienie padały czerwonym blaskiem na białe włosy choršżego. W mieœcie dzwoniono na "Anioł Pański" i na pochwalnię. Wyszli. Pan Skrzetuski poszedł do koœcioła, pan Zaćwilichowski do cerkwi, a pan Zagłoba do Dopuła w Dzwoniecki Kšt. Ciemno już było, gdy się znowu zeszli nad brzegiem Taœminowej przystani. Ludzie pana Skrzetuskiego siedzieli już w bajdakach. PrzewoŸnicy wnosili jeszcze ładunki. Zimny wiatr cišgnšł od pobliskiego ujœcia do Dniepru i noc obiecywała być niezbyt pogodna. Przy œwietle ognia palšcego się nad brzegiem woda rzeki połyskiwała krwawo i zdawała się z niezmiernš chyżoœciš uciekać gdzieœ w nieznanš ciemnoœć. - No, szczęœliwej drogi! - mówił choršży œciskajšc serdecznie dłoń młodzieńca. - A pilnuj się waœć! - Nie zaniecham niczego. Bóg da, że niedługo się zobaczymy. - Chyba w Łubniach albo w obozie ksišżęcym. - To waszmoœć już koniecznie do księcia? Zaćwilichowski podniósł ramiona w górę: - A co mnie? Kiedy wojna, to wojna! - Zostawajże waszmoœć w dobrym zdrowiu, moœci choršży. - Niechże cię Bóg strzeże! - Vive valeque! - wołał Zagłoba. - A jeœliwoda aż do Stambułu waœci zaniesie, to kłaniaj się sułtanowi. Albo też: jechał go sęk!... Bardzo to zacny był trojniak!... Brr! jak tu zimno! - Do widziska! - Do obaczyska! - Niech Bóg prowadzi! Zaskrzypiały wiosła i plusnęły o wodę, bajdaki popłynęły. Ogień palšcy się na brzegu poczšł oddalać się szybko. Przez długi czas Skrzetuski widział jeszcze sędziwš postać choršżego oœwieconš płomieniem stosu i jakiœ smutek œcisnšł mu nagle serce. Niesie go ta woda, niesie, ale oddala od serc życzliwych i od ukochanej, od krain znanych; niesie go nieubłaganie jak przeznaczenie, ale w dzikie strony, w ciemnoœć... Wypłynęli z ujœcia Taœminowego na Dniepr. Wiatr œwistał, wiosła wydawały plusk jednostajny a smutny. PrzewoŸnicy poczęli œpiewać: Oj, to te pili, pilili, Ne tumany ustawali Skrzetuski obwinšł się w burkę i położyłna posłaniu, które umoœcili dla niego żołnierze. Poczšł myœleć o Helenie, o tym, że ona dotšd nie w Łubniach, że Bohun został, a on odjeżdża. Obawa, złe przeczucia, troski obsiadły go jak kruki. Poczšł mocować się z nimi, aż się znużył, myœli mu się mšciły, zmieszały jakoœ dziwnie z poœwistem wiatru, z pluskiem wioseł, z pieœniami rybaków - i usnšł. Rozdział dziewišty Nazajutrz zbudził się œwieży, zdrów i z weselszš myœlš. Pogoda była cudna. Szeroko rozlane wody marszczyły się w drobne zmarszczki od lekkiego i ciepłego powiewu. Brzegi były w tumanie i zlewały się z płaszczyznš wód w jednš nieprzejrzanš równinę. Rzędzian, zbudziwszy się i przetarłszy oczy, aż się przestraszył. Spojrzał zdziwionymi oczyma dookoła, a niewidzšc nigdzie brzegu rzekł: - O dla Boga! mój jegomoœć, to my już chyba na morzu jesteœmy... - Rzeka to tak potężna, nie morze - odpowiedział Skrzetuski - a brzegi obaczysz, gdy mgła opadnie. - Myœlę, że niedługo już nam i na Turecczyznę wędrować przyjdzie. - Powędrujemy, jeœli nam każš; widzisz zresztš, że nie sami płyniemy. Jakoż w promieniu oka widać było kilkanaœcie bajdaków, dombaz, czyli tumbasów, i wšskich czarnych czółen kozackich obszytych sitowiem, a zwanych pospolicie czajkami. Jedne z tych statków płynęły z wodš unoszone bystrym pršdem, inne pięły się pracowicie w górę rzeki, wspomagane wiosłami i żaglem. Wiozły onerybę, wosk, sól i suszone wiœnie do miast brzegowych lub też wracały z okolic zamieszkałych obładowane zapasami żywnoœci dla Kudaku i towarem, który chętny znajdował pokup na Kramnym Bazarze w Siczy. Brzegi Dnieprowe były już od ujœcia Pszoły zupełnš pustyniš, na której gdzieniegdzie tylko bielały kozackie zimowniki, ale rzeka stanowiła goœciniec łšczšcy Sicz z resztš œwiata, więc też i ruch bywał na niej doœć znaczny, zwłaszcza gdy przybór wody ułatwiał żeglugę i gdy nawet porohy prócz Nienasytca stawały się dla statków idšcych w dół rzeki możliwe do przebycia. Namiestnik przypatrywał się z ciekawoœciš temu życiu rzecznemu, a tymczasem bajdaki jego mknęły szybko ku Kudakowi. Mgła opadła, brzegi zarysowały się wyraŸnie. Nad głowami płynšcych ulatywały miliony ptactwa wodnego, pelikanów, dzikich gęsi, żurawi, kaczek i czajek, kulonów i rybitew; w oczeretach przybrzeżnych słychać było taki gwar, takie kotłowanie się wody i szum skrzydeł,że rzekłbyœ, iż odbywajš się tam sejmy lubwojny ptasie. Brzegi za Krzemieńczugiem stały się niższe i otwarte. - Patrz no jegomoœć! - wykrzyknšł nagle Rzędzian - dyć to niby to słońce piecze, a œnieg leży na polach. Skrzetuski spojrzał: istotnie, jak okiem sięgnał, jakiœ biały pokład błyszczał w promieniach słońca po obu stronach rzeki. - Hej, starszy! a co to się tam bieli? - spytał retmana. - Wiszni, pane! - odpowiedział starszy. Były to istotnie lasy wiœniowe złożone zkarłowatych drzew, którymi oba brzegi szeroko były za ujœciem Pszoły poroœnięte.Owoc ich, słodki i wielki, dostarczał jesieniš pożywienia ptactwu, zwierzętom i ludziom zbłškanym w pustyni, a zarazem stanowił przedmiot handlu, który wożono bajdakami aż do Kijowa i dalej. Teraz lasy osypane były kwieciem. Gdy zbliżyli się do brzegu, by ludziom wiosłujšcym dać wypoczynek, namiestnik z Rzędzianem wysiedli chcšc się bliżej owym gajom przypatrzyć. Ogarnšł ich tak upajajšcy zapach, iż zaledwie mogli oddychać. Mnóstwo płatków leżało już na ziemi. Miejscami drzewka stanowiły gšszcz nieprzenikniony. Między wiœniami rosły także obficie dzikie karłowate migdały, okryte kwieciem różowym, wydajšcym jeszcze silniejszy zapach. Miliony trzmielów, pszczół i barwnych motylów unosiły się nad owym pstrym morzem IPĘcJ/cKI cLV,˜cMî:N?i €kwiatów, którego końca nie można było dojrzeć. - Cuda to, panie, cuda! - mówił Rzędzian. - I czemu tu ludzie nie mieszkajš? Zwierza tu także widzę dostatek. Jakoż między krzakami wiœniowymi smykały zajšce szare, białe i niezliczone stada wielkich błękitnonogich przepiórek, których kilka Rzędzian z guldynki ustrzelił,ale ku wielkiemu umartwieniu dowiedział się potem od "starszego", że mięso ich jest truciznš. Na miękkiej ziemi widać też było œlady jeleni i suhaków, a z dala dochodziły odgłosy podobne do rechtania dzikich œwiń. Podróżnicy napatrzywszy się i odpoczšwszy ruszyli dalej. Brzegi to wznosiły się, to stawały się płaskie odkrywajšc widok na œliczne dšbrowy, lasy,uroczyska, mogiły i rozłożyste stepy. Okolica wydawała się tak przepysznš, że Skrzetuski mimo woli powtarzał sobie pytanie Rzędziana: czemu tu ludzie nie mieszkajš? Ale na to trzeba było, by jaki drugi Jeremi Wiœniowiecki objšł te pustynie; urzšdził i bronił od napadów Tatarów i Niżowych. Miejscami rzeka tworzyła łachy, zakręty, zalewała jary, biła spienionš falš o skały brzeżne i wypełniała wodš ciemne jaskinie skalne. W takich to jaskiniach i zakrętach bywały kryjówki i schowania kozacze. Ujœcia rzek, pokryte lasem sitowia, oczeretów i szuwarów, aż czerniły się od mnogoœci ptactwa, słowem: œwiat dziki, przepaœcisty, miejscami zapadły a pusty i tajemniczy roztoczył się przed oczyma naszych wędrowców. Żegluga stała się przykrš, bo z powodu ciepłego dnia pokazywały się roje zjadliwych komarów i rozmaitych nie znanych na suchym stepie insektów, a niektóre z nich, na palec grube, ciurkiem krew po ukšszeniu puszczały. Wieczorem przybyli do wyspy Romanówki,której ognie z daleka było widać, i zatrzymali się na nocleg. Rybacy, którzy przybiegli popatrzyć na poczet namiestnika,mieli koszule, twarz i ręce całkiem pomazane dziegciem dla obrony od ukšszeń. Byli to ludzie grubych obyczajów i dzicy; nawiosnę zjeżdżali się tu tłumnie dla połowui wędzenia ryb, które potem rozwozili do Czehryna, Czerkas, Perejasławia i Kijowa. Rzemiosło ich było trudne, ale zyskowne z powodu obfitoœci ryb, które latem stawałysię nawet klęskš tych okolic, zdychajšc bowiem dla braku wody po łachach i tak zwanych "cichych kštach", zarażały zgniliznš powietrze. Dowiedział się od rybaków namiestnik, żewszyscy Niżowcy, którzy również zajmowali się tu połowem, od kilku dni opuœcili wyspę i udali się na Niż, wezwani przez atamana koszowego. Co noc też widywano z wyspy ognie, które palili na stepie zbiegowie na Sicz podšżajšcy. Rybacywiedzieli, że gotuje się wyprawa "na Lachiw", i wcale nie ukrywali się z tym przed namiestnikiem. Widział tedy pan Skrzetuski, że jego ekspedycja może istotnie jest spóŸnionš; może, nim dojedziedo Siczy, pułki mołojców ruszš już na północ, ale kazano mu jechać, więc, jako prawy żołnierz, nie rozumował i postanowił dotrzeć choćby w œrodek zaporoskiego obozu. Nazajutrz rano wyruszyli w dalszš drogę.Pominęli cudny Tareński Róg, Suchš Górę i Koński Ostróg sławny ze swoich bagien i mnóstwa gadzin, które go niezdatnym do mieszkania czyniły. Wszystko tu już, i dzikoœć okolicy, i zwiększony pęd wód, zwiastowało bliskoœć porohów. Aż wreszciewieża kudacka zarysowała się na widnokręgu - pierwsza częœć podróży była skończona. Namiestnik jednak nie dostał się tego wieczora do zamku, bo pan Grodzicki zaprowadził taki porzšdek, że gdy przed zachodem słońca wybito hasło, nie wpuszczano nikogo z zamku i do zamku i gdyby nawet sam król przyjechał, musiałbynocować w Słobódce stojšcej pod wałami fortecy. Tak też uczynił i namiestnik. Nocleg to był niezbyt wygodny, bo chaty w Słobódce,których znajdowało się ze szeœćdziesišt, ulepione z gliny, tak były szczupłe, iż do niektórych okrakiem trzeba było włazić. Innych też nie opłaciło się budować, bo je forteca za każdym napadem tatarskim w perzynę obracała, a to dlatego, by nie dawały napastnikom zasłony i bezpiecznegodo wałów przystępu. Mieszkali w onej Słobódce ludzie "zachozi", to jest przybłędowie z Polski, Rusi, Krymu i Wołoszy. Każden tu był niemal innej wiary,ale tam o to nikt nie pytał. Gruntów nie wyrabiali dla niebezpieczeństwa od ordy, żywili się rybš i zbożem dostawianym z Ukrainy, pili palankę z prosa, a trudnili się rzemiosłami, dla których w zamku ich ceniono. Namiestnik oka prawie zmrużyć nie mógł dla nieznoœnego zapachu końskich skór, z których rzemienie w Słobódce wyprawiano. Nazajutrz œwitaniem, jak tylko wydzwoniono i na tršbach wygrano "rozbudzenie", dał znać do zamku, iż posełksišżęcy przybył i prosi o przyjęcie. Grodzicki, który œwieżo miał w pamięci wizytę ksišżęcš, sam na jego spotkanie wyszedł. Był to człowiek pięćdziesięcioletni, jednooki jak cyklop i posępny, bo siedzšc w pustyni na końcu œwiata i nie widujšc ludzi zdziczał, a sprawujšc nieograniczonš władzę nabrał powagi i surowoœci. Twarz mu przy tym zeszpeciła ospa, a ozdobiły nacięcia szabeli blizny od strzał tatarskich, podobne do białych piętn na ciemnej skórze.Był to jednak żołnierz szczery, czujny jak żuraw, który ustawicznie oczy miał w stronę Tatarów i Kozaków wytężone. Pijał tylko wodę, nie sypiał, jak siedm godzin nadobę, częstokroć zrywał się w nocy, by obaczyć, czy straże dobrze wałów pilnujš, i za najmniejsze niedbalstwo porywał na œmierć żołnierzy. Dla Kozaków wyrozumiały, choć groŸny, zyskał sobie ichszacunek. Gdy zimš głodno bywało na Siczy, zbożem ich wspomagał. Był to Rusin pokroju tych, którzy swego czasu z Przecławem Lanckorońskim i Samkiem Zborowskim w stepy chodzili. - To tedy waszmoœć na Sicz jedziesz? - pytał Skrzetuskiego wprowadziwszy go poprzednio do zamku i uczęstowawszy goœcinnie. - Na Sicz. Jakie waszmoœć, moœci komendancie, masz stamtšd nowiny? - Wojna! Ataman koszowy ze wszystkich ługów, rzeczek i wysp œcišga Kozaków. Zbiegi z Ukrainy idš, którym przeszkadzam, jak mogę. Wojska tam już jest na trzydzieœci tysięcy albo i więcej. Gdy na Ukrainę ruszš, gdy się z nimi grodowi Kozacy i czerń połšczš, będzie ich sto tysięcy. - A Chmielnicki? - Lada dzień z Krymu z Tatarami spodziewany. Może już jest; prawdę rzec, niepotrzebnie waszmoœć do Siczy chcesz jechać, bo wkrótce tu ich się doczekasz; że zaœ Kudaku nie minš ani go za sobš nie zostawiš, to pewna. - A obronisz się waszmoœć? Grodzicki popatrzył na namiestnika posępnie i odrzekł dobitnym, spokojnym głosem: - A ja się nie obronię... - Jak to? - Bo prochów nie mam. Mało dwadzieœcia czółen posłałem, by mi choć trochę przysłano - i nie przysłano. Nie wiem-li: przyjęto gońców - czy sami nie majš - wiem, że dotšd nie przysłano. Mam na dwa tygodnie - na dłużej nie. Gdybym miał dosyć, pierwej bym Kudak i siebie w powietrze wysadził, nimby tu noga kozaczapostała. Kazano mi tu leżeć - leżę, kazano czuwać - czuwam, kazano zęby wyszczerzać - wyszczerzam, a gdy zginšć przyjdzie - raz maty rodyła - i to potrafię. - A samże waszmoœć nie możesz prochówrobić? - Od dwóch już miesięcy Zaporożcy saletry mi nie puszczajš, którš od CzarnegoMorza przywozić trzeba. Wszystko jedno. Zginę! - Uczyć się nam od was, starych żołnierzów. A gdybyœ sam waszmoœć po prochy ruszył? - Mosanie, ja Kudaku nie zostawię i zostawić nie mogę; tu mi było życie, tu niech œmierć będzie. Waœć nie myœl także, że na bankiety i wspaniałe recepcje jedziesz, jakimi gdzie indziej posłów witajš, albo że cię tam godnoœć poselska osłoni. Toż oni własnych atamanów mordujš i od czasu, jak tu siedzę, nie pamiętam, by który sczezł swojš œmierciš. Zginiesz i ty. Skrzetuski milczał. - Widzę, że duch w waćpanu gaœnie. To lepiej nie jedŸ. - Mój moœci komendancie - rzekł na to z gniewem namiestnik wymyœlże co lepszego,by mnie przestraszyć, bo to, co mi powiadasz, jużem słyszał z dziesięć razy, a kiedy mi radzisz nie jechać, to widzę, sam byœ na moim miejscu nie jechał - zważprzeto, czy ci nie tylko prochów, ale i fantazji do obrony Kudaku nie zabraknie. Grodzicki, zamiast się rozgniewać, spojrzał jaœniej na namiestnika. - Zubastaja szczuka! - mruknšł po rusińsku. - Przebacz mi waszmoœć. Z odpowiedzi twojej miarkuję, że potrafisz dignitatem księcia i stanu szlacheckiego utrzymać. Dam ci tedy parę czajek, bo bajdakami porohów nie przejedziesz. - O to też przybyłem prosić waszmoœci. - Koło Nienasytca każesz je lšdem cišgnšć, bo choć woda duża, ale tam nigdy przejechać nie można. Ledwie się jakie małe czółenko przemknie. A gdy już będziesz na niskich wodach, tedy się pilnuj,by cię nie zaskoczono, i pamiętaj, że żelazo a ołów od słów wymowniejsze. Tamtylko œmiałych ludzi ceniš. Czajki będš na jutro gotowe, każę tylko drugie rudle poprzyprawiać, bo jednego na porohach mało. To rzekłszy Grodzicki wyprowadził z izbynamiestnika, by mu zamek i jego porzšdki pokazać. Wszędy panował wzorowy ład i karnoœć. Straże dniem i nocš gęsto czuwałyna wałach, które jeńcy tatarscy musieli bez przestanku wzmacniać i poprawiać. - Co rok na łokieć wyżej wału sypię - rzekł pan Grodzicki - toteż tak już urósł, że gdybym miał prochów dostatek i we stotysięcy nic by mi nie zrobili; ale bez strzelby nie obronię, gdy przemoc przyjdzie. Forteca była istotnie nie do zdobycia, boprócz armat broniły jej Dnieprowe przepaœcie i niedostępne skały pionowo zeskakujšce w wodę; nie potrzebowała nawet wielkiej załogi. Toteż w zamku nie stało więcej nad szeœćset ludzi, ale za to co najprzebrańszego żołnierza, uzbrojonegow muszkiety i samopały. Dniepr, płynšc w tym miejscu œciœniętym korytem, tak był wšski, że rzucona z wałów strzała przelatywała daleko na drugi brzeg. Działa zamkowe panowały nad oboma brzegami i nad całš okolicš. Prócz tego o pół mili od zamku stała wysoka wieża, z której oœm mil wokoło widać było, a w niej stu żołnierzy, do których pan Grodzicki każdegodnia zaglšdał. Ci, spostrzegłszy w okolicy lud jaki, dawali natychmiast znać do zamku, a wówczas bito w dzwony i cała załoga wnet stawała pod broniš. - Prawie tygodnia nie ma - mówił pan Grodzicki - bez jakowegoœ alarmu, bo Tatarzy jak wilki stadami często po kilka tysięcy tu się włóczš, których z dział strychujemy jak można, a częstokroć tabuny dzikich koni straże biorš za Tatarów. - I nie przykrzy się waszmoœci siedzieć na takim bezludziu? - pytał pan Skrzetuski. - Choćby mi też na pokojach królewskich miejsce dano, to bym tu wolał. Więcej ja stšd œwiata widzę niżeli król ze swego okna w Warszawie. Jakoż istotnie zwałów widać było niezmiernš przestrzeń stepów, które teraz wydawały się jednym morzem zielonoœci; na północ ujœcie Samary, a na południe cały bieg Dnieprowy, skały, przepaœcie, lasy, aż do pian drugiego porohu, Surskiego. Pod wieczór zwiedzili jeszcze wieżę, gdyż Skrzetuski pierwszy raz widzšc tę zaginionš w stepach fortecę wszystkiego był ciekawy. Tymczasem przygotowywano dla niego w Słobódce czajki, które opatrzone rudlami po obu końcach, stawałysię zwrotniejsze. Nazajutrz rankiem miał wyruszyć. Ale przez noc nie kładł się prawie wcale spać rozmyœlajšc, co mu czynić przystoi wobec niechybnej zguby, którš mu groziło posłowanie do straszliwejSiczy. Życie uœmiechało mu się wprawdzie, bo był młody i kochał, i miał żyć obok ukochanej; wszelako od życia więcej honor i sławę kochał. Ale przyszło mu do głowy,że wojna bliska, że Helena czekajšc na niego w Rozłogach może być ogarnięta najokropniejszym pożarem, wystawiona na zapędy nie tylko Bohuna, ale rozpętanej i dzikiej czerni, więc duszę porywała mu trwoga o niš i ból. Stepy musiały już podeschnšć, można by już pewno do Łubniów z Rozłogów jechać, a tymczasem on sam kazał Helenie i kniahini na swój powrót czekać, bo nie spodziewał się, by burza mogła wybuchnšć tak prędko, nie wiedział, czym grozi jazda do Siczy. Chodził więc teraz szybkimi kroki po zamkowej izbie, brodę targał i ręce łamał. Co miał poczšć? jak postšpić? W myœli widział już Rozłogi w ogniu, otoczone wyjšcš czerniš, więcej do szatanów niż do ludzi podobnš. Własne jego kroki odbijały się posępnym echem pod sklepieniem zamkowym, a jemu wydało się, że to już złe moce po Helenę idš. Na wałach tršbiono gaszenie œwiateł, a jemu zdawałosię, że to odgłos Bohunowego rogu, i zębami zgrzytał, i za głownię szabli imał. Ach! czemuż to on naparł się tej ekspedycjii Bychowca jej pozbawił! Zauważył tę alternację pana Rzędzian œpišcy w progu, więc wstał, oczy przetarł,objaœnił pochodnie palšce się w żelaznych obręczach i poczšł kręcić się po komnacie chcšc zwrócić uwagę pana. Ale namiestnik utonšł całkowicie w swoich bolesnych myœlach i chodził dalej, budzšc krokami uœpione echa. - Jegomoœć! hej, jegomoœć!... - rzekł Rzędzian. Skrzetuski popatrzył na niego szklanym wzrokiem. Nagle zbudził się z zamyœlenia. - Rzędzian, boisz ty się œmierci? - spytał. - Kogo? jak to œmierci? co jegomoœć mówi? - Bo kto na Sicz jedzie, ten nie wraca. - A to czemu jegomoœć jedzie? - Moja wola, ty się w to nie wtršcaj, ale ciebie mi żal, boœ dzieciuch, a chociażeœ frant, tam się frantostwem nie wykręcisz. Wracaj do Czehryna, a potem do Łubniów. Rzędzian zaczšł się drapać w głowę. - Mój jegomoœć, jużci, œmierci się boję, bo kto by się jej nie bał, to by się Boga niebał, gdyż jego to wola żywić kogoœ albo umorzyć; ale skoro jegomoœć dobrowolnie na œmierć leziesz, to już jegomoœcin będziegrzech, jako pana, nie mój, jako sługi, przeto ja jegomoœci nie opuszczę, bom też nie chłop żaden, jeno szlachcic, choć ubogi, ale też nie bez ambicji. - Wiedziałem, żeœ dobry pachołek, powiem ci jednak: nie chcesz po dobrej wolijechać, pojedziesz z rozkazu, bo już inaczej nie może być. - Choćby mnie jegomoœć zabił, nie pojadę.Co to jegomoœć sobie myœli, żem jest Judasz jaki czy co, żebym jegomoœci miał na œmierć wydawać? Tu Rzędzian podniósł ręce do oczu i poczšł buczeć głoœno, widział więc pan Skrzetuski, że tš drogš do niego nie trafi, a rozkazywać groŸnie nie chciał, bo mu było chłopca żal. - Słuchaj - rzekł do niego - pomocy mi żadnej nie dasz, ja przecie także dobrowolnie głowy pod miecz kłaœć nie będę, a do Rozłogów listy zawieziesz, na których mnie więcej jak na samym żywocie zależy. Powiesz tam jejmoœci i kniaziom, byzaraz, bez najmniejszej zwłoki, panienkę do Łubniów odwieŸli, bo ich inaczej rebelia zaskoczy - sam też dopilnujesz, by się to stało. Ważnš ci funkcję powierzam, przyjaciela godnš, nie sługi. - To niech jegomoœć kogo innego wyszle; z listem każdy pojedzie. - A kogo ja tu mam zaufanego? czyœ zgłupiał! To ci powtarzam: uratuj mi po dwakroć życie, a jeszcze mi takowej przysługi nie oddasz, gdyż w męce żyję myœlšc, co może się stać, i od boleœci skóra na mnie potnieje. - O dla Boga! widzę, że muszę jechać, alemi tak jegomoœci żal, że choćbyœ mi jegomoœć ten kropiasty pas darował, zgołabym się nie pocieszył. - Będziesz pas miał, jeno spraw się dobrze. - Nie chcę ja i pasa, byleœ mi jegomoœć jechać z sobš dozwolił. - Jutro wrócisz czajkš, którš pan Grodzicki do Czehryna wysyła, dalej bez zwłoki ni odpoczynku ruszysz prosto do Rozłogów. Tam kniahini nic nie mów, czy mico grozi, ani panience, proœ tylko, by zaraz, choćby konno, do Łubniów jechały, choćby bez tobołów żadnych. Oto masz trzos na drogę, listy zaraz ci napiszę. Rzędzian padł do nóg namiestnika. - Panie mój, zali nie mam cię ujrzeć więcej? - Jak Bóg da, jak Bóg da! - odparł podnoszšc go namiestnik. - Ale w Rozłogachwesołš twarz pokazuj. Teraz idŸ spać. Reszta nocy zeszła Skrzetuskiemu na pisaniu listów i żarliwej modlitwie, po której zaraz przyleciał do niego anioł uspokojenia. Tymczasem noc zbladła i œwit ubielił wšskie okienka od wschodu. Dniało -aż i różowe blaski wkradły się do komnaty.Na wieży i zamku poczęto grać poranne "wstawaj". Wkrótce potem Grodzicki pojawił się w komnacie. - Moœci namiestniku, czajki gotowe. - I jam też gotów - rzekł spokojnie Skrzetuski. Rozdział dziesišty Lotne czajki mknęły z wodš jak jaskółki,niosšc młodego rycerza i jego losy. Z OP"c Pr c Qsu c Rč)2 Sę0ł c €T>Á powodu wysokich wód porohy nie przedstawiały wielkiego niebezpieczeństwa.Minęli Surski, Łochanny, szczęœliwa fala przerzuciła ich przez Woronowš Zaporę, zgrzytnęły trochę czółna na Kniażym i Strzelczym, ale jeno się otarły, nie rozbiły, aż wreszcie w oddali ujrzeli piany iwiry strasznego Nienasytca. Tu już trzeba było wysiadać i czółna lšdem cišgnšć. Praca długa i ciężka, zwykle zabierajšca dzień cały. Na szczęœcie, widocznie po dawnych przeprawach, na całym brzegu leżało mnóstwo kloców, które podkładano pod czółna dla łatwiejszego toczenia ich po ziemi. W całej okolicy i na stepach nie było widać żywego ducha na rzece ani jednej czajki, bo już nie mogły płynšć do Siczy inne, jak te jedynie, które pan Grodzicki przez Kudak przepuœcił, a pan Grodzicki umyœlnie odcišł Zaporoże od reszty œwiata. Ciszę przerywał więc tylko huk fali o skały Nienasytca. Przez czas, gdy ludzie toczyli czółna, pan Skrzetuski przypatrywał się temu dziwowisku natury. Straszny widok uderzył jego oczy. Przez całš szerokoœć rzeki biegło w poprzek siedm grobel skalistych sterczšcych nad wodš, czarnych, poszarpanych przez fale, które powyłamywały w nich jakoby bramy iprzejœcia. Rzeka całym ciężarem wód tłukła o owe groble i odbijała się o nie, więc rozszalała, wœciekła, zbita na białš, spienionš miazgę, usiłowała je przeskoczyćjak rumak rozhukany. Ale odparta raz jeszcze, nim mogła lunšć przez otwory, rzekłbyœ: gryzła zębem skały, skręcała sięw bezsilnym gniewie w potworne wiry, wybuchała słupami w górę, wrzała jak ukrop i ziała ze zmęczenia jak dziki zwierz.A potem znów huk jakby stu dział, wycie całych stad wilków, chrapanie, wysilenia i przy każdej grobli taż sama walka, tenże sam zamęt. Nad otchłaniš wrzask ptactwa, jakby przerażonego tym widokiem, między groblami posępne cienie skał drgajšce na kołbani na kształt złych duchów. Ludzie cišgnšcy czółna, lubo przyzwyczajeni, żegnali się pobożnie, przestrzegajšc namiestnika, by się zbyt niezbliżał do brzegu. Były bowiem podania, że kto zbyt długo patrzył na Nienasytec, tenw końcu ujrzał coœ takiego, od czego rozum mu się mieszał; twierdzono również,że czasem z wirów wynurzały się czarne, długie ręce i chwytały nieostrożnych, którzy zanadto się zbliżyli, a wtedy straszne œmiechy rozlegały się w przepaœciach. Nocami nawet Zaporożcy nie œmieli czółen przecišgać. Do bractwa na Niżu nikt nie mógł być jako towarzysz przyjęty, kto porohów samotnie czółnem nie przebył, ale dla Nienasytca czyniono wyjštek, gdyż skały jego nigdy nie bywały zalewane. O jednym Bohunie œlepcy œpiewali, jakoby i przez Nienasytec się przekradł, wszelako nie dawano temu wiary. Przecišganie czółen zajęło blisko dzień czasu i słońce poczęło zachodzić, gdy namiestnik wsiadł znów do łodzi. Za to następne porohy przebyli z łatwoœciš, bo całkiem były pokryte, i wreszcie wpłynęli na "ciche wody niżowe". Po drodze widział pan Skrzetuski na uroczyszczu Kuczkasów olbrzymiš mogiłę z białych kamieni, którš ksišżę na pamištkę swego pobytu kazał usypać, a o której panBogusław Maszkiewicz w Łubniach mu opowiadał. Do Siczy stšd nie było już daleko, ale że namiestnik nie chciał nocš wjeżdżać w czertomelicki labirynt, postanowił więc zanocować na Chortycy. Chciał także spotkać jakš żywš duszę zaporoskš i dać uprzednio znać o sobie, by wiedziano, iż poseł, a nie kto inny przyjeżdża. Chortyca jednak zdawała się być pustš, co niemało zdziwiło namiestnika, wiedział bowiem od Grodzickiego, że tam zawsze stawała załoga kozacka od inkursji tatarskiej. Puœcił się nawet sam z kilkoma ludŸmi doœć daleko od brzegu na zwiady, ale całejwyspy przejœć nie mógł, miała bowiem przeszło milę długoœci, a noc zapadała jużciemna i niezbyt pogodna, wrócił więc do czajek, które tymczasem powycišgano na piasek i porozpalano ognie na nocleg od komarów. Większa częœć nocy zeszła spokojnie. Semenowie i przewodnicy poœpili się przy ogniach - czuwały tylko straże, a z nimi i namiestnik, którego od wyjazdu z Kudaku dręczyła straszna bezsennoœć. Czuł także, że trawi go goršczka. Chwilami zdawało musię, że słyszy zbliżajšce się kroki z głębi wyspy, to znów jakieœ dziwne odgłosy podobne do odległego beczenia kóz. Ale myœlał, że ucho go zwodzi. Nagle, dobrze już ku œwitaniu, stanęła przed nim jakaœ ciemna postać. Był to czeladnik ze straży. - Panie, idš! - rzekł poœpiesznie. - Kto taki? - Pewnie Niżowi: idzie ich ze czterdziestu. - Dobrze. To niewielu. ZbudŸ ludzi! Ognia podpalić! Semenowie wnet porwali się na nogi. Podsycony płomień buchnšł w górę i oœwiecił czajki i garœć żołnierzy namiestnika. Inni strażnicy przybiegli również do koła. Tymczasem nieregularne kroki gromady ludzi dawały się już rozróżnić wyraŸnie; kroki te zatrzymały się w pewnym oddaleniu; natomiast jakiœ głos spytał z akcentem groŸby: - A kto na brzegu? - A wy kto? - odparł wachmistrz. - Odpowiadaj, wraży synu, a nie, to z samopału zapytam! - Jego wysokoœć pan poseł od J. O. księcia Jeremiego Wiœniowieckiego do atamana koszowego - wygłosił donoœnie wachmistrz. Głosy w gromadzie umilkły; widocznie trwała tam krótka narada. - A chodŸ jeno sam tu! - zawołał wachmistrz - nie bój się. Posłów nie bijš, ale i posły nie bijš! Kroki znów ozwały się i po chwili kilkadziesišt postaci wynurzyło się z cienia. Po œniadej cerze, niskim wzroœcie i kożuchach wełnš do góry namiestnik od pierwszego wejrzenia poznał, że po większej częœci byli to Tatarzy; Kozaków znajdowało się tylko kilkunastu. Przez głowę pana Skrzetuskiego przeleciała jak błyskawica myœl, że skoro Tatarzy sš na Chortycy, więc Chmielnicki musiał już wrócić z Krymu. Na czele gromady stał stary Zaporożec olbrzymiego wzrostu, o twarzy dzikiej i okrutnej. Ten zbliżywszy się do ogniska spytał: - A który tu poseł? Silny zapach gorzałki rozszedł się dookoła - Zaporożec był widocznie pijany. - Który tu poseł? - powtórzył. - Jam jest - rzekł dumnie pan Skrzetuski. - Ty? - A cóżem ci brat, że mnie "ty" mówisz? - Znaj, grubianinie, politykę! - poderwał wachmistrz. - Mówi się: Jaœnie wielmożny pan poseł! - Na pohybel że wam, czortowy syny! szczob was Sierpiahowa smert! jasno wielmożny syny! A wy po co do atamana? - Nie twoja sprawa! wiedz jeno, że szyjatwoja w tym, bym się do atamana najprędzej dostał. W tej chwili drugi Zaporożec wysunšł sięz gromady. - My tu z woli atamana - rzekł - pilnujem, by się nikt od Lachiw nie zbliżał,a kto się zbliży, mamy wišzać i dostawiać,co też uczynim. - Kto dobrowolnie jedzie, tego nie będziesz wišzał. - Budu, bo takij nakaz. - A wiesz, chłopie, co to osoba posła? a wiesz, kogo tu przedstawiam? Wtedy stary olbrzym przerwał: - Zawedem posła, ale za borodu - ot tak! To rzekłszy sięgnšł rękš do brody namiestnika. Ale w tej chwili jęknšł i jakby gromem rażony, zwalił się na ziemię. Namiestnik roztrzaskał mu głowę czekanem. - Koli, koli! - zawyły wœciekłe głosy w gromadzie. Semenowie ksišżęcy sypnęli się na ratunek swego wodza; huknęły samopały, wrzaski: "Koli! koli!", zlały się ze szczękiem żelaza. Wszczęła się bitwa bezładna. Zdeptane w zamieszaniu ogniska zgasły i ciemnoœć ogarnęła walczšcych. Wkrótce jedni i drudzy zwarli się tak, że zabrakło miejsca do cięcia, a noże, pięœci i zęby zastšpiły szable. Nagle z głębi wyspy ozwały się liczne nowe nawoływania i krzyki; napastnikom nadchodziła pomoc. Chwila jeszcze, a byłaby przyszła za póŸno, gdyż karni semenowie brali już górę nad ciżbš. - Do czółen! - krzyknšł grzmišcym głosem namiestnik. Pocztowi wykonali rozkaz w mgnieniu oka. Na nieszczęœcie czajki, zbyt silnie wcišgnięte na piasek, nie dawały się teraz zepchnšć w wodę. Tymczasem nieprzyjaciel skoczył z furiš ku brzegowi. - Ognia! - skomenderował pan Skrzetuski. Salwa z muszkietów wnet powstrzymałanapastników, którzy zmieszali się, skłębili i cofnęli w nieładzie zostawiajšc kilkanaœcie ciał rozcišgniętych na piasku; niektóre z tych ciał rzucały się konwulsyjnie, na kształt ryb wyłowionych z wody i porzuconych na brzegu. Jednoczeœnie przewoŸnicy, wspomagani przez kilkunastu semenów, wsparłszy wiosła o ziemię dobywali ostatnich sił, by zepchnšć statki na wodę - ale na próżno. Nieprzyjaciel rozpoczšł atak z daleka. Pluskanie kul po wodzie zmieszało się ze œwistem strzał i jękami rannych. Tatarzy ałłachujšc coraz przeraŸliwiej zachęcali się wzajemnie; odpowiadały im krzyki Kozaków: "Koli! koli!", i spokojny głos pana Skrzetuskiego powtarzajšcy coraz częœciej komendę: - Ognia! Pierwszy brzask oœwiecił bladym œwiatłem walkę. Od strony lšdu widać byłociżbę Kozaków i Tatarów, jednych z twarzami przy kolbach "piszczeli", drugich przegiętych w tył i cišgnšcych cięciwy łuków; od strony wody dwie czajki dymišcei œwiecšce ustawicznymi salwami wystrzałów. W œrodku leżały ciała spokojnie już porozcišgane po piasku. W jednym z czółen stał pan Skrzetuski, wyższy nad innych, dumny, spokojny, z porucznikowskim buzdyganem w ręku i z gołš głowš, bo mu strzała tatarska zerwała czapkę. Wachmistrz zbliżył się ku niemu i szepnšł: - Panie, nie wytrzymamy - kupa za wielka! Ale namiestnikowi chodziło już o to tylko, by poselstwo swoje krwiš przypieczętować, pohańbienia godnoœci nie dopuœcić i zginšć nie bez sławy. Dlatego też, podczas gdy semenowie poczynili sobiez worów z żywnoœciš rodzaj zasłon, spoza których razili nieprzyjaciela, on stał widnyina pociski wystawiony. - Dobrze! - rzekł - wyginiem do ostatniego. - Wyginiem, bat'ku! - krzyknęli semenowie. - Ognia! Czajki znów zadymiły. Z głębi wyspy poczęły napływać nowe tłumy zbrojne w spisy i kosy. Napastnicy rozdzielili się na dwie kupy. Jedna podtrzymywała ogień, druga, złożona z dwustu przeszło mołojców i Tatarów, czekała tylko chwili stosownej do ręcznego ataku. Jednoczeœniez szuwarów wyspy wysunęły się cztery czółna, zwane podjizdkami, które miały uderzyć na namiestnika z tyłu i z obu boków. Zrobiło się już widno zupełnie. Dymy tylko porozcišgały się długimi pasmami w spokojnym powietrzu i przesłaniały pobojowisko. Namiestnik kazał zwrócić się dwudziestusemenom ku atakujšcym statkom, które gnane wiosłami, pędziły z chyżoœciš ptactwa po spokojnej wodzie rzecznej. Ogień kierowany ku Tatarom i Kozakom, idšcym z głębi wyspy, osłabł przez to znacznie. Tego też zdawali się czekać. Wachmistrz znów zbliżył się ku namiestnikowi. - Panie! Tatarzy biorš handżary w zęby; zaraz rzucš się na nas. Jakoż trzystu blisko ordyńców z szablami w ręku, z nożami w zębach gotowało się do ataku. Towarzyszyło im kilkudziesięciu Zaporożców zbrojnych w kosy. Atak miał się rozpoczšć ze wszystkich stron, bo napastnicze czółna przypłynęły już na strzał. Boki ich zakwitły dymami. Kule jak grad poczęły się sypać na ludzi namiestnika. Obie czajki napełniły się jękami. Po upływie kilkunastu minut połowa semenów poległa, reszta broniła się jeszcze rozpaczliwie. Twarze ich były sczerniałe od dymu, ręce ustawały, wzrok mšcił się, krew zalewała oczy, rury muszkietów poczynały parzyć dłonie. Większa częœć była rannych. W tej chwili wrzask straszny i wycie rozdarło powietrze. To ordyńcy ruszyli do ataku. Dymy, spędzone ruchem masy ciał, rozproszyły się nagle i odsłoniły oczom dwie czajki namiestnika pokryte czarniawym tłumem Tatarów, niby dwa trupy końskie rozdzierane przez stada wilków. Tłum ten parł, kotłował się, wył,wspinał, zdawał się walczyć sam z sobš i ginšł. Kilkunastu semenów dawało jeszcze odpór, a pod masztem stał pan Skrzetuski,z zakrwawionš twarzš, ze strzałš utkwionš aż po brzechwę w lewym ramieniu, i bronił się z wœciekłoœciš. Postać jego wydawała się olbrzymiš wœród otaczajšcego go tłumu, szabla migotała jak błyskawica. Uderzeniom odpowiadały jęki i wycie. Wachmistrz z drugim semenem pilnowali mu obu boków i tłum cofał się chwilami z przerażeniem przed tš trójkš, ale pchany z tyłu, pchał się sam i marł pod ciosami szabel. - Żywych brać do atamana! do atamana! -wrzeszczały głosy w tłumie. - Poddaj się! Ale pan Skrzetuski poddawał się już tylko Bogu, bo oto pobladł nagle, zachwiałsię i runšł na dno statku. - Proszczaj, bat'ku! - ryknšł z rozpaczš wachmistrz. Ale po chwili padł także. Ruchliwa masa napastników pokryła czajki zupełnie. Rozdział jedenasty W chacie kantarzeja wojskowego na przedmieœciu Hassan-Basza w Siczy siedziało przy stole dwóch Zaporożców pokrzepiajšc się palankš z prosa, którš czerpali ustawicznie z drewnianego szaflikastojšcego na œrodku stołu. Jeden, stary, już prawie zgrzybiały, był to Fyłyp Zachar,sam kantarzej, drugi Anton Tatarczuk, ataman czehryńskiego kurzenia, człowiek około lat czterdziestu, wysoki, silny, z dzikim wyrazem twarzy i skoœnymi, tatarskimi oczyma. Obaj mówili z sobš z cicha, jakby w obawie, żeby ich kto nie podsłuchał. - Więc to dziœ? - spytał kantarzej. - Ledwie nie zaraz - odpowiedział Tatarczuk. - Czekajš tylko na koszowego i Tuhaj-beja, który z samym Chmielem pojechał na Bazawłuk, bo tam stoi orda. "Towarzystwo" zebrało się już na majdanie, a kurzeniowi jeszcze przed wieczorem zbiorš się na radę. Nim noc nastanie, będzie wszystko wiadomo. - Hm! może być Ÿle! - mruknšł stary Fyłyp Zachar. - Słysz, kantarzeju, a ty widział, że było pismo i do mnie? - Jużci, widziałem, bom sam listy odnosił do koszowego, a jam człowiek piœmienny. ZnaleŸli przy Lachu trzy pisma; jedno do samego koszowego, drugie do ciebie, trzecie do młodego Barabasza. Wszyscy już w Siczy wiedzš o tym. - A kto pisał? nie wiesz? - Do koszowego pisał ksišżę, bo na liœciebyła pieczęć, kto do was, nie wiadomo. - Sochroni Bih! - Jeœlić cię tam jawnie przyjacielem Lachów nie nazywajš, to nic nie będzie. - Sochroni Bih! - powtórzył Tatarczuk. - Widać się poczuwasz. - Tfu! Do niczego się nie poczuwam. - Może też koszowy wszystkie listy skręci, bo mu i o własny łeb chodzi. Było tak dobrze do niego pismo jak do was. - A może. - Ale jeœli się poczuwasz, to... Tu stary kantarzej zniżył głos jeszcze bardziej: - UchodŸ! - Ale jak? i gdzie? - pytał niespokojnie Tatarczuk. - Koszowy na wszystkich ostrowach straż postawił, żeby się nikt doLachów nie wymknšł i nie dał znać, co się dzieje. Na Bazawłuku pilnujš Tatarzy. Ryba się nie przeciœnie, ptak nie przeleci. - To się skryj w samej Siczy, gdzie możesz. - Znajdš. Chyba ty mnie schowasz międzybeczkami w bazarze? Ty mój krewniak! - I brata rodzonego nie chowałbym. Boiszsię œmierci, to się upij; pijany ani poczujesz. - A może w listach nic nie ma? - Może... - Ot, bieda! ot, bieda! - rzekł Tatarczuk. - Nie poczuwam się do niczego. Ja dobry mołojec, Lachom wróg. Ale choćby i nic w liœcie nie było, czort wie, co Lach powie przed radš? Może mnie zgubić. - To serdyty Lach; on nic nie powie! - Byłeœ dziœ u niego? - Byłem. Pomazałem mu rany dziegciem; nalałem gorzałki z popiołem w gardło. Będzie zdrów. To serdyty Lach! Mówiš, że Tatarów narznšł na Chortycy, nim go wzięli, jak œwiń. Ty o Lacha bšdŸ spokojny. Ponury odgłos kotłów, w które bito na koszowym majdanie, przerwał dalszš rozmowę. Tatarczuk usłyszawszy ten odgłos drgnšł i zerwał się na równe nogi. Nadzwyczajny niepokój malował się w jegotwarzy i ruchach. - Bijš wezwanie na radę - rzekł łowišc ustami oddech. - Sochroni Bih! Ty, Fyłyp, nie mów, o czym ja z tobš tu gadał. Sochroni Bih! To rzekłszy Tatarczuk chwycił szaflik z palankš, przechylił go obiema rękoma do ust i pił, pił, jakby chciał się na œmierć zapić. - ChodŸmy! - rzekł kantarzej. Odgłos kotłów huczał coraz donoœniej. Wyszli. Przedmieœcie Hassan-Basza oddzielone było od majdanu tylko wałem opasujšcym kosz właœciwy i bramš z wysokš basztš, na której widać było paszcze zatoczonych dział. W œrodku przedmieœcia stał dom kantarzeja i chaty atamanów kramnych, naokół zaœ doœć obszernego placu szopy, w których mieœciły się kramy. Były to w ogóle nędzneUPlc VźŤc Wgc Xm-|c Yé;‘ budowy klecone z bierwion dębowych, których w obfitoœci dostarczała Chortyca, a poszyte gałęziami i oczeretem. Same chaty, nie wyłšczajšc kantarzejowej, podobniejsze były do szałasów, bo tylko dachy ich wznosiły się nad ziemiš. Dachy tebyły czarne i zakopcone, gdyż jeœli w chacie palono ogień, dym wydobywał się nietylko górnym otworem dachu, ale i przez całe poszycie, a wówczas można było mniemać, że to nie chata, jeno kupa gałęziioczeretów, w której wytapiajš smołę. W chatach panowała wieczna ciemnoœć, dlatego podtrzymywano w nich ustawicznieogień z łuczywa i ze skarp dębowych. Szop kramnych było kilkadziesišt i dzieliły się na kurzeniowe, to jest stanowišce własnoœć pojedynczych kurzeniów, i goœcinne, w których w chwilach spokoju handlowali niekiedy Tatarzy i Wołosi, jedni skórami, tkaninami wschodnimi, broniš i wszelkiego rodzaju zdobyczš, inni przeważnie winem. Ale goœcinne kramy rzadko były zajęte, gdyż kupno zmieniało się najczęœciej w tym dzikim gnieŸdzie na rabunek, od którego kantarzej ani kramni atamanowie nie mogli tłumów powstrzymać. Między szopami stało także trzydzieœci oœm szynków kurzeniowych, a przed nimi leżeli zawsze wœród œmieci, wiórów, kłód dębowych i kup końskiego nawozu półmartwi z przepicia się Zaporożcy, jedni w kamiennym œnie pogršżeni, drudzy z pianš na ustach, w konwulsjach lub atakach delirium. Inni, półpijani, wyjšc kozackie pieœni, spluwajšc, bijšc się lub całujšc, przeklinajšc kozaczy los lub płaczšc na kozaczš biedę, deptali po głowach i piersiach leżšcych. Dopiero z chwilš gdy wyruszyła jaka wyprawa na Tatarów lub Ruœ, nakazywano trzeŸwoœć i wówczas należšcych do wyprawy œmierciš karano za pijaństwo. Ale w zwykłych czasach, zwłaszcza na Kramnym Bazarze, prawie wszyscy byli pijani: kantarzej i atamanowiekramni, sprzedajšcy i kupujšcy. Kwaœny zapach nieszumowanej wódki w połšczeniu z zapachem smoły, ryb, dymu i końskich skór nasycał wiecznie powietrze na całym przedmieœciu, które w ogóle pstrociznš kramów przypominało jakšœ mieœcinę tureckš lub tatarskš. Sprzedawano w nich wszystko, co się gdziekolwiek w Krymie, naWołoszczyŸnie lub wybrzeżach anatolskich dało zrabować. Więc jaskrawe tkaniny wschodnie, lamy, altembasy, złotogłowia, sukno, cyc, drelich i płótno, potrzaskane działa spiżowe i żelazne, skóry, futra, suszonš rybę, wiœnie i bakalie tureckie, naczynia koœcielne, mosiężne półksiężyce złupione z minaretów i pozłacane krzyże zdarte z cerkwi, proch i broń siecznš, kije do spis i siodła. A między tš mieszaninš przedmiotów i barw kręcili się ludzie poprzybierani w szczštki najrozmaitszej odzieży, latem półnadzy, zawsze półdzicy,okopceni od dymu, czarni, uwalani w błocie, pełni ciekšcych ran od ukšszeń olbrzymich komarów, których miriady unosiły się nad Czertomelikiem, i jako się rzekło wyżej: wiecznie pijani. W tej chwili całe Hassan-Basza jeszcze pełniejsze było ludzi niż zwykle; zamykanokramy i szynki, wszyscy zaœ œpieszyli na majdan siczowy, na którym miała się odbywać rada. Fyłyp Zachar i Anton Tatarczuk szli z innymi, ale ten ostatni ocišgał się, szedł leniwo i pozwalał się wyprzedzać tłumom. Coraz żywszy niepokójmalował się w jego twarzy. Tymczasem przeszli przez most na fosie, następnie przez bramę i znaleŸli się na obszernym obronnym majdanie, otoczonym przez trzydzieœci oœm wielkich drewnianych budynków. Były to kurzenie, a raczej domy kurzeniowe, rodzaj koszar wojskowych, w których mieszkali Kozacy. Kurzenie owe, jednej wielkoœci i miary, niczym nie różniłysię od siebie, chyba nazwami, przybranymi od rozmaitych miast ukraińskich, od których brały nazwę także i pułki. W jednym kšcie majdanu wznosił się dom radny; zasiadali w nim atamani pod wodzš koszowego, tłumy zaœ, czyli tak zwane "towarzystwo" obradowało pod gołym niebem, wysyłajšc co chwila deputacje do starszyzny, a czasem wdzierajšc się gwałtem do radnego domu i terroryzujšc obrady. Na majdanie ciżba już była ogromna, poprzednio bowiem ataman koszowy poœcišgał do Siczy wszystkie wojska rozproszone po wyspach, rzeczkach i ługach, "towarzystwo" zatem było liczniejsze niż zwykle. Słońce kłoniło się ku zachodowi, więc wczeœnie zapalono kilkanaœcie beczek ze smołš; tu i owdzie stały także beczki z wódkš, które każdy kurzeń dla siebie wytaczał, a które niemało dodawały energii obradom. Porzšdku między kurzeniami pilnowali esaułowie zbrojni w tęgie kije dębowe dla hamowania obradujšcych i w pistolety dla obrony własnego życia, które często bywało w niebezpieczeństwie. Fyłyp Zachar i Tatarczuk weszli prosto do domu obrad, gdyż jeden, jako kantarzej,drugi, jako ataman kurzeniowy, mieli prawozasiadać między starszyznš. W izbie radnej był tylko jeden mały stół, przed którym siedział pisarz wojskowy. Atamanowie i koszowy mieli swoje miejsca na skórach pod œcianami. Ale w tej chwili miejsca nie były jeszcze zajęte. Koszowy chodził wielkimi krokami po izbie, kurzeniowi zaœ, zebrani w małe gromadki, rozmawiali z cicha, przerywajšc sobie kiedy niekiedy głoœniejszymi klštwami. Tatarczuk zauważył, że znajomi nawet i przyjaciele udajš, iż go nie widzš, zbliżył się przeto zaraz do młodego Barabasza, który mniej więcej w takim samym był położeniu. Inni spoglšdali na nich spode łbów, z czego młody Barabasz niewiele sobie robił nie rozumiejšc dobrze, o co idzie. Był to człowiek wielkiej pięknoœci i nadzwyczajnejsiły, której jedynie zawdzięczał swój stopień kurzeniowego atamana, bo zresztš słynšł w całej Siczy ze swej głupoty. Zjednała mu ona przydomek Durnego atamana i przywilej budzenia œmiechów każdym słowem między starszyznš. - Poczekawszy trochę, taj może i pójdziem z kamieniem u szyi w wodę! - szepnšł mu Tatarczuk. - A bo co? - spytał Barabasz. - A to nie wiesz o listach? - Trastia joho maty mordowała! Czy to japisałem jakie listy? - Obacz, jak spoglšdajš na nas spode łbów. - Kołyb ja kotoroho w łob, to by nie patrzył, boby mu œlepie wypłynęły. Tymczasem krzyki z zewnštrz dały znać,że coœ zaszło. Jakoż drzwi izby radnej otwarły się szeroko i wszedł Chmielnicki z Tuhaj-bejem. Ich to witano tak radoœnie. Kilka miesięcy temu Tuhaj-bej, jako najwaleczniejszy z murzów i postrach Niżowców, był przedmiotem strasznej nienawiœci w Siczy - teraz "towarzystwo" rzucało czapki w górę na jego widok, uważajšc go jako dobrego przyjaciela Chmielnickiego i Zaporożców. Tuhaj-bej wszedł naprzód, a za nim Chmielnicki z buławš w ręku, jako hetman wojsk zaporoskich. Godnoœć tę piastował od czasu, jak wrócił z Krymu z wyjednanymi od chana posiłkami. Tłumy porwały go wówczas na ręce i odbiwszy skarbnicę wojskowš przyniosły mu buławę,choršgiew i pieczęć, które zwykle przed hetmanem noszono. To też zmienił się niemało. Widać było, że nosi w sobie straszliwš siłę całego Zaporoża. Nie był to już Chmielnicki pokrzywdzony, uciekajšcy na Sicz przez Dzikie Pola, ale Chmielnicki hetman, krwawy demon, olbrzym, mœciciel własnej krzywdy na milionach. A jednak nie zerwał łańcuchów, włożył tylko nowe, cięższe. Widać to było z jego stosunku z Tuhaj-bejem. Ten hetman Zaporoża w sercu Zaporoża brał drugie miejsce za Tatarem, znosił w pokorze jego dumę i pogardliwe nad wszelki wyraz obejœcie. Był to stosunek lennika do zwierzchniego pana. Ale tak musiało być. Chmielnicki cały swój kredyt u Kozaków zawdzięczał Tatarom i łasce chanowej, której przedstawicielem był dziki i wœciekły Tuhaj-bej. Ale Chmielnicki umiał godzić dumę, rozsadzajšcš mu pierœ, z pokorš tak dobrze, jak odwagę z chytroœciš. Był to lew i lis, orzeł i wšż. Pierwszy to raz od poczštku kozaczyzny Tatar poczynał sobie jak pan w œrodku Siczy - ale takie czasy przyszły. "Towarzystwo" rzucało przecie czapki w górę na widok pohańca. Takie czasy nadeszły. Narada się rozpoczęła. Tuhaj-bej zasiadł w œrodku na grubszym pęku skór i podwinšwszy nogi poczšł gryŸć suszone ziarnka słoneczników i wypluwać zżute skorupki przed siebie na œrodek izby. Po prawej jego stronie zasiadł Chmielnicki z buławš, po lewej koszowy, a atamani i deputacja od "towarzystwa" dalej pod œcianami. Uciszyły się rozmowy, z zewnštrztylko przychodził gwar i głuchy szum tłuszczy, obradujšcej pod gołym niebem, podobny do szumu fal. Chmielnicki poczšł mówić: - Moœci panowie! Z łaski, przychylnoœci i dyszkrecji najjaœniejszego carza krymskiego, pana wielu ludów, pokrewnego ciałom niebieskim, z pozwolenia miłoœciwego króla polskiego Władysława, naszego pana, i dobrej ochoty odważnych wojsk zaporoskich, ufni w naszš niewinnoœći sprawiedliwoœć bożš idziemy pomœcić strasznych i okrutnych krzywd naszych, które po chrzeœcijańsku cierpieliœmy, pókiœmy mogli, od nieszczerych Lachów, komisarzy, starostów i ekonomów, całej szlachty i Żydów. Nad którymi krzywdami jużeœcie, moœci panowie, i całe wojsko zaporoskie wiele łez wyleli i mnie dlatego buławę dali, abym się za niewinnoœć naszš i całych wojsk snadniej mógł upominać. Co ja, uważajšc za wielkš łaskę, moœci panówdobrodziei moich, najjaœniejszego carza o pomoc prosić jechałem, którš nam ofiarował. Ale będšc w gotowoœci i ochocieniemałom się zasmucił słyszšc, iż mogš być między nami zdrajcy, którzy z nieszczerymi Lachami w komitywę wchodzš i o naszej gotowoœci im donoszš - co jeœliby tak było, tedy ukarani być majš wedle woli i dyszkrecji moœci panów. A my prosim, abyœcie listów wysłuchali, które tu poseł od niedruga naszego, księcia Wiœniowieckiego, przywiózł, nie posłem, ale szpiegiem będšc i gotowoœć naszš i dobrš ochotę Tuhaj-beja, naszego przyjaciela, chcšc podpatrzyć i przed Lachami zdradzić. Co abyœcie także osšdzili,jeœli ma być ukarany, jak i ci, do których listy przywiózł, a o których koszowy, jakowierny przyjaciel mój, Tuhaj-beja i całego wojska, zaraz nas uwiadomił. Chmielnicki umilkł; gwar za oknami powiększał się coraz bardziej, więc pisarz wojskowy wstał i zaczšł czytać naprzód pismo ksišżęce do koszowego atamana, zaczynajšce się od słów: "My po bożej myłoœci kniaŸ i hospo dyn na Łubniach, Chorolu, Przyłuce, Hadziaczu etc., wojewoda ruski etc., starosta etc." Pismo było czysto urzędowe. Ksišżę zasłyszawszy, iż wojska z ługów sš œcišgane, pytał atamana, czyby to była prawda, i wzywał go zarazem, aby tego dlaspokojnoœci krajów chrzeœcijańskich zaniechał. Chmielnickiego zaœ, jeœliby Sicz podburzał, aby komisarzom wydał, którzy sami się o to upomnš. Drugi list był pana Grodzickiego, również do wielkiego atamana, trzeci i czwarty Zaćwilichowskiego i starego pułkownika czerkaskiego do Tatarczuka i Barabasza. Wewszystkich nie znajdowało się nic, co by mogło podawać w podejrzenie osoby, do których były adresowane. Zaćwilichowski prosił jedynie Tatarczuka, aby zaopiekowałsię oddawcš listu i aby ułatwił mu wszystko, czego by poseł zażšdał. Tatarczuk odetchnšł. - Co mówicie, moœci panowie, o tych pismach? - spytał Chmielnicki. Kozacy milczeli. Wszelkie obrady, dopóki wódka nie rozgrzała głów, zaczynały się zawsze w ten sposób, iż żaden z atamanównie chciał pierwszy głosu zabrać. Jako ludzie proœci a chytrzy, czynili to głównie z obawy wyrwania się z głupstwem, które by mogło wnioskodawcę na œmiech narazić lub zjednać mu na całe życie szyderczy przydomek. Bo tak i bywało w Siczy, gdzie wœród największego prostactwa zmysł do przedrwiwania niesłychanie był rozwinięty, również jako obawa przed szyderstwem. Kozacy tedy milczeli. Chmielnicki znowu głos zabrał: - Ataman koszowy brat nasz i szczery przyjaciel. Ja atamanowi tak wierzę, jak duszy własnej, a kto by co innego powiadał, ten by sam zdradę zamyœlał. Ataman stary druh i żołnierz. To rzekłszy wstał i ucałował koszowego. - Moœci panowie! - rzekł na to koszowy -ja wojska œcišgam, a hetman niech prowadzi; co do posła, kiedy go do mnie przysłali, to on mój, a kiedy mój, to wam go daruję. - Wy moœci panowie-deputacja, pokłońciesię atamanowi - rzekł Chmielnicki - bo on sprawiedliwy człowiek, i idŸcie powiedzieć "towarzystwu", że jeœli kto jest zdrajca, to nie on zdrajca; on pierwszy straże postawił, on sam kazał łapać zdrajców, coby do Lachów szli. Wy, panowie-deputacja, powiedzcie, że nie on zdrajca, że on najlepszy z nas wszystkich. Panowie-deputacja pokłonili się w pas naprzód Tuhaj-bejowi, który przez cały czas z największš obojętnoœciš żuł swoje ziarnka słoneczników, następnie Chmielnickiemu, koszowemu - i wyszli z izby. Po chwili wrzaski radosne za oknami dałyznać, że deputacja spełniła polecenie. - Niech żyje nasz koszowy! niech żyje koszowy! - wołały chrapliwe głosy z takš siłš, że aż œciany izby zdawały się drżeć wposadach. Jednoczeœnie huknęły wystrzały z samopałów i piszczeli. Deputacja wróciła i znowu zasiadła w kšcie izby. - Moœci panowie! - rzekł Chmielnicki, gdy uciszyło się cokolwiek za oknami. - Już wy mšdrze osšdzili, że koszowy ataman człowiek sprawiedliwy. Ale jeœli ataman niezdrajca, to kto zdrajca? Kto ma przyjaciół między Lachami? z kim oni w konszachty wchodzš? do kogo listy pisujš? komu osobęposła zlecajš? kto zdrajca? To mówišc Chmielnicki podnosił głos coraz wyżej i strzygł złowrogo oczyma w stronę Tatarczuka i młodego Barabasza, jakby chciał ich wskazać wyraŸnie. W izbie powstał szmer, kilka głosów poczęło wołać: "Barabasz i Tatarczuk!" Niektórzy kurzeniowi powstali z miejsc, między deputacjš dały się słyszeć wołania: "Na pohybel!" Tatarczuk zbladł, a młody Barabasz poczšł spoglšdać zdumionymi oczyma po obecnych. Leniwa myœl jego siliła się przezniejaki czas odgadnšć, za co go oskarżajš, na koniec rzekł: - Ne bude sobaka miasa isty! To rzekłszy wybuchnšł œmiechem idioty, a za nim i inni. I nagle większa częœć kurzeniowych poczęła się œmiać dziko, sama nie wiedzšc dlaczego. Zza okna dochodziły krzyki coraz głoœniejsze; widać tam wódka poczęła rozgrzewać już głowy. Szum fali ludzkiej potężniał z każdš chwilš. Ale Anton Tatarczuk wstał i zwróciwszy się do Chmielnickiego poczšł mówić: - Co ja wam zrobił, moœci hetmanie zaporoski, że na œmierć mojš nastajecie? Wczym ja wam winien? Pisał do mnie komisarZaćwilichowski list - taj co? To i kniaŸ pisał do koszowego! A czy ja odebrał list? Nie! A jakby odebrał, to co był zrobił? Ot, poszedłby do pysara i kazałby sobie przeczytać, bo ni pisaty, ni czytaty ne umiju. I wy by zawsze wiedzieli, co w liœcie. A Lacha ja i na oczy nie widział. Tak czy ja zdrajca? Hej, bracia Zaporożcy, Tatarczuk chodził z wami do Krymu, a jak chodzili na Wołoszę, to chodził na Wołoszę; jak chodzili pod Smoleńsk, to chodził pod Smoleńsk, bił się z wami, dobrymi mołojcami, żył z wami, dobrymi mołojcami - i krew przelewał z wami, dobrymi mołojcami i głodem marł z wami, dobrymi mołojcami, tak on nie Lach, nie zdrajca, ale Kozak, wasz brat, a jeœli pan hetman na œmierć jego nastaje, to niech powie, czemu nastaje! Co ja mu zrobił, w czym nieszczeroœć okazał? - a wy, bracia, pomiłujcie i sšdŸcie sprawiedliwie! - Tatarczuk dobry mołojec! Tatarczuk sprawiedliwy człowiek! - ozwało się kilka głosów. - Ty, Tatarczuk, dobry mołojec - rzekł Chmielnicki - i ja na ciebie nie nastaję, boœ ty mój druh i nie Lach, ale Kozak, nasz brat. Bo gdyby Lach był zdrajca, to ja bym się nie smucił i nie płakał, ale jeœli dobry mołojec zdrajca, mój druh zdrajca, to mnieciężko na sercu i żal dobrego mołojca. A skoroœ w Krymie i na Wołoszy, i pod Smoleńskiem bywał, to jeszcze większy twój grzech, żeœ teraz nieszczerze chciał gotowoœć i ochotę wojsk zaporoskich przedLachem zdradzić! Tobie pisali, byœ ty mu ułatwił, czego by zażšdał, a powiedzcie, moœci panowie atamani, czego by Lach mógł żšdać? Czy nie œmierci mojej i mojegożyczliwego przyjaciela Tuhaj-Beja? Czy nie zguby wojsk zaporoskich? Tak, ty, Tatarczuk, winien i już niczego innego nie dokażesz. A do Barabasza pisał stryj jego, pułkownik czerkaski, Czaplińskiemu druh i Lachom druh, któren przywileje u siebie chował, by ich wojsko zaporoskie nie dostało, co gdy tak jest, a klnę się Bogiem, że nie inaczej jest, więc wy oba winni i proœcie pomiłowania atamanów, a jaZP˙c [O@c \É c ]X+|> ^Ô3… X €z wami prosić będę, chociaż ciężka wasza wina i zdrada jawna. Tymczasem zza okna dochodził już nie szum i gwar, ale jakby łoskot jaki burzy. Towarzystwo chciało wiedzieć, co się dzieje w izbie radnej, i wysłało nowš deputację. Tatarczuk poczuł, że jest zgubiony. Teraz przypomniał sobie, że tydzień temu przemawiał wœród atamanów przeciw oddaniu buławy Chmielnickiemu i przymierzuz Tatarami. Zimne krople potu wystšpiły mu na czoło: zrozumiał, że już nie ma ratunku. Co do młodego Barabasza, jasnym było, iż gubišc go Chmielnicki chciał zemœcić się nad starym pułkownikiem czerkaskim, któren synowca swego kochał głęboko. Jednakże Tatarczuk nie chciał umierać. Nie bladłby on przed szablš, przedkulš, nawet przed palem - ale œmierć taka,jaka go czekała, przerażała go do szpiku koœci, więc korzystajšc z chwili ciszy, która zapanowała po słowach Chmielnickiego, krzyknšł przeraŸliwie: x- Na imię Chrysta! bracia atamany, druhy serdeczne, nie gubcie niewinnego, tożja Lacha nie widział, nie gadał z nim! Pomiłujcie, bracia! Nie wiem, czego by Lachode mnie chciał, spytajcie go sami! Ja klnęsię Chrystem Spasem, Œwiętš-Przeczystš, œwiętym Mikołajem Cudotwórcš, œwiętym Michałem Archaniołem, że duszę niewinnš zgubicie! - Przyprowadzić Lacha! - zawołał starszykantarzej. - Lacha tu! Lacha! - wołali kurzeniowi. Wszczęło się zamieszanie; jedni rzucili się do przyległej izby, w której więzień był zamknięty, by przywieœć go przed radę, innizbliżali się groŸnie do Tatarczuka i Barabasza. Pierwszy Hładki, ataman mirgorodzkiego kurzenia, krzyknšł: "Na pohybel!" Deputacja powtórzyła okrzyk. Czarnota zaœ skoczył ku drzwiom i otworzywszy je wołał do zgromadzonego tłumu: - Moœci panowie towarzystwo! Tatarczuk zdrajca i Barabasz zdrajca - na pohybel im! Tłuszcza odpowiedziała wyciem straszliwym. W izbie wszczęło się zamieszanie. Wszyscy kurzeniowi powstali ze swych miejsc. Jedni wołali: "Lacha! Lacha!", inni starali się rozruch uciszyć, a wtem drzwi pod naciskiem tłumu roztworzyły się na oœcież i do œrodka wpadła tłuszcza obradujšca na dworze. Straszliwe postacie, upojone wœciekłoœciš,napełniły izbę wrzeszczšc, wywijajšc rękoma, zgrzytajšc zębami i zionšc zapach gorzałki: "Smert Tatarczuku! i Barabaszu napohybel! Dawajcie zdrajców! na majdan z nimi!" - krzyczały pijane głosy. - "Bij! ubij!" - i setki ršk wycišgnęły się w tej chwili po nieszczęsne ofiary. Tatarczuk nie stawiał oporu, jęczał tylko przeraŸliwie, ale młody Barabasz poczšł bronić się ze strasznš siłš. Zrozumiał na koniec, że go chcš zamordować; strach, rozpacz i wœciekłoœć odbiły się na jego twarzy: pianaokryła mu wargi, z piersi wydobył się ryk zwierzęcy. Po dwakroć wyrywał się z ršk oprawców i po dwakroć ręce ich chwytały go za ramiona, za piersi, za brodę i osełedec; on szamotał się, kšsał, ryczał, upadał na ziemię i znów podnosił się, okrwawiony, straszny. Podarto na nim ubranie, wyrwano mu osełedec z głowy, wybito oko, na koniec przygniecionemu do œciany złamano rękę. Wówczas padł. Oprawcy porwali go za nogi i wraz z Tatarczukiem wywlekli na majdan. Tam dopiero, przy blasku smolistych beczek i stosów ognia, rozpoczęła się doraŸna egzekucja. Kilka tysięcy ludzi rzuciło się naskazanych i darło ich w sztuki wyjšc i walczšc z sobš o przystęp do ofiar. Deptano ich nogami, wyrywano kawały ciała; ciżba tłoczyła się koło nich tym strasznym konwulsyjnym ruchem rozszalałych mas. Chwilami krwawe ręce podnosiły w górę dwie bezkształtne, niepodobne już do ludzkich postaci bryły, to znowu ciskano je na ziemię. Dalej stojšcy wrzeszczeli wniebogłosy: jedni, żeby wrzucić ofiary w wodę, drudzy, by je wtłoczyć w beczki palšcej się smoły. Pijani rozpoczęli bójkę ze sobš. Z szaleństwa zapalono dwie kufy z wódkš, które oœwieciły tę piekielnš scenę drgajšcym, błękitnym œwiatłem. Z nieba patrzył na niš także księżyc cichy, jasny, pogodny. Tak "towarzystwo" karało swoich zdrajców. A w izbie radnej, z chwilš jak kozactwo wywlekło za drzwi Tatarczuka i młodego Barabasza, uciszyło się znowu i atamani zajęli dawne miejsca pod œcianami, bo z przyległego alkierza przyprowadzono więŸnia. Cień padał na jego twarz, gdyż i ogień nakominie przygasł - i w półœwietle widać było tylko wyniosłš postać trzymajšcš sięprosto i dumnie, choć ręce jej zwišzane były łykiem. Ale Hładki dorzucił wišzkę łuczywa, po chwili bujny płomień strzelił w górę i oblał jasnym œwiatłem oblicze więŸnia, który zwrócił się ku Chmielnickiemu. Ujrzawszy go Chmielnicki drgnšł. Więzień - był to pan Skrzetuski. Tuhaj-bej wypluł łuskwiny słoneczników i mruknšł po rusińsku: - Ja toho Lacha znaju - on buw u Krymu. - Na pohybel mu! - zawołał Hładki. - Na pohybel! - powtórzył Czarnota. Chmielnicki opanował już wrażenie. Powiódł tylko oczyma po Hładkim i Czarnocie, którzy pod wpływem tego wzroku umilkli, następnie zwróciwszy się do koszowego rzekł: - I ja jeho znaju. - Ty skšd? - spytał koszowy Skrzetuskiego. - W poselstwiem jechał do ciebie, atamanie koszowy, gdy mnie zbójcy na Chortycy napadli i wbrew obyczajom, obserwowanym u najdzikszych narodów, ludzi mi wybili, a mnie, nie baczšc na godnoœć mš poselskš i urodzenie, zranili, znieważyli i jako jeńca tu przywiedli, o co pan mój, J. O. ksišżę Jeremi Wiœniowiecki, będzie się umiał u ciebie, atamanie koszowy, upomnieć. - A czego ty nieszczeroœć swojš okazał? czemu ty dobrego mołojca obuchem rozszczepił? czemu ty ludzi nabił, we czworo tyle, ile was wszystkich było? A ty z listem do mnie jechał, by na gotowoœć naszš spoglšdać i Lachom o niej donosić? Wiemy także, że ty i do zdrajców wojska zaporoskiego miał listy, aby z nimi zgubę wszystkiego wojska knować, za czym nie jako poseł, ale jako zdrajca będziesz przyjęty i sprawiedliwie ukarany. - Mylisz się, atamanie koszowy, i ty, moœci hetmanie samozwańczy - rzekł namiestnik zwracajšc się do Chmielnickiego.- Jeœlim listy miał, to czyni tak każden poseł, który w obce strony jedzie, że od znajomych do znajomych listy bierze, by i sam miał przez to komitywę. A jam tu jechał z pismem ksišżęcym nie zgubę waszš knować, ale od takowych was postępków powstrzymać, które nieznoœny paroksyzm na Rzeczpospolitš, a na was i nacałe wojsko zaporoskie ostatniš zagładę œcišgnš. Na kogóż to bowiem bezbożnš rękępodnosicie? Przeciw komu wy, co się obrońcami chrzeœcijaństwa nazywacie, z pogany przymierze czynicie? Przeciw królowi, przeciw stanowi szlacheckiemu i całej Rzeczypospolitej. Wy przeto, nie ja, zdrajcami jesteœcie, i to wam powiadam, iżjeœli pokorš i posłuszeństwem nie zgładzicie win waszych, tedy biada wam! Zaliż dawne to czasy Pawluka i Nalewajki?Zali wyszła już wam z pamięci ich kara? Pomnijcie tedy, że patientia Rzeczypospolitej już wyczerpana i miecz wisi nad głowami waszymi. - Łajesz, wraży synu, by się wykręcić i œmierci ujœć! - zawołał koszowy. - Aleć ci nie pomoże ni groŸba, ni wasza łacina lacka. Inni też atamanowie poczęli zębami zgrzytać i trzaskać w szable, a pan Skrzetuski podniósł głowę jeszcze wyżej i tak mówił: - Nie myœl, atamanie koszowy, bym się œmierci obawiał albo żywota bronił, albo się z mej niewinnoœci wywodził. Szlachcicem będšc, od równych tylko sobie sšdzon być mogę i nie przed sędziami tu stoję, jeno przed zbójcami, nie przed szlachtš, jeno przed chłopstwem, nie przed rycerstwem, jeno przed barbarzyństwem, i wiem dobrze, że się od œmierci nie wybiegam, którš wy też dopełnicie miary swej nieprawoœci. Przede mnš jest œmierć i męka, ale za mnš moc i zemsta całej Rzeczypospolitej, przed któršdrżyjcie wszyscy. Jakoż wyniosła postawa, wzniosłoœć mowy i imię Rzeczypospolitej silne zrobiły wrażenie. Atamanowie spoglšdali na siebie milczšc. Przez chwilę wydało im się, że przed nimi stoi nie jeniec, ale groŸny posełpotężnego narodu. Tuhaj-bej zaœ mruknšł: - Serdytyj Lach! - Serdytyj Lach! - powtórzył Chmielnicki. Gwałtowne dobijanie się do drzwi przerwało dalszš ich rozmowę. Na majdanieegzekucja szczštków Tatarczuka i Barabasza była właœnie skończona; "towarzystwo" wysyłało nowš deputację. Kilkunastu Kozaków, okrwawionych, zziajanych, okrytych potem, pijanych, weszło do izby. Stanęli przy drzwiach i wycišgajšc ręce jeszcze dymišce od krwi poczęli mówić: - Towarzystwo kłania się panom starszyŸnie - tu pokłonili się wszyscy w pas - i prosi, żeby im wydać tego Lacha, szczob z nym poihraty, jak z Barabaszom i Tatarczukom. - Wydać im Lacha! - krzyknšł Czarnota. - Nie wydawać - wołał inny. - Niech czekajš! On poseł! - Na pohybel mu! - ozwały się różne głosy. Następnie ucichli wszyscy czekajšc, co powiedzš koszowy i Chmielnicki. - Towarzystwo prosi; a nie, to samo weŸmie - powtórzyli deputaci. Zdawało się, że pan Skrzetuski zgubiony jest bez ratunku, gdy wtem Chmielnicki pochylił się do ucha Tuhaj-beja. - To twój jeniec - szepnšł - jego Tatarzywzięli, on twój. Dasz-li go sobie zabrać? Tobogaty szlachcic, a i bez tego kniaŸ Jaremazłotem za niego zapłaci. - Dawajcie Lacha! - wołali coraz groŸniej Kozacy. Tuhaj-bej przecišgnšł się na swoim siedzeniu i wstał. Twarz zmieniła mu się wjednej chwili, oczy rozszerzyły się jak u żbika, zęby poczęły błyskać. Nagle skoczył jak tygrys przed mołojców dopominajšcych się o jeńca. - Precz, capy, psy niewierne! niewolnicy! swynojady! - ryknšł chwytajšc za brody dwóch Zaporożców i targajšc nimi z wœciekłoœciš. - Precz, pijanice, bydlęta nieczyste! gady plugawe! wy mnie jasyr zabierać przyszli, a ot, ja wam tak!... capy!- To mówišc, targał za brody coraz innych mołojców, na koniec zwaliwszy jednego poczšł go deptać nogami. - Na twarz, niewolnicy, bo was w jasyr zapędzę, bo Sicz całš nogami tak zdepczę jak was! z dymami puszczę, œcierwem waszym pokryję! Deputaci cofali się przerażeni - straszliwy przyjaciel pokazał, co umie. I dziwna rzecz: na Bazawłuku stało tylko szeœć tysięcy ordy! Prawda, że za nimi stał jeszcze chan z całš potęgš krymskš, ale w samej Siczy było kilkanaœcie tysięcy mołojców prócz tych, których Chmielnicki wysłał był już na Tomakówkę - a jednakże ani jeden głos protestacji nie podniósł się przeciw Tuhaj-bejowi. Zdawać by się mogło, że sposób, w jaki groŸny murza obronił jeńca, był jedynie skuteczny, że trafił od razu doprzekonania Zaporożców, którym tatarska pomoc była w tej chwili niezbędnš. Deputacja wypadła na majdan krzyczšc do tłumów, że nie będš z Lachem igrały, bo to jeniec Tuhaj-beja, a Tuhaj-bej, każe rozserdywsia! "Brody nam powyrywał!" - wołali. Na majdanie też poczęto zaraz powtarzać: "Tuhaj-bej rozserdywsia!" "Rozserdywsia! - wołały żałoœnie tłumy - rozserdywsia! rozserdywsia!" - a w kilka chwil jakiœ przeraŸliwy głos jšł œpiewać koło ogniska: Hej, hej! Tuhaj-bej Rozserdywsia duże! Hej, hej, Tuhaj-bej Ne serdysia, druże! Wnet tysišce głosów powtórzyło: "Hej, hej! Tuhaj-bej" - i oto powstawała jedna z tych pieœni, które potem, rzekłbyœ, wicher roznosił po całej Ukrainie i tršcał nimi o struny lir i teorbanów. Ale nagle i pieœń została przerwana, bo przez bramę od strony Hassan-Basza wpadło kilkunastu ludzi i przedzierajšc się przez tłum, krzyczšc: "Z drogi! z drogi!", dšżyło co sił w stronę radnego domu. Atamani zabierali się już do wyjœcia, gdy nowi ci goœcie wpadli do izby. - Pyœmo do hetmana! - wołał stary Kozak. - Skšd wy? - My czehryńcy. Dzień i noc z pyœmom jidem. Oto jest. Chmielnicki wzišł list z ršk Kozaka i poczšł czytać. Nagle twarz zmieniła mu się, przerwał czytanie i rzekł donoœnym głosem: - Moœci panowie atamani! Hetman wielki wysyła syna Stefana z wojskiem na nas. Wojna! W izbie powstał dziwny szmer; nie wiadomo, czy szmer radoœci, czy przerażenia. Chmielnicki wystšpił na œrodekizby, wsparł się pod boki, oczy jego miotały błyskawice, a głos brzmiał groŸniei rozkazujšco: - Kurzeniowi do kurzeniów! Uderzyć z dział na wieży! Rozbić beczki z wódkš! Jutro œwitaniem ruszamy! Od tej chwili kończyły się na Siczy obrady zbiorowe, rzšdy atamanów, sejmy i przewaga "towarzystwa". Chmielnicki brał w ręce nieograniczonš władzę. Oto przed chwilš z obawy, aby głos jego nie został nie wysłuchany przez burzliwe "towarzystwo", musiał jeńca podstępem bronić i podstępem gubić niechętnych; terazbył panem życia i œmierci wszystkich. Tak zawsze bywało. Przed i po wyprawie, choćby hetman już był obrany, tłum narzucał jeszcze atamanom i koszowemu swojš wolę, której niebezpiecznie było się opierać. Ale gdy tylko wyprawa została otršbionš, "towarzystwo" stawało się wojskiem podległym wojskowej dyscyplinie, kurzeniowi oficerami, a hetmanwodzem-dyktatorem. Dlatego też usłyszawszy rozkazy Chmielnickiego atamanowie wypadli natychmiast do swoich kurzeniów. Narada była skończona. Po chwili huk dział z bramy prowadzšcej z Hassan-Basza do siczowego majdanu zatrzšsł œcianami izby i rozległ się posępnym echem po całym Czertomeliku, zwiastujšc wojnę. Rozpoczynał on także epokę w dziejach dwóch narodów, ale o tym nie wiedzieli ni pijani siczowcy, ni sam hetman zaporoski. Rozdział dwunasty Chmielnicki ze Skrzetuskim poszli na nocleg do koszowego, a z nimi i Tuhaj-bej, któremu za póŸno było wracać na Bazawłuk. Dziki bej traktował namiestnika jako jeńca, który miał być za wysokš cenę wykupiony, zatem nie jak niewolnika i z respektem większym nawet może niż Kozaków, bo go w swoim czasie jako ksišżęcego posła na dworze chanowym widywał. Co widzšc koszowy zaprosił go doswej chaty i również zmienił z nim postępowanie. Stary ataman był to człowiek duszš i ciałem oddany Chmielnickiemu, który go zawojował i owładnšł; owóż zauważył, że Chmielnickiemu chodziło widocznie podczas narad o ocalenie jeńca. Ale zdziwił się jeszcze bardziej, gdy zaledwie zasiedli w chacie, Chmielnicki zwrócił się do Tuhaj-beja. - Tuhaj-beju! - rzekł - ile myœlisz wzišć wykupna za tego jeńca? Tuhaj-bej popatrzył na Skrzetuskiego i rzekł: - Tyœ mówił, że to znaczny człowiek, a ja wiem, że to poseł strasznego kniazia, a straszny kniaŸ kocha swoich. Bismillach! jeden zapłaci i drugi zapłaci - razem... Tu Tuhaj-bej zamyœlił się: - Dwa tysišce talerów. Chmielnicki na to: - Dam ci dwa tysišce talerów. Tatar milczał przez chwilę. Jego skoœne oczy zdawały się na wskroœ przenikać Chmielnickiego. - Ty dasz trzy - rzekł. - Dlaczego mam dać trzy, gdyœ sam dwu żšdał? - Bo jeœli go chcesz mieć, to tobie na tym zależy, a jeœli ci zależy, to dasz trzy. - On mnie życie ocalił. - Ałła! to warte tysišc więcej. Tu Skrzetuski wtršcił się do targu. - Tuhaj-beju - rzekł z gniewem. - Z ksišżęcego skarbca nie mogę ci nic obiecywać, ale choćbym miał fortunę własnš poszarpać, to sam dam trzy. Mam też blisko tyle u księcia na prowizji i wioskę dobrš, co starczy. A temu hetmanowi nie chcę wolnoœci i zdrowia zawdzięczać. - A skšd ty wiesz, co ja z tobš uczynię? - rzekł Chmielnicki. A potem zwróciwszy się do Tuhaj-beja mówił: - Wojna się rozpocznie. Poœlesz do kniazia, ale nim poseł wróci, dużo wody w Dnieprze upłynie, a ja ci jutro na Bazawłukodwiozę sam pienišdze. - Daj cztery, to i nie będę z Lachem gadał - odparł niecierpliwie Tuhaj-bej. - Dam cztery, na twoje słowo. - Moœci hetmanie - rzekł koszowy - chcesz, to ci zaraz wyliczę. Mam tu pod œcianš może i więcej. - Jutro powieziesz na Bazawłuk - rzekł Chmielnicki. Tuhaj-bej przecišgnšł się i ziewnšł. - Spać mi się chce - rzekł. - Jutro też przede dniem na Bazawłuk muszę ruszyć. Gdzie mam spać? Koszowy ukazał mu pęk skór owczych pod œcianš. Tatar rzucił się na posłanie. Po niejakim czasie poczšł chrapać jak koń. Chmielnicki przeszedł się kilkakrotnie po wšskiej izbie i rzekł: - Sen ucieka mnie od powiek. Nie usnę. Daj się czego napić, moœci koszowy. - Gorzałki czy wina? - Gorzałki. Nie usnę. - Na niebie już Kurki - rzekł koszowy. - PóŸno! IdŸ i ty spać, stary druhu. Napijsię i idŸ. - Na sławę i szczęœcie! - Na szczęœcie! _Pşc ` Zc ada bd,c €c~:ć! Koszowy obtarł gębę rękawem, następniepodał rękę Chmielnickiemu i odszedłszy w drugi koniec izby zakopał się niemal w owcze skóry, krew bowiem miał już przez wiek ostudzonš. Wkrótce chrapanie jego zawtórowało chrapaniu Tuhaj-beja. Chmielnicki siedział za stołem pogršżonyw milczeniu. Nagle rozbudził się, spojrzał na Skrzetuskiego i rzekł: - Moœci namiestniku, jesteœ wolny. - Wdzięczenem ci, moœci hetmanie zaporoski, luboć nie ukrywam, że wolałbymkomu innemu za wolnoœć dziękować. - Tedy nie dziękuj. Ocaliłeœ mi życie, jamci też dobrem odpłacił, teraz kwita. A i to ci muszę jeszcze powiedzieć, iż cię zaraz nie puszczę, chyba mi słowo rycerskie dasz, iż wróciwszy nie powiesz ni słowa ani o naszej gotowoœci, ani o siłach, ani o niczym, coœ tu w Siczy widział. - Widzę jedno to, żeœ mi niepotrzebnie fructum wolnoœci dał posmakować, bo ci takiego słowa nie dam, gdyż dajšc je, tak bym właœnie postšpił jako ci, którzy do nieprzyjaciela przechodzš. - Gardło moje i zdrowie całego wojska zaporoskiego w tym, aby się na nas hetmanwielki ze wszystkimi siłami nie ruszył, czego by nie omieszkał, gdybyœ go o potędze naszej powiadomił, nie dziw się więc, że jeœli słowa nie chcesz dać, to cięnie puszczę, póki o siebie bezpiecznym nie będę. Wiem, na com się porwał; wiem, jakostraszna jest siła przeciw mnie: obaj hetmani, twój straszny kniaŸ, któren sam za całe wojsko stanie, a Zasławscy, a Koniecpolscy, a wszystkie owe królewięta, które na szyi kozackiej nogę trzymajš! Zaprawdę, niemałom ja musiał napracować się i listów rozpisać, nim zdołałem ich czujnoœć uœpić - toć nie mogę teraz dozwolić, byœ jš rozbudził. Gdy i czerń, i Kozacy grodowi, i wszyscy uciœnieni w wierze i wolnoœci tak się po mojej opowiedzš stronie, jako wojsko zaporoskie imiłoœciwy chan krymski, tuszę, że nieprzyjaciołom sprostam, bo i moja siła znacznš będzie, ale najwięcej ufam Bogu, któren widział krzywdy, a patrzył na niewinnoœć mojš. Tu Chmielnicki wychylił szklankę wódki i zaczšł chodzić niespokojnie koło stołu, pan Skrzetuski zaœ zmierzył go oczyma i rzekł z mocš: - Nie bluŸnijże, hetmanie zaporoski, na Boga i Jego najwyższš opiekę się powołujšc, bo zaiste gniew tylko boży i prędsze karanie na siebie œcišgniesz. Tobież to godzi się Najwyższego na swš obronę wzywać? Tobie, któren dla swych krzywd i prywatnych zatargów takš straszliwš burzę podnosisz i płomień wojny domowej rozpalasz, i z pogany przeciw chrzeœcijanom się łšczysz? Cóż się bowiem stanie? Zwyciężysz-li czy będziesz zwyciężony, morze ludzkiej krwi i łez wylejesz, gorzej szarańczy kraj spustoszysz, krew własnš poganom w jasyr oddasz, Rzeczpospolitš wstrzšœniesz,na majestat rękę podniesiesz, ołtarze Pańskie pohańbisz, a wszystko dlatego, że Czapliński futor ci zabrał, że ci po pijanemu wygrażał! Na cóż się więc nie targniesz? Czego dla prywaty nie poœwięcisz? Boga wzywasz? - a ja zaprawdę, choć jestem w twojej mocy, chociaż mnie żywota i wolnoœci pozbawić możesz - powiadam ci: szatana ty, nie Bogana pomoc wzywaj, bo tylko jedno piekło sekundować ci może! Chmielnicki spšsowiał - za rękojeœć się porwał i patrzył tak na namiestnika jak lew, który wnet ma ryknšć i rzucić się na swš ofiarę - ale się pohamował. Szczęœciem nie był jeszcze pijany. Może też nagle ogarnšł go jakiœ niepokój, może jakieœ głosy zawołały mu w duszy: "Zawróć z drogi" - bo nagle, jakby się chciał przed własnymi myœlami bronić lub samego siebie przekonywać, tak mówić poczšł: - Od innego nie œcierpiałbym takiej mowy,ale i ty bacz, aby twa œmiałoœć mej cierpliwoœci nie pożarła. Piekłem mnie straszysz, o prywatę i zdradę mnie pomawiasz, a skšdże wiesz, jeœli własne tylko krzywdy mœcić idę? Gdzież to bym znalazł pomocników, gdzie owe tysišce, które się już za mnš opowiedziały i opowiedzš, gdybym jeno własnych ucisków chciał dochodzić? Spójrz, co się dzieje na Ukrainie? Hej! ziemia bujna, ziemia matka, ziemia rodzona! A kto w niej jutra pewien? kto w niej szczęœliw? kto wiary nie pozbawion, z wolnoœci nie obran, kto w niejnie płacze i nie wzdycha? Sami jeno Wiœniowieccy a Potoccy, Zasławscy, a Kalinowscy, a Koniecpolscy, i szlachty garœć! Dla nich starostwa, dostojeństwa, ziemia i ludzie, dla nich szczęœcie i złota wolnoœć, a reszta narodu ręce we łzach donieba wycišga czekajšc bożego zmiłowania,bo i królewskie nie pomoże! Ileż to szlachty nawet nieznoœnego ich ucisku wytrzymać nie mogšc na Sicz ucieka, jako ja sam uciekłem! Nie chcę też wojny z królem, nie chcę z Rzeczpospolitš! Ona mać, on ojciec! Król miłoœciwy pan, ale królewięta! Z nimi nam nie żyć; ich to zdzierstwa, ich to arendy, stawszczyzny, pojemszczyzny, suchomielszczyzny, oczkowe i rogowe; ich to tyrania i uciski przez Żydów czynione o zemstę do nieba wołajš. Jakiejże to wdzięcznoœci doznało wojsko zaporoskie za tak wielkie zasługi wlicznych wojnach oddane? Gdzie przywileje kozackie? Król dał, królewięta odjęli. Nalewajko poćwiertowan! Pawluk w miedzianym wole spalon! Krew nie obeschłapo ranach, które nam szabla Żółkiewskiego i Koniecpolskiego zadała! Łzy nie obeschły po pobitych, œciętych, na pal wsadzonych -a teraz - patrz! co œwieci na niebie - tu Chmielnicki wskazał przez okienko na płonšcš kometę - gniew boży! bicz boży!... Więc jeœli ja mam nim być na ziemi - to dziej się wola boża! wezmę ten ciężar na barki. To rzekłszy ręce ku górze wycišgnšł i zdawał się płonšć cały jak wielka pochodnia zemsty i drżeć poczšł, a potem padł na ławę jakby ciężarem swych przeznaczeń przygnieciony. Nastało milczenie przerywane tylko chrapaniem Tuhaj-beja i koszowego, a w jednym kšcie chaty œwierszcz ćwirkał żałoœnie. Namiestnik siedział ze spuszczonš głowš. Rzekłbyœ: szukał odpowiedzi na słowa Chmielnickiego, tak ciężkie, jak bryły granitu; na koniec tak mówić poczšł głosem cichym i smutnym: - Ach! choćby to była i prawda, ktoœ ty, hetmanie, jest, abyœ się sędziš i katem kreował? Jakież cię okrucieństwo, jaka pycha unosi! Czemu ty Bogu sšdu i kary nie zostawisz? Jać złych nie bronię, krzywd nie pochwalam, ucisków prawem nie mianuję, ale wejrzyjże i ty w siebie, hetmanie! Na ucisk od królewišt narzekasz,mówisz, że króla ni prawa słuchać nie chcš, dumę ich ganisz, a czy sam jej próżen jesteœ? Czy sam nie œcišgasz ręki naRzeczpospolitš, prawo i majestat? Tyranię paništ i szlachty widzisz, ale tego nie widzisz, że gdyby nie ich piersi, nie ich pancerze, nie ich moc, nie ich zamki, nie ichdziała i hufce, tedyby ta ziemia, mlekiem imiodem płynšca, pod stokroć cięższym jarzmem tureckim albo tatarskim jęczała! Kto bowiem by jej bronił? Czyjš to opiekš imocš dzieci wasze w janczarach nie służš, a niewiasty do sproœnych haremów nie sš porywane? Kto osadza pustynie, zakłada wsie i miasta, wznosi œwištynie boże? Tu głos pana Skrzetuskiego potężniał coraz bardziej, a Chmielnicki utkwił ponuro oczy we flaszę z wódkš, zaciœnięte pięœciena stole położył i milczał, jakby się sam ze sobš pasował. - I któż sš oni? - mówił dalej pan Skrzetuski - czy to tu z Niemiec przyszli albo od Turek? Nie krew-że to z krwi, nie koœć z koœci waszej? Nie wasza-że to szlachta, nie wasi ksišżęta? Co gdy tak jest, tedy ci biada, hetmanie; bo ty młodszych braci na starszych uzbrajasz i parrycydów z nich czynisz. O dla Boga! choćby też i Ÿli byli, choćby wszyscy, co przecie nie jest, deptali prawa, gwałcili przywileje - niechże ich Bóg sšdzi w niebie,a sejmy na ziemi, ale nie ty, hetmanie! Możesz-li bowiem rzec, że między wami sš tylko sprawiedliwi? zaliœcie nigdy nie przewinili, zali macie prawo rzucić kamieniem na cudzš zmazę? A żeœ mię pytał: gdzie sš przywileje kozackie? - tedyci odpowiem: Nie królewięta je zdarli, ale Zaporożcy, ale Łoboda, Sasko, Nalewajko i Pawluk, o którym zmyœlasz, że był w wolemiedzianym usmażon, bo wiesz dobrze, że tak nie było! Zdarły je bunty wasze, zdarły niespokojnoœci i napady, na kształt tatarskich czynione. Kto Tatarów w graniceRzeczypospolitej puszczał, by dopiero na powracajšcych i łupem obcišżonych dla zysku napadać? - wy! Kto - przebóg! - lud chrzeœcijański, własny w jasyr oddawał? Kto największe warchoły czynił? - wy! Przed kim ni szlachcic, ni kupiec, ni kmieć nie jest bezpieczny? - przed wami! Kto wojny domowe rozpalał, z dymem puszczałwsie i miasta ukrainne, łupił œwištynie boże, gwałcił niewiasty - wy i wy! Czego tedy chcesz? Czy aby wam przywileje na wojnę domowš, rozbój i łupiestwo zostały wydane? Zaiste więcej wam przebaczono, niŸli odjęto! Chciano membra putrida leczyć, nie wycinać, i nie wiem - jest-li na œwiecie potencja prócz Rzeczypospolitej, która by taki wrzód we własnym łonie tolerujšc, tyle cierpliwoœci i klemencji znalazła! A w odwet za to jaka wdzięcznoœć? Ot, tu œpi twój sprzymierzeniec, ale Rzeczypospolitej wrógzaciekły; twój przyjaciel, ale nieprzyjacielkrzyża i chrzeœcijaństwa, nie królewištko ukrainne, ale murza krymski!... z nim to pójdziesz palić własne gniazdo, z nim sšdzić braci! Ale on też ci odtšd panować będzie, jemu strzemię podawać musisz! Chmielnicki wychylił nowš szklankę wódki. - Gdyœmy z Barabaszem czasu swego u króla miłoœciwego byli - odparł ponuro - i gdyœmy na krzywdy i uciski nasze płakali, pan nasz rzekł: "A to nie macie samopałówiszabli przy boku?" - Gdybyœ przed Królem królów stanšł, ten by rzekł: "Aza przebaczyłeœ nieprzyjaciołom swoim, jakom ja swoim przebaczył?" - Z Rzeczpospolitš wojny nie chcę! - Jeno jej miecz do gardła przykładasz! - Idę Kozaków z waszych okowów uwolnić. - By ich w tatarskie łyka skrępować! - Wiary chcę bronić. - Z pohańcem w parze. - Preczże ty, boœ nie jest głosem sumienia mego! Precz! mówię ci! - Krew przelana ci zacišży, łzy ludzkie oskarżš, œmierć cię czeka, sšd czeka! - Puszczyk! - zawołał z wœciekłoœciš Chmielnicki i nożem przed piersiš namiestnikowš błysnšł. - Zabij! - rzekł pan Skrzetuski. I znowu nastała chwila ciszy, znowu słychać było tylko chrapanie œpišcych i żałosne skrzypienie œwierszcza. Chmielnicki stał przez chwilę z nożem przy piersi Skrzetuskiego; nagle się wstrzšsnšł, opamiętał, nóż upuœcił, a natomiast porwawszy gšsiorek z wódkš pić poczšł. Wypił aż do dna i siadł ciężko na ławie. - Nie mogę go pchnšć! - mruczał - nie mogę! PóŸno już... czy to już œwit?... Ale i zdrogi zawracać póŸno... Co ty mnie o sšdzie i krwi mówisz? Poprzednio wypił już wiele, teraz wódka uderzała mu do głowy; stopniowo coraz bardziej tracił przytomnoœć. - Jaki tam sšd? co? Chan obiecał mi posiłki. Tuhaj-bej tu œpi! Jutro mołojcy ruszš... Z nami œwięty Michał-zwycięzca!... A jeœliby... jeœliby... to... Ja cię wykupił u Tuhaj-beja - ty to pamiętaj i powiedz... Ot! Boli coœ... boli! Z drogi zawracać... póŸno!... sšd... Nalewajko... Pawluk... Nagle wyprostował się, oczy z przerażeniem wytrzeszczył i zakrzyknšł: - Kto tu? - Kto tu? - powtórzył na wpół rozbudzony koszowy. Ale Chmielnicki głowę na piersi spuœcił, kiwnšł się raz, drugi, mruknšł: "Jaki sšd?..." - i usnšł. Pan Skrzetuski od ran niedawno otrzymanych i wzruszenia rozmowy pobladłbardzo i zesłabł, więc pomyœlał, że to może œmierć nadlatuje, i zaczšł się modlić. Rozdział trzynasty Nazajutrz rankiem piesze i konne wojska kozackie ruszyły z Siczy. Lubo krew nie splamiła jeszcze stepów, wojna była już rozpoczęta. Pułki szły za pułkami; rzekłbyœ: szarańcza przygrzana słońcem wiosennym wyroiła się z oczeretów Czertomeliku i leci na ukraińskie niwy. W lesie za Bazawłukiem czekali już gotowi dopochodu ordyńcy. Szeœć tysięcy co przebrańszych wojowników, zbrojnych nierównie lepiej od zwykłych czambułowych rabusiów, stanowiło pomoc,którš chan przysłał Zaporożcom i Chmielnickiemu. Mołojcy na ich widok wyrzucili czapki w górę. Zagrzmiały rusznice i samopały. Wrzaski kozackie pomieszane z hałłachowaniem tatarskim uderzyły o sklepienie niebios. Chmielnicki i Tuhaj-bej, obaj pod buńczukami, skoczyli kusobie końmi i powitali się ceremonialnie. Sprawiono szyk pochodowy ze zwykłš Tatarom i Kozakom chyżoœciš, po czym wojska ruszyły naprzód. Ordyńcy zajęli oba skrzydła kozackie, œrodek zawalił Chmielnicki z jazdš, za którš postępowała straszna piechota zaporoska, dalej "puszkary" z armatami, dalej tabor, wozy, na nich służba obozowa, zapasy żywnoœci, wreszcie czabanowie z zapaœnymi stadami ibydłem. Przebywszy bazawłucki las pułki wypłynęły na stepy. Dzień był pogodny. Stropu nieba nie plamiła żadna chmurka. Lekki wiatr podmuchiwał z północy ku morzu, słońce grało na spisach i kwiatach pustyni. Roztoczyły się przed wojskiem Dzikie Pola jako morze bez końca, a na ten widok radoœć ogarnęła kozacze serca. Wielka malinowa choršgiew z Archaniołem zniżyła się po kilkakroć, witajšc step rodzimy, a za jej przykładem pochyliły się wszystkie buńczuki i pułkowe znamiona. Jeden okrzyk wyrwał się ze wszystkich piersi. Pułki rozwinęły się swobodnie. "Dowbysze"i teorbaniœci wyjechali na czołowojska; huknęły kotły, zadŸwięczały litaury i teorbany, a do wtóru im pieœń przez tysišce głosów œpiewana wstrzšsnęła powietrzem i stepem: Hej wy stepy, wy ridnyje, Krasnym cwitom pysanyje, Jako more szyrokije! Teorbaniœci puœcili cugle i przechyleni w tył na kulbakach, z oczyma utkwionymi w niebo, uderzali o struny teorbanów; litaurzyœci wycišgnšwszy ręce nad głowamibili w swoje miedziane kręgi, dowbysze grzmieli w kotły, a te wszystkie odgłosy wraz z monotonnymi słowami pieœni i przeraŸliwym, niesfornym œwistem piszczałek tatarskich zlały się w jakšœ nutę ogromnš, dzikš a smętnš jak sama pustynia. Upojenie ogarnęło wszystkie pułki; głowy chwiały się w takt pieœni i wreszcie zdawało się, że cały step rozœpiewany kołysze się razem z ludŸmi i końmi, i choršgwiami. Spłoszone stada ptactwa zerwały się zestepu i leciały przed wojskiem jak drugie wojsko powietrzne. Chwilami pieœń i muzyka milkły, a wówczas słychać było łopot choršgwi, tętent i parskanie koni i skrzypienie wozówtaborowych podobne do krzyku łabędzi lub żurawi. Na czele, pod wielkš choršgwiš malinowši pod buńczukiem, jechał Chmielnicki przybrany w czerwień, na białym koniu, z pozłocistš buławš w ręku. Cały tabor poruszał się z wolna i cišgnšłna północ pokrywajšc jak groŸna fala - rzeczki, dšbrowy i mogiły, napełniajšc szumem i gwarem pustosz stepowš. A od Czehryna, z północnego krańca pustyni, płynęła przeciw tej fali inna fala wojsk koronnych pod wodzš młodego Potockiego. Tu Zaporożcy i Tatarzy szli jakoby na wesele, z pieœniš radosnš na ustach; tam poważna husaria postępowała w posępnym milczeniu, idšc niechętnie na tę walkę bez sławy. Tu pod malinowš choršgwiš stary, doœwiadczony wódz potrzšsał groŸnie buławš, jakby pewien zwycięstwa i zemsty; tam na czele jechał młodzieniec z twarzš zamyœlonš, jakby œwiadom swych smutnych a bliskich przeznaczeń. Dzieliła ich jeszcze wielka przestrzeń stepu. Chmielnicki nie œpieszył się. Liczył bowiem, że im bardziej pogršży się młody Potocki w pustynię, im dalej odsunie się odobu hetmanów, tym łatwiej będzie mógł być pokonany. A tymczasem coraz nowi zbiegowie z Czehryna, Powołoczy i wszystkich brzegowych miast ukraińskich zwiększali codziennie siły zaporoskie przynoszšc zarazem wieœci z przeciwnego obozu. Dowiedział się z nich Chmielnicki, żestary hetman wysłał syna z dwoma tylko tysišcami jazdy lšdem, a zaœ szeœć tysięcysemenów i tysišc niemieckiej piechoty bajdakami Dnieprem. Obie te siły miały rozkaz stałš z sobš utrzymać łšcznoœć, ale rozkaz został już pierwszego dnia złamany, bo bajdaki, porwane bystrym pršdem Dnieprowym, wyprzedziły znacznie husarię idšcš brzegiem, której pochód opóŸniały niezmiernie przeprawy przez wszystkie rzeczki wpadajšce do Dniepru. Chmielnicki więc pragnšc, by ten rozdziałpowiększył się jeszcze bardziej, nie œpieszył się. Trzeciego dnia pochodu zaległ taborem koło Komyszej Wody i odpoczywał. Tymczasem podjazdy Tuhaj-beja sprowadziły języka. Było to dwóch dragonów, którzy zaraz za Czehrynem dPĄc eńŁ5 f”Ýc €gq%cc hÔ3Ł P zbiegli z taboru Potockiego. Pędzšc dzień i noc zdołali znacznie wyprzedzić swój obóz.Stawiono ich natychmiast przed Chmielnickim. Opowiadania ich potwierdziły to, co było już Chmielnickiemu wiadome o siłach młodego Stefana Potockiego; natomiast przynieœli mu nowš wiadomoœć, że przywódcami semenów, płynšcych wraz z piechotš niemieckš na bajdakach, byli staryBarabasz i Krzeczowski. Usłyszawszy to ostatnie nazwisko Chmielnicki porwał się na równe nogi. - Krzeczowski? pułkownik regestrowych perejasławskich? - On sam, jaœnie wielmożny hetmanie! - odpowiedzieli dragoni. Chmielnicki zwrócił się do otaczajšcych go pułkowników. - W pochód! - zakomenderował grzmišcymgłosem. W niespełna godzinę póŸniej tabor ruszyłnaprzód, chociaż słońce już zachodziło i noc nie obiecywała być pogodnš. Jakieœ straszne, rude chmurzyska porozwalały sięna zachodniej stronie nieba, podobne do smoków, do lewiatanów, i zbliżały się ku sobie, jakby chcšc stoczyć walkę. Tabor posuwał się w lewo, ku brzegowi Dniepru. Szli teraz cicho, bez pieœni, bez bicia w kotły, w litaury, i szybko, o ile pozwalały im trawy, tak bujne w tej okolicy, że pogršżone w nich pułki chwilamitraciły się z oczu, a różnobarwne choršgwie zdawały się same płynšć po stepie. Jazda torowała drogę wozom i piechocie, które postępujšc z trudnoœciš, wkrótce pozostały znacznie w tyle. Tymczasem noc pokryła stepy. Ogromny czerwony księżyc wytoczył się z wolna na niebo, ale przesłaniany co chwila chmuramirozpalał się i gasł jak lampa tłumiona powiewami wiatru. Było już dobrze z północy, gdy oczom Kozaków i Tatarów ukazały się czarne, olbrzymie masy odrzynajšce się wyraŸnie naciemnym tle nieba. Były to mury Kudaku. Podjazdy zakryte ciemnoœciš zbliżyły się pod zamek tak ostrożnie i cicho, jak wilcy lub ptactwo nocne. A nuż można by ubiec niespodzianie sennš fortecę! Ale nagle błyskawica na wałach rozdarłaciemnoœci, huk straszliwy wstrzšsnšł skałami Dniepru i kula ognista zatoczywszyjaskrawy łuk na niebie upadła w trawy stepowe. To posępny cyklop Grodzicki dawał znać, że czuwa. - Pies jednooki! - mruknšł do Tuhaj-beja Chmielnicki - widzi w nocy. Kozacy pominęli zamek - o którego wzięciu w chwili, gdy przeciw nim samym cišgnęły wojska koronne, nie mogli myœleć - i ruszyli dalej. Ale pan Grodzicki walił za nimi z dział, aż się mury zamkowe trzęsły,nie tyle, by im szkody przyczynić, gdyż przechodzili w znacznej odległoœci, ale abyostrzec wojska nadpływajšce Dnieprem, które mogły znajdować się już niedaleko. Przede wszystkim jednak huk dział kudackich odbił się w sercu i uszach pana Skrzetuskiego. Młody rycerz, prowadzony z rozkazu Chmiela z taborem kozackim, drugiego dnia zachorował ciężko. W walce na Chortycy nie otrzymał on wprawdzie żadnej œmiertelnej rany, ale utracił tyle krwi, że niewiele w nim życia zostało. Ranyjego, opatrzone po kozacku przez starego kantarzeja, otworzyły się, owładnęła nim goršczka i nocy owej leżał wpółprzytomny na kozackiej teledze, nie wiedzšc o œwieciebożym. Zbudziły go dopiero działa kudackie.Roztworzył oczy, podniósł się na wozie i poczšł rozglšdać się naokoło. Kozacki taborprzemykał się w ciemnoœciach jak korowód mar, a zamek huczał i œwiecił różowymi dymami; kule ogniste podskakiwały po stepie charkoczšc i warczšc jak psy rozzłoszczone, więc na ten widok taka żałoœć, taka tęsknota ogarnęły pana Skrzetuskiego, że gotów był i umrzeć zaraz, byle choć duszš ulecieć do swoich. Wojna! wojna! a oto on w obozie wrogów bezbronny, chory, z woza nie mogšcy się podnieœć. Rzeczpospolita w niebezpieczeństwie, on zaœ nie leci jej ratować! A tam, w Łubniach, wojska pewnojuż ruszajš. Ksišżę z błyskawicami w oczach lata przed szeregami, a w którš stronę buławš skinie, tam wnet trzysta kopii jakby trzysta gromów uderzy. Tu rozmaite znajome twarze zaczęły namiestnikowi stawać przed oczy. Mały Wołodyjowski leci na czele dragonów ze swojš cienkš szabelkš w ręku, ale to fechmistrz nad fechmistrze: z kim jš skrzyżuje, ten jakby leżał w mogile; tam znów pan Podbipięta wznosi swój katowski Zerwikaptur! Zetnie trzy głowy czy nie zetnie? Ksišdz Jaskólski ogania choršgwie i modli się z rękami do góry, lecz to dawny żołnierz, więc nie mogšc wytrzymać huknieczasem: "Bij, zabij!" A owo pancerni kładš już glewie w pół końskiego ucha, pułki ruszajš naprzód, rozpędzajš się, pędzš, bitwa, zawierucha! Nagle widzenie się zmienia. Przed namiestnikiem staje Helena blada, z rozpuszczonym włosem i woła: "Ratuj, bo mnie Bohun goni!" Pan Skrzetuski zrywa się z wozu, aż jakiœ głos, ale już rzeczywisty,mówi do niego: - Leżże, detyno, bo zwišżę. To esauł taborowy, Zachar, któremu Chmielnicki kazał pilnować namiestnika jak oka w głowie, układa go na powrót na wozie, okrywa końskš skórš i pyta jeszcze: - Szczo z toboju? Więc pan Skrzetuski przytomnieje zupełnie. Mary pierzchajš. Wozy cišgnš samym brzegiem Dnieprowym. Chłodny powiew dochodzi od rzeki i noc blednie. Ptactwo wodne rozpoczyna gwar poranny. - Słuchaj, Zachar! to my już minęli Kudak? - pyta pan Skrzetuski. - Minęli! - odpowiada Zaporożec. - A dokšd cišgniecie? - Ne znaju. Bytwa, każe, bude, ałe ne znaju. Na te słowa serce uderzyło radoœnie w piersiach pana Skrzetuskiego. Sšdził on, że Chmielnicki będzie oblegał Kudak i że od tego wojnę zacznie. Tymczasem poœpiech, zjakim Kozacy szli naprzód, pozwalał wnosić, że wojska koronne były już blisko iże właœnie Chmielnicki dlatego pominšł fortecę, by nie być zmuszonym do bitwy pod jej działami. "Dziœ jeszcze może wolnybędę" - pomyœlał namiestnik i wzniósł oczydziękczynnie ku niebu. Rozdział czternasty Huk dział kudackich słyszały również wojska płynšce bajdakami pod wodzš starego Barabasza i Krzeczowskiego. Składały się one z szeœciu tysięcy Kozaków regestrowych i jednego regimentu wybornej piechoty niemieckiej, której pułkownikował Hans Flik. Pan Mikołaj Potocki długo się wahał, zanim Kozaków przeciw Chmielnickiemu wyprawił, ale że Krzeczowski miał na nich wpływ ogromny, a Krzeczowskiemu hetman ufał bez granic, więc tylko semenom kazałprzysięgę wiernoœci złożyć i - wyprawił ichw imię boże. Krzeczowski, żołnierz pełen doœwiadczenia i wielce w poprzednich wojnach wsławiony, był klientem domu Potockich, którym wszystko zawdzięczał: ipułkownikostwo, i szlachectwo, gdyż mu je na sejmie wyrobili, i na koniec obszerne posiadłoœci położone przy zbiegu Dniestru i Ladawy, które dożywotnio od nich trzymał. Tyle tedy węzłów łšczyło go z Rzeczšpospolitš i z Potockimi, że cień nieufnoœci nie mógł zrodzić się w duszy hetmańskiej. Był to przy tym człowiek w sile dni, bo zaledwie pięćdziesišt lat liczšcy, i wielka przyszłoœć otwierała się przed nim na usługach krajowi. Niektórzy chcieli w nim widzieć następcę Stefana Chmieleckiego, który rozpoczšwszy zawód jako prosty rycerz stepowy skończył go jako wojewoda kijowski i senator Rzeczypospolitej. Od Krzeczowskiego zależało pójœć tš samš drogš, na którš pchało go męstwo, dzika energia i niepohamowana ambicja, głodna zarówno bogactw, jak i dostojeństw. Gwoli tej to ambicji silnie przed niedawnym czasem zabiegał o starostwo lityńskie, a gdy na koniec otrzymał je pan Korbut, Krzeczowskigłęboko zakopał w sercu zawód, ale prawieże odchorował z zawiœci i zmartwienia. Teraz zdawał mu się los na nowo uœmiechać, gdyż otrzymawszy od hetmana wielkiego tak ważnš funkcję wojskowš, œmiało mógł liczyć, że imię jego obije się ouszy królewskie. A było to rzeczš ważnš, bo następnie należało tylko pokłonić się panu, aby otrzymać przywilej z miłymi duszy szlacheckiej słowami: "Bił nam czołom i prosył, szczob jeho podaryty, a my pomniawszy jeho usługi, dajem" etc. Tšdrogš zdobywało się na Rusi bogactwa i dostojeństwa; tš drogš ogromne obszary pustych stepów, które przedtem należały do Boga i Rzplitej, przechodziły w ręce prywatne; tš drogš chudopachołek na pana wyrastał i mógł krzepić się nadziejš, że potomkowie jego między senatory zasiędš. Krzeczowskiego gryzło jeno to, że w owej powierzonej mu funkcji musiał dzielićwładzę z Barabaszem, ale był to podział tylko nominalny. W rzeczywistoœci stary pułkownik czerkaski, zwłaszcza w ostatnich czasach, tak się postarzał i zgrzybiał, że już ciałem jedynie do tej ziemi należał, a dusza jego i umysł pogršżone były ustawicznie w odrętwieniu imartwocie, które zwykle œmierć prawdziwšpoprzedzajš. Z poczštku wyprawy rozbudziłsię i poczšł się krzštać doœć raŸnie, rzekłbyœ: na odgłos surm wojennych stara żołnierska krew poczęła w nim kršżyć silniej, bo był to przecie czasu swego wsławiony rycerz i wódz stepowy; ale zaraz po wyruszeniu ukołysał go plusk wioseł, uœpiły pieœni semenów i łagodny ruch bajdaków, więc zapomniał o œwiecie bożym. Krzeczowski wszystkim rzšdził i zawiadywał, Barabasz zaœ budził się tylko do jedzenia; najadłszy się pytał ze zwyczaju o to i owo - zbywano go lada jakš odpowiedziš, w końcu wzdychał i mawiał: "Ot, rad by ja z innš wojnš do mogiły się kłaœć, ale wola boża!" Tymczasem łšcznoœć z wojskiem koronnym, idšcym pod wodzš Stefana Potockiego, została od razu przerwana. Krzeczowski narzekał, że husaria i dragoniaza wolno idš, że nadto u przepraw marudzš, że młody syn hetmański nie ma wojskowego doœwiadczenia, ale z tym wszystkim kazał wiosłować i płynšć naprzód. Bajdaki płynęły więc z biegiem Dnieprowym ku Kudakowi, oddalajšc się coraz bardziej od wojsk koronnych. Nareszcie pewnej nocy zasłyszano huk dział. Barabasz spał i nie obudził się; natomiast Flik, który płynšł naprzód, wsiadł w podjazdkę i udał się do Krzeczowskiego. - Moœci pułkowniku - rzekł - to kudackie armaty. Co mam czynić? - Zatrzymaj waœć bajdaki. Zostaniemy przez noc w oczeretach. - Chmielnicki widocznie zamek oblega. Moim zdaniem, należałoby poœpieszyć z odsieczš. - Ja waœci o zdanie nie pytam, jeno rozkaz daję. Przy mnie komenda. - Moœci pułkowniku!... - Stać i czekać! - rzekł Krzeczowski. Ale widzšc, że energiczny Niemiec szarpie swojš żółtš brodę i ustępować bez racji nie myœli, dodał łagodniej: - Kasztelan do jutra rana może z jazdš nadcišgnšć, a fortecy przez jednš noc nie wezmš. - A jeœli nie nadcišgnie? - Będziem czekać choćby dwa dni. Waœć nie znasz Kudaku! Połamiš oni sobie zęby o jego mury, a ja bez kasztelana na odsiecz nie będę cišgnšł, bo i prawa do tego nie mam. Jego to rzecz. Wszelko słusznoœć zdawała się być po stronie Krzeczowskiego, więc Flik nie nalegał dłużej i oddalił się do swoich Niemców. Po chwili bajdaki poczęły zbliżaćsię ku prawemu brzegowi i zasuwać w oczerety, które więcej jak na staję pokrywały szeroko w tym miejscu rozlanš łachę. Na koniec plusk wioseł ustał, statki skryły się całkowicie w szuwarach, a rzeka zdawała się być pustš zupełnie: Krzeczowski zakazał palenia ogni, œpiewania pieœni i rozmów, więc okolicę zaległa cisza przerywana tylko dalekim odgłosem dział kudackich. Wszelako na statkach nikt prócz jednegoBarabasza nie zmrużył oka. Flik, człowiek rycerski i boju chciwy, chciałby ptakiem lecieć pod Kudak. Semenowie pytali się siebie z cicha: co też się może zdarzyć z fortecš? Wytrzyma czy nie wytrzyma? A tymczasem huk wzmagał się coraz bardziej.Wszyscy byli przekonani, że zamek odpiera szturm gwałtowny. "Chmiel nie żartuje, ale i Grodzicki nie żartuje!" - szeptali Kozacy. A co to będzie jutro? To samo pytanie zadawał sobie prawdopodobnie Krzeczowski, który siadłszy na przedzie swego bajdaku zamyœlił się głęboko. Chmielnickiego znał on dobrze i dawno, uważał go zawsze aż dotšd za człowieka nadzwyczajnych zdolnoœci, któremu tylko pola brakło, by wyleciał jak orzeł w górę, a teraz Krzeczowski zwštpił o tym. Działa grzmiały cišgle, a zatem chyba Chmielnicki naprawdę Kudak oblegał? "Jeœli tak jest - myœlał Krzeczowski - to to jest człowiek zgubiony!" Jak to? Więc podniósłszy Zaporoże, zapewniwszy sobie pomoc chanowš, zebrawszy siły, jakimi żaden z watażków dotychczas nie rozporzšdzał, zamiast iœć co najœpieszniej na Ukrainę, zamiast pobudzić czerń, przecišgnšć grodowych, zgnieœć co prędzej hetmanów i opanować cały kraj, nimby na obronę jego nowe wojska nadeszły, on - Chmielnicki, on - stary żołnierz, szturmuje do niezdobytej fortecy, która przez rok może go trzymać? I pozwoli na to, by najlepsze siły jego tak rozbiły się o mury Kudaku, jak fala Dnieprowa rozbija się o skały porohów? I będzie czekał pod Kudakiem, aż się hetmani wzmocniš i oblegnš go jak Nalewajkę pod Sołonicš?... - To człowiek zgubiony! - powtórzył raz jeszcze pan Krzeczowski. - Właœni Kozacy go wydadzš. Nieudany szturm wywoła zniechęcenie i popłoch. Iskra buntu zagaœnie w samym zarodku, a Chmielnicki nie będzie straszniejszy niż miecz, który się ułamał przy rękojeœci. - To głupiec! "Ergo? - pomyœlał pan Krzeczowski - ergo, jutro wysadzę na brzeg moich semenów i Niemców, a następnej nocy na osłabionego szturmami niespodziewanie uderzę. Zaporożców w pień wyrżnę, a Chmielnickiego, zwišzanego, pod nogi hetmańskie rzucę. Jego to własna wina, bomogło się zdarzyć inaczej." Tu rozkiełznana ambicja pana Krzeczowskiego wzbiła się na sokolich skrzydłach w górę. Wiedział on dobrze, że młody Potocki żadnš miarš do jutrzejszej nocy przycišgnšć nie może, więc kto urwie głowę hydrze? Krzeczowski! Kto zgasi bunt,który straszliwym pożarem mógłby ogarnšćcałš Ukrainę? Krzeczowski! Może stary hetman będzie krzyw trochę, że się to stanie bez udziału synala, ale się wysapie prędko, a tymczasem wszystkie promienie sławy i łaski królewskiej oœwiecš czoło zwycięzcy. Nie! Trzeba się jednak będzie podzielić sławš ze starym Barabaszem i z Grodzickim! Pan Krzeczowski zasępił się mocno, ale wnet wypogodził się. Wszakże tę starš kłodę, Barabasza, lada dzień zakopiš w ziemię, a Grodzicki, byle mógł w Kudaku siedzieć i Tatarów kiedy niekiedy z dział przepłoszyć, niczego więcej nie pragnie; pozostaje jeden Krzeczowski. Byle hetmaństwo ukrainne mógł otrzymać! Gwiazdy migotały na niebie, a pułkownikowi zdawało się, że to klejnoty w buławie; wiatr szumiał w oczeretach, a jemu zdało się, że to szumi buńczuk hetmański. Działa Kudaku grzmiały cišgle. "Chmielnicki da gardło pod miecz - myœlał dalej pułkownik - ale to jego własna wina! Mogło być inaczej! Gdyby poszedł od razu na Ukrainę!... Mogło być inaczej! Tam wre i huczy wszystko, tam leżš prochy czekajšce tylko na iskrę. Rzeczpospolita jest potężna, ale na Ukrainie sił nie ma, a król niemłody, schorowany! Jedna wygrana przez Zaporożców bitwa sprowadziłaby nieobliczone skutki..." Krzeczowski ukrył twarz w dłoniach i siedział nieruchomy, a tymczasem gwiazdy staczały się niżej i niżej i zachodziły z wolna na step. Przepiórki ukryte w trawachpoczęły się nawoływać. Niezadługo miało zaœwitać. Na koniec rozmyœlania pułkownika skrzepły w niewzruszony zamiar. Jutro uderzy na Chmielnickiego i zetrze go w proch. Po jego trupie dojdzie do bogactw i dostojeństw, stanie się narzędziem kary w ręku Rzeczypospolitej, jej obrońcš, w przyszłoœci jej dygnitarzem i senatorem. Pozwycięstwie nad Zaporożem i Tatarami nie odmówiš mu niczego. A jednak - nie dano mu starostwa lityńskiego. Na to wspomnienie Krzeczowski œcisnšł pięœcie. Nie dano mu starostwa mimo potężnego wpływu jego protektorów Potockich, mimo jego zasług wojennych, dlatego tylko, że był homo novus, a jego przeciwnik od kniaziów ród wywodził. W tejRzeczypospolitej nie doœć było zostać szlachcicem, należało jeszcze czekać, by to szlachectwo pokryło się pleœniš jak wino, by zardzewiało jak żelazo. Chmielnicki jeden mógł zaprowadzić nowyporzšdek rzeczy, któremu bogdaj że i sam król by sprzyjał - ale, nieszczęœnik, wolał oto rozbijać głowę o skały kudackie. Pułkownik uspokajał się z wolna. Odmówili mu raz starostwa - cóż z tego? Tym bardziej będš się starali go wynagrodzić, zwłaszcza po zwycięstwie i zgaszeniu buntu, po uwolnieniu od wojny domowej Ukrainy, ba! całej Rzeczypospolitej! Wówczas niczego mu nie iP] c j­ t c k!ˆc lŠ)ä c m7Ç nT82€odmówiš, wówczas nie będzie potrzebował nawet i Potockich... Senna głowa schyliła mu się na piersi - i usnšł marzšc o starostwach, o kasztelaniach, o nadaniach królewskich i sejmowych... Gdy się zbudził, był brzask. Na bajdakach spało jeszcze wszystko. W dali połyskiwały w bladym, rozpierzchłym œwietle wody Dnieprowe. Naokoło panowałaabsolutna cisza. Ta właœnie cisza zbudziła go. Działa kudackie przestały huczeć. "Co to? - pomyœlał Krzeczowski. - Pierwszy szturm odparty? czy może Kudak wzięty?" Ale to niepodobna! Nie! po prostu zbici Kozacy leżš gdzieœ z dala od zamku i rany liżš, a jednooki Grodzicki poglšda na nich przez strzelnicę, rychtujšc na nowo działa. Jutro szturm powtórzš i znowu zęby połamiš. Tymczasem rozedniało. Krzeczowski zbudził ludzi na swym bajdaku i posłał czółno po Flika. Flik przybył niebawem. - Moœci pułkowniku! - rzekł mu Krzeczowski - jeœli do wieczora kasztelan nie nadcišgnie, a z nocš szturm się powtórzy, ruszymy fortecy w pomoc. - Moi ludzie gotowi - odparł Flik. - Rozdajże im prochy i kule. - Rozdane. - W nocy wysiędziemy na brzeg i ruszymyjak najciszej stepem. Zejdziemy ich niespodzianie. - Gut, sehr gut! ale czyby się nie przysunšć trochę bajdakami? Do fortecy milze cztery. Trochę daleko dla piechoty. - Piechota siędzie na konie semenów. - Sehr gut! - Ludzie niech leżš cicho w sitowiach, nabrzeg nie wychodzš i hałasów nie sprawujš.Ogniów nie palić, bo dymy by nas zdradziły.Nie powinni o nas wiedzieć. - Mgła taka, że i dymów nie ujrzš. Rzeczywiœcie rzeka, łacha poroœnięta oczeretem, w której stały bajdaki, i stepybyły pokryte, jak okiem sięgnšć, białym, nieprzeniknionym tumanem. Ale że był to dopiero œwit, więc mgły mogły jeszcze opaœć i odsłonić stepowe przestrzenie. Flik odjechał. Ludzie na bajdakach budzilisię z wolna; wnet ogłoszono rozkazy Krzeczowskiego, by się zachować cicho - więc zabierali się do rannego posiłku bez żołnierskiego gwaru. Kto by przechodził brzegiem lub płynšł œrodkiem rzeki, aniby się domyœlił, że w przyległej łasze ukrywasię kilka tysięcy ludzi. Koniom dawano jeœć z ręki, by nie rżały. Bajdaki zakryte mgłš leżały przyczajone w lesie szuwarów. Gdzieniegdzie tylko przemykała się mała pidjizdka o dwóch wiosłach, rozwożšca suchary i rozkazy, zresztš wszędzie panowało grobowe milczenie. Nagle w trawach, trzcinach, szuwarach izaroœlach przybrzeżnych, naokoło całej łachy, rozległy się dziwne, a bardzo licznegłosy wołajšce: - Pugu! Pugu! Cisza... - Pugu! Pugu! I znowu nastało milczenie, jak gdyby owe głosy wołajšce na brzegach oczekiwały na odpowiedŸ. Ale odpowiedzi nie było. Wołania zabrzmiały po raz trzeci, ale szybsze i niecierpliwsze: - Pugu! Pugu! Pugu! Wówczas od strony statków rozległ się wœród mgły głos Krzeczkowskiego: - A kto taki? - Kozak z ługu! Semenom ukrytym na bajdakach serca zabiły niespokojnie. Tajemnicze owo wołanie było im znane dobrze. W ten sposób Zaporożcy porozumiewali się z sobš na zimownikach, w ten także sposób w czasie wojen zapraszali na rozmowę braci Kozaków regestrowych i grodowych, międzyktórymi bywało wielu należšcych sekretniedo bractwa. Głos Krzeczowskiego rozległ się znowu: - Czego chcecie? - Bohdan Chmielnicki, hetman zaporoski, oznajmia, że działa na łachę sš obrócone. - Powiedzcie hetmanowi zaporoskiemu, żenasze obrócone sš na brzegi. - Pugu! Pugu! - Czego jeszcze chcecie? - Bohdan Chmielnicki, hetman zaporoski, prosi na rozmowę swojego przyjaciela, panaKrzeczowskiego pułkownika. - Niech jeno da zakładników. - Dziesięciu kurzeniowych. - Zgoda! W tej chwili brzegi łachy zakwitły jakbykwieciem Zaporożcami, którzy popowstawali spoœród traw, między którymi leżeli ukryci. Z dala od stepów nadcišgała ich konnica i armaty, ukazały się dziesištki i setki choršgwi, znamion, buńczuków. Szli ze œpiewaniem i biciem w kotły. Wszystko to razem podobniejsze było do radosnego powitania niż do zetknięcia się wrogich potęg. Semenowie z bajdaków odpowiedzieli okrzykami. Tymczasem przybyły czółna wiozšce atamanów kurzeniowych. Krzeczowski wsiadł w jedno z nich i odjechał na brzeg. Tam podano mu konia i przeprowadzono natychmiast do Chmielnickiego. Chmielnicki ujrzawszy go uchylił czapki, a następnie powitał go serdecznie. - Moœci pułkowniku! - rzekł - stary przyjacielu mój i kumie! Gdy pan hetman koronny kazał ci mnie łapać i do obozu odstawić, tyœ tego uczynić nie chciał, jenomię ostrzegłeœ, bym się ucieczkš salwował, dla którego uczynku winienem ciwdzięcznoœć i miłoœć braterskš. To mówišc rękę uprzejmie wycišgał, ale czarniawa twarz Krzeczowskiego pozostałajak lód zimna. - Teraz zaœ, gdyœ się wyratował, moœci hetmanie - rzekł - rebelię podniosłeœ. - O swoje to, twoje i całej Ukrainy krzywdy idę się upomnieć z przywilejami królewskimi w ręku i w tej nadziei, że pan nasz miłoœciwy za złe mi tego nie poczyta.Krzeczowski poczšł patrzyć bystro w oczy Chmielnickiemu i rzekł z przyciskiem: - Kudak obległeœ? - Ja? Chybabym był z rozumu obran! Kudak minšłem i anim wystrzelił, choć mnie stary œlepiec armatami stepom oznajmiał. Mnie na Ukrainę było pilno, nie do Kudaku, a do ciebie było mi pilno, do starego druha, dobrodzieja. - Czego ty ode mnie chcesz? - JedŸ ze mnš trochę w step, to się rozmówim. Ruszyli końmi i pojechali. Bawili z godzinę. Po powrocie twarz Krzeczowskiego była blada i straszna. Wnet też zaczšł żegnać się z Chmielnickim, który rzekł mu na drogę: - Dwóch nas będzie na Ukrainie, a nad nami jeno król i nikt więcej. Krzeczowski wrócił do bajdaków. Stary Barabasz, Flik i starszyzna oczekiwali go niecierpliwie. - Co tam? co tam? - pytano go ze wszystkich stron. - Wysiadać na brzeg! - odpowiedział rozkazujšcym głosem Krzeczowski. Barabasz podniósł senne powieki; jakiœ dziwny płomień błysnšł mu w oczach. - Jak to? - rzekł. - Wysiadać na brzeg! Poddajem się! Fala krwi buchnęła na bladš i pożółkłš twarz Barabasza. Wstał z kotła, na którymsiedział, wyprostował się i nagle ten zgięty, zgrzybiały starzec zmienił się w olbrzyma pełnego życia i siły. - Zdrada! - ryknšł. - Zdrada! - powtórzył Flik chwytajšc za rękojeœć rapiera. Ale nim go wydobył, pan Krzeczowski œwisnšł szablš i jednym zamachem rozcišgnšł go na pomoœcie. Następnie skoczył z bajdaku w podjazdkę tuż stojšcš, w której siedziało czterech Zaporożców z wiosłami w ręku, i krzyknšł: - Między bajdaki! Czółno pomknęło jak strzała, pan Krzeczowski zaœ stojšc w œrodku, z czapkšna okrwawionej szabli, z oczyma jak płomienie, krzyczał potężnym głosem: - Dzieci! nie będziem swoich mordować! Niech żyje Bohdan Chmielnicki, hetman zaporoski! - Niech żyje! - powtórzyły setne i tysięczne głosy. - Na pohybel Lachom! - Na pohybel! Wrzaskom z bajdaków odpowiadały okrzyki Zaporożców na brzegach. Ale wielu ludzi ze statków stojšcych dalej nie wiedziało jeszcze, o co chodzi; dopiero gdywszędzie rozbiegła się wieœć, że pan Krzeczowski przechodzi do Zaporożców, prawdziwy szał radoœci ogarnšł semenów. Szeœć tysięcy czapek wyleciało w górę, szeœć tysięcy rusznic huknęło wystrzałami.Bajdaki zatrzęsły się pod stopami mołojców. Powstał tumult i zamieszanie. Wszelako radoœć owa musiała być krwiš oblana, bo stary Barabasz wolał zginšć niż zdradzić choršgiew, pod którš wiek życia przesłużył. Kilkudziesięciu ludzi czerkaskich opowiedziało się przy nim i wszczęła się bitwa krótka, straszna - jak wszystkie walki, w których garœć ludzi pożšdajšca nie łaski, ale œmierci, broni się tłumom. Ani Krzeczowski, ani nikt z Kozaków nie spodziewał się takiego oporu. W starym pułkowniku rozbudził się dawny lew. Na wezwanie, by broń złożył, odpowiadał strzałami - i widziano go na przodzie z buławš w ręku, z rozwianymi białymi włosami, wydajšcego rozkazy grzmišcym głosem i z młodzieńczš energiš. Statek jego otoczono ze wszystkich stron. Ludzie z tych bajdaków, które nie mogły się docisnšć, wskakiwali w wodę i płynšc lub brodzšc między oczeretami, chwytajšc następnie za krawędŸ statku, wdzierali się nań z wœciekłoœciš. Opór był krótki. Wierni Barabaszowi semenowie, skłuci, zršbani lubporozrywani rękami, zalegli trupem pomost - stary z szabla w ręku bronił się jeszcze. Krzeczowski przedarł się ku niemu. - Poddaj się! - krzyknšł. - Zdrajco! na pohybel! - odparł Barabasz iwzniósł szablę do cięcia. Krzeczowski cofnšł się szybko w tłum. - Bij! - zawołał do Kozaków. Ale zdawało się, że nikt nie chce pierwszy podnieœć ręki na starca. Na nieszczęœcie jednak pułkownik poœliznšł sięwe krwi i upadł. Leżšcy nie wzbudzał już tego szacunku czy też przestrachu i wnet kilkanaœcie ostrz pogršżyło się w jego ciało. Starzec zdołał tylko wykrzyknšć: "Jezus Maria!" Zaczęto siekać leżšcego i rozsiekano w kawałki. Uciętš głowę przerzucano z bajdaku do bajdaku, bawišc się niš jak piłkš dopóty, dopóki po niezręcznym rzuceniu nie wpadła w wodę. Pozostawali jeszcze Niemcy, z którymi trudniejsza była sprawa, bo regiment składał się z tysišca starego i wyćwiczonego w różnych wojnach żołnierza. Dzielny Flik poległ wprawdzie z ręki Krzeczowskiego, ale na czele regimentu pozostał Johan Werner, podpułkownik, weteran jeszcze z trzydziestoletniej wojny. Krzeczowski pewny był prawie zwycięstwa, gdyż bajdaki niemieckie otoczone były ze wszystkich stron kozackimi, chciał jednak zachować dla Chmielnickiego tak znaczny zastęp niezrównanej i doskonale uzbrojonej piechoty, dlatego wolał z nimi rozpoczšć układy. Zdawało się przez jakiœ czas, że Werner zgadza się na nie, gdyż rozmawiał spokojnie z Krzeczowskini i słuchał uważnie wszelkich obietnic, jakich mu przeniewierczy pułkownik nie szczędził. Żołd, z którym Rzeczpospolita była zalegała, miał być natychmiast za ubiegły czas i za rok jeszcze z góry wypłacony. Po roku knechtowie mogli się udać, gdzie by chcieli, choćby nawet do obozu koronnego. Werner niby namyœlał się, ale tymczasemwydał cicho rozkazy, by bajdaki przysunšć do siebie tak, aby utworzyły jedno zwarte koło. Na okręgu tego koła stanšł mur piechurów, ludzi rosłych i silnych, przybranych w żółte kolety i takiejże barwy kapelusze, w zupełnym szyku bojowym, z lewš nogš wysuniętš naprzód do strzału i z muszkietami przy prawym boku. Werner z obnażonš szpadš w ręku stał wpierwszym szeregu i namyœlał się długo. Na koniec podniósł głowę. - Herr Hauptmann! - rzekł - zgadzamy się! - Nie stracicie na nowej służbie! - zawołał z radoœciš Krzeczowski. - Ale pod warunkiem... - Zgadzam się z góry. - Jeœli tak, to i dobrze. Nasza służba u Rzeczypospolitej kończy się w czerwcu. Od czerwca pójdziemy do was. Przekleństwo wyrwało się z ust Krzeczowskiego, powstrzymał jednak wybuch. - Czy kpisz, moœci lejtnancie? - spytał. - Nie! - odparł z flegmš Werner. - Nasza czeœć żołnierska każe nam układu dotrzymać. Służba kończy się w czerwcu. Służymy za pienišdze, ale nie jesteœmy zdrajcami. Inaczej nikt by nas nie najmował, a i wy sami nie ufalibyœcie nam,bo kto by wam ręczył, że w pierwszej bitwie nie przejdziem znowu do hetmanów? - Czego tedy chcecie? - Byœcie nam dali odejœć. - Nie będzie z tego nic, szalony człowiecze! Każę was w pień wycišć. - A ilu swoich stracisz? - Noga z was nie ujdzie. - Połowa z was nie zostanie. Obaj mówili prawdę; dlatego Krzeczowski, chociaż flegma Niemca wzburzyła w nim wszystkš krew, a wœciekłoœć poczynała go dławić, nie chciałjeszcze rozpoczynać bitwy. - Nim słońce zejdzie z łachy - zawołał -namyœlcie się, po czym każę cynglów ruszać. I odjechał poœpiesznie w swojej podjazdce, by się z Chmielnickim naradzić. Nastała chwila oczekiwania. Bajdaki kozackie otoczyły ciaœniejszym pierœcieniem Niemców, którzy zachowywali chłodnš postawę, jakš tylko stary i bardzowyćwiczony żołnierz zdoła zachować wobec niebezpieczeństwa. Na groŸby i obelgi wybuchajšce co chwila z kozackich bajdaków odpowiadali pogardliwym milczeniem. Był to prawdziwie imponujšcy widok tego spokoju wœród coraz silniejszych wybuchów wœciekłoœci ze strony mołojców, którzy potrzšsajšc groŸnie spisami i "piszczelami", zgrzytajšc zębem i klnšc oczekiwali niecierpliwie hasła do boju. Tymczasem słońce skręcajšc od południaku zachodniej stronie nieba zdejmowało z wolna swoje złote blaski z łachy, która stopniowo pogršżała się w cieniu. Na koniec pogršżyła się zupełnie. Wówczas zagrała tršbka, a zaraz potem głos Krzeczowskiego ozwał się z daleka: - Słońce zeszło! Czy już namyœliliœcie się? - Już - odparł Werner i zwróciwszy się kużołnierzom machnšł obnażonš szpadš. - Feuer! - skomenderował spokojnym, flegmatycznym głosem. Huknęło! Plusk ciał wpadajšcych do wody, okrzyki wœciekłoœci i goršczkowa strzelanina odpowiadały na głos niemieckich muszkietów. Armaty zatoczone na brzeg ozwały się basem i poczęły ziać kule na niemieckie bajdaki. Dymy przesłoniły łachę zupełnie - i tylko wœród krzyków, huku, poœwistu strzał tatarskich,grzechotania "piszczeli" i samopałów regularne salwy muszkietów zwiastowały, że Niemcy broniš się cišgle. O zachodzie słońca bitwa wrzała jeszcze, ale zdawała się słabnšć. Chmielnicki w towarzystwie Krzeczowskiego, Tuhaj-beja i kilkunastu atamanów przyjechał na sam brzeg rekognoskować walkę. Rozdęte jego nozdrzawcišgały dym z prochu, a uszy napawały się z luboœciš wrzaskiem tonšcych i mordowanych Niemców. Wszyscy trzej wodzowie patrzyli na rzeŸ jakby na widowisko, które zarazem stanowiło pomyœlnš dla nich wróżbę. Walka ustawała. Wystrzały umilkły, a natomiast coraz głoœniejsze okrzyki kozackiego tryumfu biły o niebo. - Tuhaj-beju! - rzekł Chmielnicki - to dzień pierwszego zwycięstwa. - Jasyru nie ma! - odburknšł murza - nie chcę takich zwycięstw! - WeŸmiesz go na Ukrainie. Cały Stambuł i Galatę napełnisz swymi jeńcami! - Wezmę choć ciebie, jak nie będzie kogo! To rzekłszy dziki Tuhaj rozeœmiał się złowrogo, po chwili zaœ dodał: - Jednakże chętnie byłbym wzišł tych "franków". Tymczasem bitwa ustała zupełnie. Tuhaj-bej zawrócił konia ku obozowi, a za nim i inni. - No! teraz na Żółte Wody! - zawołał Chmielnicki. Rozdział piętnasty Namiestnik słyszšc bitwę wyczekiwał zedrżeniem jej końca sšdzšc poczštkowo, że Chmielnicki potyka się ze wszystkimi siłamihetmanów. Ale pod wieczór stary Zachar wyprowadził go z błędu. Wieœć o zdradzie semenów pod wodzš Krzeczowskiego i wycięciu Niemców wzburzyła do głębi duszy młodego rycerza, była bowiem zapowiedziš przyszłych zdrad, a namiestnikwiedział doskonale, że niemała częœć wojsk hetmańskich składa się przeważnie zKozaków. Udręczenia namiestnika wzrastały, a tryumf w zaporoskim obozie dorzucał jeszcze do nich goryczy. Wszystko zapowiadało się jak najgorzej. O księciu niebyło wieœci, a hetmani popełnili widocznie straszliwy błšd, gdyż zamiast ruszyć wszystkš potęgš ku Kudakowi albo zresztš czekać nieprzyjaciela w warownych obozachna Ukrainie, rozdzielili siły, osłabili się dobrowolnie, dali szerokie pole wiarołomstwu i zdradzie. W obozie zaporoskim mówiono wprawdzie już poprzednio o panu Krzeczowskim i osobnym wysłaniu wojsk pod wodzš Stefana Potockiego, ale namiestnik nie dawał wiarytym wieœciom. Sšdził, że to sš silne podjazdy, które w porę będš cofnięte. Tymczasem stało się inaczej. Chmielnicki wzmocnił się przez zdradę Krzeczowskiego kilkoma tysišcami ludzi, a nad młodym Potockim zawisło straszliwe niebezpieczeństwo. Pozbawionego pomocy i zabłškanego w pustyniach łatwo teraz mógł Chmielnicki otoczyć i zgnieœć zupełnie. W bólach od ran, w niepokoju, w czasie nocy bezzsennych pocieszał się Skrzetuski tylko myœlš o księciu. Gwiazda Chmielnickiego musi przecie zblednšć, gdy ksišżę podniesie się w swoich Łubniach. A któż może wiedzieć, czy on już nie połšczył się z hetmany? Jakkolwiek znaczne były siły Chmielnickiego, jakkolwiek poczštki pochodu pomyœlne, jakkolwiek szedł z nim Tuhaj-bej, a w razieoP:cpŠcq¨Úcr‚,Đ csR:#niepowodzenia obiecał ruszyć w pomoc sam"carz" krymski, Skrzetuskiemu ani w głowie nie powstała myœl, by ta zawierucha mogła trwać długo, by jeden Kozak mógł wstrzšsnšć całš Rzeczpospolitš i złamać groŸnš jej siłę. "Uprogów ukrainnych ta fala się rozbije" - myœlał namiestnik. Jakże to bowiem kończyły się wszystkie bunty kozacze? Wybuchały jak płomień i gasły po pierwszym zetknięciu się z hetmanami. Tak było aż dotšd. Gdy z jednej strony stawałodo boju gniazdo drapieżników niżowych, z drugiej potęga, której brzegi oblewały dwamorza - rozwišzanie łatwym było do przewidzenia. Burza nie może być trwałš, więc przejdzie - i nastanie pogoda. - Ta myœl krzepiła pana Skrzetuskiego i można rzec, utrzymywała go na nogach, bo zresztš cišżyło na nim brzemię tak ciężkie,jakiego nigdy dotšd w życiu nie dŸwigał. Burza, choć przejdzie, może spustoszyć pola, zburzyć domy i naczynić szkód niepowetowanych. Oto z przyczyny tej burzy on sam mało życia nie stracił, sił się zbawił i popadł w gorzkš niewolę właœnie wówczas, gdy mu na wolnoœci tyleprawie, ile na samym życiu zależało. Jakżetedy od zawieruchy mogły ucierpieć istoty słabsze, nie umiejšce się bronić? Co tam działo się w Rozłogach z Helenš? Ale Helena musiała być już w Łubniach. Namiestnik widywał jš we snach otoczonš przez twarze życzliwe, przyhołubionš przezsamego księcia i księżnę Gryzeldę, podziwianš przez rycerzy - a jeno tęsknš zaswoim usarzem, któren gdzieœ przepadł na Siczy. Ale przyjdzie wreszcie chwila, że usarz wróci. Oto sam Chmielnicki przyrzekł mu wolnoœć - a zresztš fala kozacka płynie i płynie do progów Rzeczypospolitej;gdy się rozbije, będzie koniec zmartwieniom, zgryzotom i niepokojom. Fala płynęła rzeczywiœcie. Chmielnicki nie zwłóczšc ruszył obóz i cišgnšł na spotkanie syna hetmańskiego. Siła jego już była rzeczywiœcie groŸnš, bo wraz z semenami Krzeczowskiego i czambułem Tuhaj-beja wiódł blisko 25000 wyćwiczonych i boju chciwych wojowników.O siłach Potockiego nie było pewnych wiadomoœci. Zbiegowie mówili, że prowadzi dwa tysišce ciężkiej jazdy i kilkanaœcie armatek. Bitwa w tej proporcji sił mogła być wštpliwš, bo jeden atak straszliwej husarii wystarczał często do zgniecenia dziesięćkroć liczniejszych zastępów. Tak pan Chodkiewicz, hetman litewski, w trzy tysišce husarzy starł czasu swego pod Kircholmem na proch oœmnaœcie tysięcy wybranej piechoty i jazdy szwedzkiej; tak pod Kłuszynem jedna choršgiew pancerna wszalonej furii rozniosła kilka tysięcy angielskich i szkockich najemników. Chmielnicki pamiętał o tym, więc szedł, wedle słów ruskiego kronikarza, z wolna i ostrożnie: "mnogimi umu swojego oczyma, jako łowiec chytry, na wszystkie strony poglšdajšc i straże na milę i dalej od obozumajšc"'. Tak zbliżył się ku Żółtej Wodzie. Złapano znowu dwóch języków. Ci potwierdzili szczupłoœć sił koronnych i donieœli, iż kasztelan przeprawił się już przez Żółtš Wodę. Zasłyszawszy to Chmielnicki stanšł jak wryty na miejscu i okopał się wałami. Serce biło mu radoœnie. Jeżeli Potocki odważy się na szturm, tedy musi być pobity. Kozacy nie umiejš dostać w polu pancernym, ale zza wału bijš się doskonalei w tak wielkiej przewadze sił szturmy niechybnie odeprš. Chmielnicki liczył na młodoœć i niedoœwiadczenie Potockiego. Ale przy młodym kasztelanie był doœwiadczonyżołnierz, staroœcic żywiecki pan Stefan Czarniecki, pułkownik usarski. Ten spostrzegł niebezpieczeństwo i skłonił kasztelana, by cofnšł się na powrót za Żółtš Wodę. Chmielnickiemu nie pozostało nic innego, jak ruszyć za nimi. Drugiego dnia przeprawiwszy się przez topieliska żółtowodzkie oba wojska stanęły sobie okow oko. Ale żaden z wodzów nie chciał uderzyć pierwszy. Nieprzyjazne obozy poczęły poœpiesznie otaczać się szańcami. Była to sobota, dzień 5 maja. Cały dzień deszcz lałobficie. Chmury zawaliły tak niebo, iż od południa panował mrok jakoby w dniu zimowym. Pod wieczór ulewa zwiększyła się jeszcze. Chmielnicki ręce zacierał z radoœci. - Niech jeno step rozmięknie - mówił do Krzeczowskiego - a nie będę się wahał wstępnym bojem i z usariš się potykać, gdyż oni w swych ciężkich zbrojach w błocie potonš. A deszcz padał i padał, jakby samo niebochciało Zaporożu przyjœć w pomoc. Wojska okopywały się leniwie i posępnie wœród strug wody. Ogni nie można było rozpalić. Kilka tysięcy ordyńców wyszło z obozu pilnować, aby tabor polski korzystajšc z mgły, fali i nocy nie próbował się wymknšć. Po czym zapadła cisza głęboka. Słychać było tylko szelest ulewy i szum wiatru. Zapewne też nikt nie spał w obu obozach. Nad ranem tršby zagrały w polskim obozie długo i żałoœnie, jakby na trwogę, potem bębny tu i owdzie zaczęły warczeć. Dzień wstawał smutny; ciemny, wilgotny, nawałnica ustała, ale padał jeszcze drobny deszczyk, jakoby przesiewany przez sito. Chmielnicki kazał uderzyć z działa. Za nim wnet ozwało się drugie, trzecie, dziesište i gdy z obozu do obozu zaczęła się zwykła z armat "korespondencja", pan Skrzetuski rzekł do swego kozackiego anioła stróża: - Zachar, wyprowadŸ mnie na szaniec, abym zaœ mógł widzieć, co się dzieje. Zachar sam był ciekawy, więc nie stawiał oporu. Poszli na wysoki narożnik, skšd widać było jak na dłoni zaklęsłš nieco dolinę stepowš, topieliska żółtowodzkie i oba wojska. Ale zaledwie pan Skrzetuski spojrzał, wraz się uchwyciłza głowę i wykrzyknšł: - Na Boga żywego! toż to jest podjazd, nic więcej! Rzeczywiœcie, wały obozu kozackiego rozcišgały się blisko na ćwierć mili gdy tymczasem polski wyglšdał w porównaniu znim jakby szańczyk tylko. Nierównoœć sił była tak wielka, że zwycięstwo Kozaków nie mogło być wštpliwym. Ból œcisnšł serce namiestnika. Nie nadeszła więc jeszcze godzina upadku dla pychy i buntu, a ta, co nadejdzie, ma być nowym jego tryumfem! Tak się przynajmniejzdawało. Harce pod ogniem dział były już rozpoczęte. Z narożnika widać było pojedynczych jeŸdŸców albo gromadki ich œcierajšce się z sobš. To Tatarzy harcowali z semenami Potockich przybranymi w granatowe i żółte barwy. JeŸdŸcy dopadali do siebie i odskakiwali szybko, zajeżdżali się wzajemnie z boków, godzili w siebie z pistoletów i łuków lub włóczniami, staralisię chwytać wzajemnie na arkany. Utarczki owe wydawały się z daleka raczej zabawš itylko konie biegajšce tu i owdzie bez jeŸdŸców po błoniu wskazywały, że tam przecie chodzi o œmierć i życie. Tatarów wysypywało się coraz więcej. Wkrótce błonie zaczerniło się od zbitych ich mas; wówczas też i z obozu polskiego poczęły wysuwać się coraz nowe choršgwiei ustawiać się w szyku bojowym przed okopem. Było tak blisko, że pan Skrzetuski bystrym swym wzrokiem odróżnić mógł wyraŸnie znaki, buńczuki, a nawet rotmistrzów i namiestników, którzy stawali końmi trochę bokiem przy choršgwiach. Serce poczęło w nim skakać, na bladš twarz biły rumieńce i jak gdyby mógł znaleŸć wdzięcznych słuchaczów w Zacharze i Kozakach stojšcych przy działach na narożniku, wołał z uniesieniem,w miarę jak choršgwie wysuwały się zza okopu: - To dragonia pana Bałabana! widziałem ich w Czerkasach! - To wołoska choršgiew; krzyż majš w znaku! - O! ono piechota zstępuje z wałów! Po czym jeszcze z większym uniesienim, otworzywszy ręce: - Usaria! usaria pana Czarnieckiego! Istotnie ukazała się i husaria, a nad niš chmura skrzydeł i sterczšcy w górę las włóczni zdobnych w złotawe kitajki i w długie zielono-czarne proporce. Wyjechali szóstkami z okopu i ustawili się pod wałem, a na widok ich spokoju, powagii sprawnoœci aż łzy radosne ukazały się w oczach pana Skrzetuskiego i zaćmiły mu wzrok na chwilę. Choć siły były tak nierówne, choć naprzeciwko tych kilku choršgwi czerniała cała lawa Zaporożców i Tatarów, którzy jak zwykle, zajęli skrzydła, choć szyki ich tak rozcišgnęły się po stepie, że końca ich trudno było dojrzeć, pan Skrzetuski wierzył już w zwycięstwo. Twarz mu się œmiała, siły wróciły, oczy wytężone na błonia strzelały ogniem, jeno na miejscu ustać nie mógł. - Hej, detyno! - mruknšł stary Zachar - chciałaby dusza do raju! Tymczasem kilka luŸnych oddziałów tatarskich z krzykiem i hałłakowaniem rzuciło się naprzód. Z obozu odpowiedziano strzałami. Ale był to tylko postrach. Tatarzy nie dobiegłszy nawet do polskich choršgwi pierzchnęli na obie strony ku swoim i znikli w tłumie. Wtem ozwał się wielki bęben siczowy, a na jego głos wnet olbrzymi półksiężyc kozacko-tatarski ruszył z kopyta naprzód. Chmielnicki próbował widocznie, czy jednymzamachem nie zdoła zgnieœć owych choršgwi i zajšć obozu. W razie popłochu byłoby to możliwym. Wszelako nic podobnego nie okazywało się między polskimi choršgwiami. Stały one spokojnie, rozwinięte w doœć długš linię, której tył zasłaniał okop, boki zaœ działa taborowe, także można było na niš uderzyć tylko z frontu. Przez chwilę zdawało się, że przyjmš bitwę na miejscu, ale gdy półksiężyc przebiegł już połowę błonia, ozwały się w okopie tršbki do ataku - i nagle płot kopii sterczšcych aż dotšd ku górze zniżył się od razu do głów końskich. - Usaria uderza! - krzyknšł pan Skrzetuski. Jakoż pochylili się w siodłach i ruszyli naprzód, a zaraz za nimi dragońskie choršgwie i cała linia bojowa. Uderzenie husarzy było straszne. W pierwszym impecie trafili na trzy kurzenie, dwa steblowskie i mirhorodzki - i starli je w mgnieniu oka. Wycie doszło aż do uszu pana Skrzetuskiego. Konie i ludzie, zwaleni z nóg olbrzymim ciężarem żelaznych jeŸdŸców, padli jak łan pod tchnieniem burzy. Opór trwał tak krótko, że Skrzetuskiemu zdało się, iż jakiœ olbrzymi smok połknšł jednym haustem te trzy pułki. A był to przecie najzaciętszy żołnierz siczowy. Przerażone szumem skrzydeł konie zaczęły roznosić popłoch w szeregach zaporoskich. Pułki: irklejewski, kałnibołocki, miński, szkuryński i titorowski zmieszały się zupełnie, a naciskane przez masy pierzchajšcych jęły i same ustępować bezładnie: A tymczasem dragonia dognała husarzy i rozpoczęła wrazz nimi krwawe żniwo. Kurzeń wasiuryński pierzchnšł po zaciętym, ale krótkim oporzeignał w dzikim popłochu aż do samych okopów kozackich. Œrodek sił Chmielnickiegochwiał się coraz bardziej i bity, spędzany w bezładne gromady, cięty mieczami, partyżelaznš nawałš, nie mógł uchwycić chwili, by przystanšć i sprawić się na nowo. - Czorty, ne Lachy! - krzyknšł stary Zachar. Skrzetuski był jakby w obłškaniu. Chorymbędšc, nie umiał panować nad sobš, więc œmiał się i płakał jednoczeœnie, a chwilamikrzyczał słowa komendy, jakby sam choršgiew prowadził. Zachar trzymał go za poły i innych w pomoc musiał wołać. Bitwa przybliżyła się tak do taboru kozackiego, że niemal twarze można już było rozeznać. Z okopów bito z dział, ale kule kozackie, kładšc zarówno swoich, jak nieprzyjaciół, powiększały jeszcze zamieszanie. Husaria natknęła się na kurzeń paszkowski, który stanowił gwardię hetmańskš i w œrodku którego był sam Chmielnicki. Nagle krzyk straszny rozległ się po wszystkich szeregach zaporoskich: wielka choršgiew malinowa zachwiała się i padła. Ale w tej chwili Krzeczowski na czele pięciu tysięcy swoich semenów ruszył do boju. Siedzšc na bułanym ogromnym koniu leciał w pierwszym szeregu, bez czapki, z szablš nad głowš, zgarniajšc przed sobš rozproszonych Niżowców, którzy spostrzegłszy nadchodzšcš pomoc, choć i bez ordynku wracali do ataku. Bitwa zawrzała w œrodku linii na nowo. Na obu skrzydłach szczęœcie również nie dopisało Chmielnickiemu. Tatarzy, po dwakroć odparci przez wołoskie choršgwie isemenów Potockich, stracili całkiem ochotę do boju. Pod Tuhaj-bejem ubito dwa konie. Zwycięstwo przechyliło się stanowczo na stronę młodego Potockiego. Bitwa jednak nie trwała już długo. Ulewa, która od niejakiego czasu wzrastałacoraz bardziej, wkrótce zwiększyła się do tego stopnia, że przez fale dżdżowe œwiata nie było widać. Już nie strugi, ale potoki deszczu spadały na ziemię z otwartych upustów niebieskich. Step zmienił się w jezioro. Zrobiło się tak ciemno, że o kilka kroków człowiek człowieka nie odróżniał. Szum deszczu głuszył komendę. Zamoczone muszkiety i samopały umilkły. Samo niebo położyło koniec rzezi. Chmielnicki, przemoczony do nitki, wœciekły wpadł do swego taboru. Nie przemówił do nikogo ani słowa. Rozbito mu namiocik ze skór wielbłšdzich, pod który schroniwszy się siedział samotny przeżuwajšc gorzkie myœli. Ogarniała go rozpacz. Teraz dopiero pojšł, jakiego to jšł się dzieła. Oto był pobity, odparty, niemal złamany w bitwie ztak małymi siłami, że słusznie mógł je za podjazd uważać. Wiedział on, jak wielkš była siła odporna wojsk Rzeczypospolitej, ibrał to w rachubę, gdy się na wojnę odważył, a przecie przeliczył się. Tak przynajmniej zdawało mu się w tej chwili, więc chwytał się za podgolony łeb i pragnšł rozbić go o pierwsze spotkane działo. Cóż dopiero, gdy przyjdzie mieć sprawę z hetmanami i z całš Rzeczšpospolitš? Rozmyœlania przerwało wejœcie Tuhaj-beja. Oczy Tatara pałały wœciekłoœciš, twarz była blada, a zęby błyskały zza warg nieobrosłych wšsem. - Gdzie łupy? gdzie jeńcy? gdzie głowy wodzów? gdzie zwycięstwo? - pytał ochrypłym głosem. Chmielnicki zerwał się z miejsca. - Tam! - odparł gromko, ukazujšc w stronę koronnego taboru. - IdŸże tam! - ryknšł Tuhaj-bej - a nie pójdziesz, to cię na sznurze do Krymu powiodę. - Pójdę! - rzekł Chmielnicki - pójdę dziœ jeszcze! łupy wezmę i jeńców wezmę, ale ty zdasz sprawę chanowi, bo łupu chcesz, a boju unikasz! - Psie! - zawył Tuhaj - ty gubisz wojsko chanowe! I chwilę stali naprzeciw siebie, parskajšc nozdrzami jak dwa odyńce. Ochłonšł pierwszy Chmielnicki. - Tuhaj-beju, uspokój się! - rzekł. - Fala przerwała bitwę, gdy Krzeczowski złamał już dragonię. Ja ich znam! Jutro już z mniejszš furiš bić się będš. Step rozmiękniedo reszty. Husaria ulegnie. Jutro wszyscy będš nasi. - Rzekłeœ! - burknšł Tuhaj-bej. - I dotrzymam. Tuhaj-beju, mój przyjacielu, chan mi cię na pomoc przysłał,nie na biedę. - Przyrzekałeœ zwycięstwa, nie klęski. - Wzięto trochę jeńców z dragonii, których ci oddam. - Oddaj. Każę ich na pal powbijać. - Nie czyń tego. Puœć ich wolno. To ludzie ukrainni spod choršgwi Bałabana, poœlem ich, by dragonów na naszš stronę przecišgnęli. Będzie tak jak z Krzeczowskim. Tuhaj-bej udobruchał się; spojrzał bystrona Chmielnickiego i mruknšł: - Wężu... - Chytroœć tyle co męstwo warta. Jeœli dragonów do zdrady namówim, noga z taboru nie ujdzie - rozumiesz! - Potockiego ja wezmę. - Dam ci go - i Czarnieckiego także. - Daj teraz gorzałki, bo zimno. - Zgoda. W tej chwili wszedł Krzeczowski. Pułkownik był ponury jak noc. Przyszłe pożšdane starostwa, kasztelanie, zamki i skarby zasunęły się jakby mgłš po dzisiejszej bitwie. Jutro mogš zniknšć całkowicie, a może z owej mgły wynurzy się zamiast nich stryczek lub szubienica. Gdyby nie to, że pułkownik wycišwszy Niemców hetmańskich spalił za sobš mosty- byłby z pewnoœciš teraz rozmyœlał, jak zkolei zdradzić Chmielnickiego, a przejœć z semenami do obozu Potockiego. Ale było to już niemożebne. Siedli tedy we trzech nad gšsiorem gorzałki i poczęli pić w milczeniu. Szum ulewy ustawał z wolna. Zmierzchało. Pan Skrzetuski, wyczerpany z radoœci, osłabły, blady, leżał nieruchomie na teledze. Zachar, który go pokochał, kazał swoim Kozakom rozpišć i nad nim wojłokowy daszek. Namiestnik słuchał posępnego szumu ulewy, ale w duszy było mu widno, jasno, błogo. Oto jego husarze pokazali, co umiejš, oto jego Rzeczpospolita dała opór godny swego majestatu, oto pierwszy impet kozackiej burzy rozbił się już na ostrzach włóczni wojsk koronnych. A przecie sš jeszcze hetmani, jest ksišżę Jeremi i tylu panów, tyle szlachty, tyle potęgi, nad tym wszystkim zaœ król - primus inter pares. Duma podnosiła piersi pana Skrzetuskiego, jak gdyby cała ta potęga była w nim teraz. W poczuciu jej, po raz pierwszy od czasuutraty wolnoœci na Siczy, poczuł pewnš litoœć nad Kozakami: "Winni sš, ale i tPľcucv}cw–-&cxź<šzaœlepieni, gdy z motykš na słońce się porwali" - pomyœlał. Winni sš, ale nieszczęœliwi, gdy dali się porwać jednemu człowiekowi, który ich na oczywistš zgubę prowadzi. Potem myœl jego wędrowała dalej. Nastanie spokój, a wówczas każdy o swymprywatnym szczęœciu będzie miał prawo pomyœleć. Tu pamięciš i duszš zawisnšł nadRozłogami. Tam w bliskoœci lwiej jamy, musi być cicho jak makiem zasiał. Tam buntnigdy głowy nie podniesie, a choćby podniósł - Helena już w Łubniach niezawodnie. Nagle huk dział przerwał złote nici jegorozmyœlań. To Chmielnicki upiwszy się wyprowadził znowu pułki do ataku. Ale skończyło się na grze z dział, Krzeczowski pohamował hetmana. Nazajutrz była niedziela. Cały dzień zeszedł spokojnie i bez wystrzału. Obozy leżały naprzeciw siebie jakby obozy dwóch wojsk sprzymierzonych. Skrzetuski przypisywał tę ciszę zniechęceniu Kozaków. Niestety! nie wiedział, że tymczasem Chmielnicki "mnogimi oczyma swego umu patrzšc przed siebie" pracował nad przecišgnięciem na swš stronę dragonów Bałabana. W poniedziałek bitwa zawrzała od œwitu.Skrzetuski patrzył na niš jak i pierwej, z uœmiechniętš, wesołš twarzš. I znowu pułki koronne wystšpiły przed okop; tym jednak razem nie puszczajšc się do ataku dawały wstręt nieprzyjacielowi z miejsca. Step rozmoknšł nie tylko na powierzchni, jak pierwszego dnia bitwy, ale do głębi. Ciężka jazda nie mogła się prawie poruszać,co od razu dało przewagę lotnym choršgwiom zaporoskim i tatarskim. Uœmiech z wolna ginšł z ust Skrzetuskiego.Pod polskim okopem nawałnica atakujšcychpokryła prawie zupełnie wšskie pasmo choršgwi koronnych. Zdawało się, że lada moment łańcuch ów rozerwany zostanie i rozpocznie się atak wprost do okopów. Pan Skrzetuski nie widział ani połowy tego animuszu, tej ochoty bojowej, z jakš choršgwie walczyły dnia pierwszego. Broniły się i dziœ z zaciętoœciš, ale nie uderzyły pierwsze, nie rozbijały w puch kurzeniów, nie zmiatały pola przed sobš jak huragan. Grunt stepowy, rozmiękły nie na powierzchni tylko, ale do głębi, uniemożliwiał furię i rzeczywiœcie przygwoŸdził ciężkš jazdę pod okopem. Rozpęd stanowił jej siłę i rozstrzygał o zwycięstwie, a tymczasem teraz musiała stać w miejscu. Chmielnicki zaœ wprowadzał coraz nowe pułki do boju. Sam był wszędzie. Każdy kurzeń osobiœcie wiódłdo ataku i wycofywał się dopiero tuż przedszablami nieprzyjaciół. Zapał jego udzielał się stopniowo Zaporożcom, więc choć padaligęstym trupem, biegli na wyœcigi pod okop z krzykiem i wyciem. Uderzali się o mur żelaznych piersi, o ostrza włóczni i rozbici,zdziesištkowani, wracali znowu do ataku. Pod tym naporem choršgwie poczęły się kolebać, uginać, miejscami cofać, tak właœnie jak zapaœnik, chwycony w żelazne ramiona przeciwnika, to słabnie, to się znów wysila i wzmaga. Przed południem wszystkie niemal siły zaporoskie były w ogniu i w bitwie. Walka wrzała tak zacięcie, że między dwoma liniami walczšcych utworzył się jak gdyby nowy wał: trupów końskich i ludzkich. Co chwila do okopów kozackich wracały zbitwy gromady wojowników rannych, pokrwawionych, pokrytych błotem, zziajanych, upadajšcych ze zmęczenia. Ale wracali ze œpiewaniem na ustach. Z twarzy ich bił żar bitwy i pewnoœć zwycięstwa. Mdlejšc wołali jeszcze: "Na pohybel!" Załoga zostawiona w obozie rwała się do boju. Pan Skrzetuski sposępniał. Choršgwie polskie poczęły się zmykać z pola do okopów. Nie mogły już wytrzymać, a w odwrocie ich znać było goršczkowy poœpiech. Na ten widok dwadzieœcia kilka tysięcy ust wrzasnęło radoœnie. Impet ataku zdwoił się. Zaporożcy siedli na kark semenom Potockich, którzy zasłaniali odwrót. Ale armaty i grad kul muszkietowych odrzuciły ich w tył. Bitwa na chwilę ustała. W obozie polskim rozległ się odgłos tršbki parlamentarskiej. Chmielnicki jednak nie chciał już parlamentować. Dwanaœcie kurzeniów zsiadło z koni, by wspólnie z piechotš i Tatarami rozpoczšć szturm do wałów. Krzeczowski w trzy tysišce piechoty miał im przyjœć w pomoc w chwili stanowczej. Wszystkie kotły, bębny, litaury i tršby ozwały się naraz, głuszšc okrzyki i salwy muszkietów. Pan Skrzetuski ze drżeniem patrzył na głębokie szeregi niezrównanej piechoty zaporoskiej biegnšcej ku wałom i otaczajšcej je coraz ciaœniejszym pierœcieniem. Długie smugi białego dymu wybuchały ku niej z okopów, jakby jakaœ olbrzymia pierœ chciała oddmuchnšć tę szarańczę cisnšcš się nieubłaganie ze wszystkich stron. Kule armatnie ryły w niej bruzdy, strzały samopałów stały się coraz szybsze. Huk nie ustawał ani na chwilę mrowie topniało w oczach, skręcałosię miejscami konwulsyjnie jak olbrzymi wšż zraniony, ale szło naprzód. Już, już dobiegajš! już sš pod okopem! - armaty już im szkodzić nie mogš! Pan Skrzetuski przymknšł powieki. I teraz pytania szybkie jak błyskawice przelatywały mu przez głowę: gdy otworzyoczy, czy dojrzy jeszcze polskie proporce na wałach? Dojrzy - nie dojrzy? Tam gwar coraz większy, tam wrzask jakiœ niezwykły. Musiało się coœ stać! Krzyki dochodzš ze œrodka obozu. Co to jest? Co się stało? - Boże wszechmocny! Okrzyk ten wyrwał się z ust pana Skrzetuskiego, gdy otworzywszy oczy ujrzał na wałach zamiast wielkiej złotej choršgwi koronnej malinowš z Archaniołem. Obóz był zdobyty. Wieczorem dopiero dowiedział się od Zachara namiestnik o całym przebiegu szturmu. Nie próżno Tuhaj-bej nazywał Chmielnickiego wężem, bo oto w chwili najzaciętszej obrony podmówiona przez niego Bałabanowa dragonia przeszła do Kozaków i rzuciwszy się z tyłu na swoje choršgwie dopomogła do wytępienia ich ze szczętem. Wieczorem widział namiestnik jeńców i był przy œmierci młodego Potockiego, którymajšc gardło przebite strzałš żył tylko kilka godzin po bitwie i umarł na ręku pana Stefana Czarnieckiego: "Powiedzcie ojcu... - szeptał w ostatniej chwili młody kasztelan - powiedzcie ojcu - żem... jako rycerz...", i nie mógł nic więcej dodać. Dusza jego opuœciła ciało i uleciała ku niebu. Skrzetuski długo potem pamiętał tę bladš twarz i te błękitne oczy wzniesione w chwili œmierci. Pan Czarniecki œlub czyniłnad stygnšcym ciałem, że da-li mu Bóg wolnoœć odzyskać, a potokami krwi œmierć przyjaciela i hańbę klęski obmyje. I ani łzanie ciekła po surowym jego obliczu, bo to był rycerz żelazny, wielce już czynami odwagi wsławiony i człowiek żadnym nieszczęœciem nie ugięty. Jakoż œluby spełnił. Teraz zamiast desperacji się poddawać, pierwszy krzepił Skrzetuskiego, któren cierpiał strasznie nad klęskš i hańbšRzeczypospolitej. "Rzeczpospolita niejednš klęskę poniosła - mówił pan Czarniecki - ale ma ona w sobie siłę niespożytš. Nie złamała jej dotšd żadna potęga, nie złamiš i bunty chłopów, których sam Bóg pokarze, gdyż występujšc przeciw zwierzchnoœci, Jego to woli się oponujš. A co do klęski, prawda, iż jest żałosnš - ale któż tę klęskę poniósł? hetmani? wojska koronne? - nie! Po odłšczeniu się i zdradzie Krzeczowskiego oddział ów, któren prowadził Potocki, tylko za podjazd mógł być uważany. Bunt niechybnie rozejdzie się po całej Ukrainie, gdyż chłopstwo tam harde i do boju wprawione, aleć bunt tam to przecie nie pierwszyzna. Zgaszš go hetmani z księciem Jeremim, których siły nieporuszone dotšd stojš - im zaœ potężniejwybuchnie, tym raz zgaszony, na dłużej, a może na zawsze ucichnie. Małej wiary i małego serca człowiekiem byłby ten, kto by mógł przypuszczać, iż jakiœ watażka kozacki na współkę z jednym murzš tatarskim naprawdę mogš potężnemu narodowi zagrozić. le by było z Rzeczšpospolitš, gdyby prosta zawierucha chłopska miała stanowić o jej losie, o jej egzystencji. Zaiste z pogardš cišgnęliœmy na onš wyprawę - kończył pan Czarniecki - a choć podjazd nasz starto, mniemam, że hetmani nie mieczem, nie broniš, ale batogami mogš ten bunt przytłumić." I gdy tak mówił, zdawało się, że to mówi nie jeniec, nie żołnierz po przegranej bitwie, ale dumny hetman pewny jutrzejszego zwycięstwa. Ta wielkoœć duszy i wiara w Rzeczpospolitš spłynęły jako balsam na rany namiestnika. Patrzył on z bliska na potęgę Chmielnickiego, więc go też i oœlepiła trochę, tym bardziej że aż dotšd szły za niš powodzenia. Ale pan Czarniecki musiał mieć słusznoœć. Siły hetmanów stojš jeszcze nieporuszone, a zanimi cała potęga Rzeczypospolitej, zatem prawa, władzy i woli boskiej. Odchodził tedy namiestnik bardzo na duszy pokrzepiony i weselszy, a odchodzšc spytałjeszcze pana Czarnieckiego, czyby nie chciał zaraz układów z Chmielnickim o wolnoœć rozpoczšć. - Tuhaj-bejowym jestem jeńcem - rzekł pan Stefan - jemu też okup zapłacę, a z tym watażkš nie chcę mieć do czynienia i katu go oddaję. Zachar, który panu Skrzetuskiemu ułatwił widzenie się z więŸniami, odprowadzajšc go do telegi, również go po drodze pocieszał: - Nie z młodym Potockim trudno - mówił- z hetmany będzie trudno. Dzieło dopiero poczęte, a jaki będzie koniec - Bóg wie! Hej, nabrali Kozacy i Tatarzy polskiego dobra, ale wzišć a zachować - inna rzecz. Aty się, detyno, nie martw, nie sumuj, bo i tak wolnoœć odzyskasz - ty ruszysz do swoich, a stary będzie już tużył po tobie. Na staroœć najgorzej samemu na œwiecie. Zhetmany będzie trudno, oj! trudno! Rzeczywiœcie, zwycięstwo, jakkolwiek œwietne, nie rozstrzygało bynajmniej sprawy na korzyœć Chmielnickiego. Mogło mu ono nawet wypaœć na niekorzyœć, bo łatwo było przewidzieć, że teraz hetman wielki, mszczšc œmierć syna, ze szczególnšzawziętoœciš nastawać będzie na Zaporożców i niczego nie omieszka, żeby ichzgnieœć od razu. Hetman wielki oto żywił pewnš niechęć do księcia Jeremiego, która choć pokrywana grzecznoœciš, niemniej objawiała się doœć często w rozmaitych okolicznoœciach. Chmielnicki wiedzšc o tym doskonale, przypuszczał, że teraz niechęć ta ustanie, i że teraz pan krakowski pierwszy wycišgnie rękę do zgody, która zapewni mu pomoc wsławionego wojownika i jego potężnych zastępów. A z tak połšczonymi siłami, pod takim wodzem, jakksišżę, Chmielnicki jeszcze mierzyć się nie œmiał, bo sobie jeszcze dostatecznie nie ufał. Postanowił więc œpieszyć się, by razem z wieœciš o klęsce żółtowodzkiej stanšć na Ukrainie i uderzyć na hetmanów, nimby pomoc ksišżęca nadejœć mogła. Nie dał więc wypoczynku wojskom i drugiego dnia po bitwie œwitaniem ruszono w pochód. Pochód to był tak szybki, jak gdyby hetman uciekał. Rzekłbyœ, że powódŸstep zalewa i pędzi naprzód, i wzbiera wszystkimi wodami po drodze. Mijano lasy, dšbrowy, mogiły, przeprawiano się przez rzeki bez wytchnienia. Siły kozackie wzrastały po drodze, bo coraz nowe gromady chłopów uciekajšcych z Ukrainy łšczyły się z nimi ustawicznie. Chłopi przynosili i wieœci o hetmanach - ale sprzeczne. Jedni mówili, że ksišżę siedzi jeszcze za Dnieprem; inni, że już się połšczył z wojskami koronnymi. Natomiastwszyscy twierdzili, że Ukraina już w ogniu. Chłopi nie tylko uciekali na spotkanie Chmielnickiego w Dzikie Pola, ale palili wsiei miasta, rzucali się na swych panów i uzbrajali powszechnie. Wojska koronne biły się już od dwóch tygodni. Wycięto Steblew,pod Derenhowcami zaœ przyszło do krwawejbitwy. Kozacy grodowi gdzieniegdzie już przerzucili się na stronę czerni, a wszędzieczekali tylko hasła. Chmielnicki liczył na to wszystko i œpieszył się tym bardziej. Na koniec stanšł u proga. Czehryn otworzył mu wrota na rozcież. Załoga kozacka przeszła natychmiast pod jego choršgiew. Zburzono dom Czaplińskiego, wyrżnięto garœć szlachty szukajšcej schronienia w mieœcie. Radosne krzyki, biciewe dzwony i procesje nie ustawały ani na chwilę. Pożar ogarnšł zaraz całš okolicę. Co żyło, chwytało za kosy, piki i łšczyło się z Zaporożem. Tłumy niezmierne czerni spływały do obozu ze wszystkich stron - doszły także i radosne, bo pewne wieœci, że ksišżę Jeremi ofiarował wprawdzie pomoc hetmanom, ale jeszcze się z nimi niepołšczył. Chmielnicki odetchnšł. Ruszył bez zwłoki naprzód i szedł już wœród buntu, rzezi i ognia. Œwiadczyły o tym zgliszcza i trupy. Szedł jak lawina niszczšc wszystko po drodze. Kraj przed nim powstawał, za nim pustoszał. Szedł jak mœciciel, jak legendowy smok. Kroki jego wyciskały krew, oddech wzniecał pożary. W Czerkasach zatrzymał się z głównymi siłami, wysławszy naprzód Tatarów pod Tuhaj-bejem i dzikiego Krzywonosa, którzy dognali hetmanów pod Korsuniem i uderzyli na nich bez wahania. Ale œmiałoœć drogo musieli spłacić. Odparci, zdziesištkowani, zbici na miazgę, cofnęli się w popłochu. Chmielnicki zerwał się i szedł im w pomoc. Po drodze doszła go wieœć, że pan Sieniawski w kilka choršgwi połšczył się z hetmanami, którzy opuœcili Korsuń i cišgnš do Bohusławia. Było to prawdš. Chmiel zajšł Korsuń bez oporu i pozostawiwszy w nim wozy, zapasy żywnoœci, słowem cały tabor, komunikiem pognał się za nimi. Nie potrzebował gonić długo, gdyż nie uszli jeszcze daleko. Pod Krutš Bałkš przednie jego straże natknęły się na polskitabor. Panu Skrzetuskiemu nie było danym widzieć bitwy, gdyż wraz z taborem zostałw Korsuniu. Zachar umieœcił go w rynku, w domu pana Zabokrzyckiego, którego czerń poprzednio powiesiła - i postawił straż z niedobitków mirhorodzkiego kurzenia, bo tłuszcza cišgle rabowała domy i mordowała każdego, kto się jej wydał Lachem. Przez wybite okna widział pan Skrzetuski gromady pijanych chłopów, krwawych, z pozawijanymi rękawami u koszul, włóczšcych się od domu do domu, od sklepu do sklepu i przeszukujšcych wszystkie kšty, strychy, poddasza; od czasu do czasu wrzask straszliwy oznajmiał, że znaleziono szlachcica, Żyda, mężczyznę, kobietę lub dziecię. Wycišgano ofiarę na rynek i pastwiono się nad niš w sposób najstraszliwszy. Tłuszcza biła się ze sobš o resztki ciał, obmazywała sobie zrozkoszš krwiš twarze i piersi, okręcała szyje dymišcymi jeszcze trzewiami. Chłopi chwytali małe Żydzięta za nogi i rozdzieraliwœród szalonego œmiechu tłumów. Rzucano się i na domy otoczone strażš, w których zamknięci byli znakomitsi jeńcy, zostawieniprzy życiu dlatego, że spodziewano się po nich znacznego okupu. Wówczas Zaporożcy lub Tatarzy stojšcy na straży odpierali tłum, grzmocšc po łbach napastników drzewcami od pik, łukami lub batami z byczej skóry. Tak było przy domu pana Skrzetuskiego. Zachar kazał ćwiczyć chłopstwo bez miłosierdzia, a mirhorodcy spełniali z rozkoszš rozkaz. Niżowi bowiemprzyjmowali chętnie w czasie buntów pomoc czerni, ale pogardzali niš bez porównania więcej od szlachty. Przecie nie próżno zwali się: "szlachetne urożonymi Kozakami!" Sam Chmielnicki darowywał potem niejednokrotnie znacznš iloœć czerni Tatarom, którzy gnali jš do Krymu i stamtšd sprzedawali do Turcji i Azji Mniejszej. Tłum więc szalał na rynku i dochodził dotak dzikiego opętania, że w końcu poczšł się wzajemnie mordować. Dzień zapadał. Zapalono całš jednš stronę rynku, cerkiew idom parocha. Szczęœciem wiatr zwiewał ogień ku polu i przeszkadzał szerzeniu się pożaru. Ale łuna olbrzymia oœwieciła rynek tak jasno jak promienie słoneczne. Zrobiło się goršco nie do wytrzymania. Z dala dochodził straszliwy huk dział - widocznie bitwa pod Krutš Bałkš stawała się coraz zaciętsza. - Goršco tam musi być naszym! - mruczałstary Zachar. - Hetmani nie żartujš. Hej! pan Potocki szczery żołnir. Potem wskazał przez okno na czerń. - No! - rzekł - oni teraz hulajš, ale jeœliChmiel będzie pobity, to i nad nimi pohulajš! W tej chwili rozległ się tętent i na rynek wpadło na spienionych koniach kilkudziesięciu jeŸdŸców. Twarze ich sczerniałe od prochu, odzież w nieładzie i poobwišzywane szmatami głowy niektórychœwiadczyły, iż pędzš wprost z bitwy. - Ludy! kto w Boha wiryt, spasajtes! Lachy bijut naszych! - krzyknęli wniebogłosy. Podniósł się wrzask i zamieszanie. Tłum rozkołysał się jak fala targnięta wichrem. Nagle dziki popłoch opanował wszystkich. Rzucono się do ucieczki, ale że ulice były zatłoczone wozami, a jedna częœć rynku w ogniu, więc nie było gdzie uciekać. Czerń poczęła się tłoczyć, krzyczeć, bić,dusić i wyć o miłosierdzie, choć yP+cz{¨ b{#@c€|c+wc}Ú9€#nieprzyjaciel był jeszcze daleko. Namiestnik zasłyszawszy, co się dzieje, mało nie oszalał z radoœci, poczšł biegać po izbie jak obłškany, rękami bić się w piersi z całej siły i wołać: - Wiedziałem, że tak się stanie! wiedziałem! jakom żyw! To z hetmany sprawa! to z całš Rzeczšpospolitš! Godzina kary nadeszła! Co to? Znów rozległ się tętent i tym razem do kilkuset jeŸdŸców, samych Tatarów, pojawiło się na rynku. Uciekali widocznie naœlepo. Tłum zastępował im drogę, oni rzucili się w tłum, tratowali go, bili, rozpędzali, siekli, pršc końmi ku goœcińcowiwiodšcemu do Czerkas. - Uciekajš jak wicher! - zawołał Zachar. Ledwo wymówił, przeleciał drugi oddział, za nim trzeci. Zdawało się, że ucieczka jest powszechnš. Straże przy domach poczęły kręcić się i również okazywać chęć ucieczki. Zachar wypadł przed ganek. - Stać! - krzyknšł na swych mirhorodców. Dym, goršco, zamieszanie; tętent koni, głosy trwogi, wycie tłumów oœwieconych pożarem, wszystko to zlało się w jeden piekielny obraz; na który namiestnik z oknaspoglšdał. - Co tam za pogrom być musi! co tam za pogrom! - wołał do Zachara nie zważajšc, iż ten radoœci jego nie mógł podzielać. Tymczasem znów oddział uciekajšcych przemknšł się jak błyskawica. Huk dział wstrzšsnšł posadami domów korsuńskich. Nagle jakiœ głos przeraŸliwy tuż pod domem poczšł krzyczeć: - Ratujcie się! Chmiel zabit! Krzeczowski zabit! Tuhaj-bej zabit! Na rynku nastał prawdziwy koniec œwiata. Ludzie w obłškaniu rzucali się w płomienie. Namiestnik padł na kolana i ręcewzniósł do góry. - Boże wszechmocny! Boże wielki i sprawiedliwy - chwała Tobie na wysokoœciach! Zachar przerwał mu modlitwę wpadłszy z przedsieni do izby. - A bywaj no, detyno! - zawołał zdyszany - wyjdŸ i obiecnij łaskę mirhorodcom, bo chcš uchodzić, a jak ujdš, czerń tu wpadnie! Skrzetuski wyszedł na ganek. Mirhorodcy kręcili się niespokojnie przed domem okazujšc niekłamanš ochotę opuœcić stanowisko i pierzchnšć goœcińcem wiodšcym do Czerkas. Strach opanował wszystkich w mieœcie. Raz w raz nowe oddziały rozbitków nadlatywały jakby na skrzydłach od strony Krutej Bałki. Uciekali chłopi, Tatarzy, Kozacy grodowi i zaporoscyw największym pomieszaniu. A jednak główne siły Chmielnickiego musiały jeszczedawać opór, bitwa nie musiała być jeszcze zupełnie rozstrzygniętš, gdyż działa grały ze zdwojonš siłš. Skrzetuski zwrócił się ku mirhorodcom. - Za to, iżeœcie strzegli wiernie osoby mojej - rzekł wynioœle - nie potrzebujecie ucieczkš się ratować, gdyż obiecuję wam instancję i łaskę u hetmana. Mirhorodcy co do jednego odkryli głowy, a on ujšł się pod boki i spoglšdał dumnie na nich i na rynek, który pustoszał coraz bardziej. Co za zmiana losu! Oto pan Skrzetuski, niedawno jeniec wleczony za kozackim taborem, stał teraz między zuchwałym kozactwem jako pan między poddaństwem, jako szlachcic między gminem, jako husarz z pancernego znaku między obozowymi ciury. On - jeniec - łaskęteraz obiecywał - i głowy odkrywały się najego widok, a pokorne głosy wołały tym posępnym, przecišgłym, oznaczajšcym przestrach i poddanie się tonem: - Pomyłujte, pane! - Jakom powiedział, tak się stanie! - rzekł namiestnik. Jakoż istotnie pewien był swej instancji u hetmana, któremu był znajomy, bo nierazdo niego listy od księcia JeremiegA woził i względy jego umiał pozyskać. Stał tedy trzymajšc się pod boki i radoœć biła mu z oblicza oœwieconego blaskiem pożaru. "Ot, wojna skończona! ot, fala u progu rozbita! - myœlał. - Pan Czarniecki miał słusznoœć: niepożytš jest siła Rzeczypospolitej, niezachwianš jej potęga." A gdy tak myœlał, duma rozsadzała mu piersi; nie niska duma płynšca ze spodziewanego nasycenia zemsty, z upokorzenia wroga ani z odzyskania wolnoœci, której za chwilę już się spodziewał, ani z tego, że czapkowano przed nim teraz, ale czuł się dumnym, że jest synem tej Rzeczypospolitej zwycięskiej, przepotężnej, o której bramy wszelka złoœć, wszelki zamach, wszelkie ciosy tak rozbijajš się i kruszš, jako mocy piekielne o bramy nieba. Czuł się dumnym jako szlachcic-patriota, że w zwštpieniu został pokrzepion, a w wierze nie zawiedzion. Zemsty już nie pragnšł. "Pogromiła jak królowa, wybaczy jak matka" - myœlał. Tymczasem huk dział zmienił się w grzmot nieustajšcy. Kopyta końskie zaszczękały znów po pustych ulicach. Na rynek wleciał jak piorun, na nie osiodłanym koniu Kozak bez czapki, w jednej koszuli, z twarzš rozciętšmieczem i buchajšcš krwiš. Wleciał, konia osadził, ręce rozkrzyżował i chwytajšc oddech otwartymi usty krzyczeć poczšł: - Chmiel bije Lachiw! Pobyty jasno welmożny pany, hetmany i pułkownyki, łycari i kawalery. To rzekłszy zachwiał się i na ziemię runšł. Mirhorodcy skoczyli mu na pomoc. Płomień i bladoœć przeleciały przez oblicze pana Skrzetuskiego. - Co on mówi? - rzekł goršczkowo do Zachara. - Co się stało? Nie może to być. Na Boga żywego! nie może to być! Cisza! tylko płomienie syczš na przeciwległej stronie rynku, trzaskajš snopy iskier, a czasem przepalone domostwo runie z łoskotem. Aż oto nowi jacyœ gońce lecš. - Pobyty Lachy! pobyty! Za nimi cišgnie oddział Tatarów - idš z wolna, bo otaczajš pieszych, widocznie jeńców. Pan Skrzetuski oczom nie wierzy. Poznajedoskonale na jeńcach barwę hetmańskiej husarii - więc w ręce plaszcze i jakimœ dziwnym, nieswoim głosem powtarza uporczywie: - Nie może być! nie może być! Huk armat słychać jeszcze. Bitwa nie skończona. Przez wszystkie nie popalone ulice napływajš jednak tłumy Zaporożców iTatarów. Twarze ich czarne, piersi dyszš ciężko - ale wracajš jakby upojeni, œpiewajš pieœni! Tak wracajš żołnierze po zwycięstwie. Namiestnik pobladł jak trup. - Nie może być - powtarzał coraz chrapliwiej - nie może być... Rzeczpospolita... Nowy przedmiot zwraca jego uwagę. Wchodzš semenowie Krzeczowskiego niosšc całe pęki choršgwi. Przyjeżdżajš na œrodek rynku i rzucajš je na ziemię. Niestety - polskie. Huk armat słabnie, w oddali słychać turkot nadchodzšcych wozów. Jedzie naprzód jedna wysoka kozacka telega, za niš szereg innych, wszystkie otoczone przez Kozaków paszkowskiego kurzenia, w żółtych czapkach; przechodzš tuż koło domu, przy którym mirhorodcy. Pan Skrzetuski rękę do czoła przytknšł, bo go blask pożaru oœlepił, i wpatrzył się w postacie jeńców siedzšcych na pierwszym wozie. Nagle cofnšł się w tył, rękami poczšł bić powietrze jak człowiek trafiony strzałš w piersi, z ust zaœ wyrwał mu się krzyk straszny, nadludzki: - Jezus Maria! to hetmani! I padł na ręce Zachara, oczy zaszły mu blachmanem, a twarz stężała i zakrzepła, tak jak u ludzi umarłych. W kilka chwil póŸniej trzech jeŸdŸców naczele niezliczonych pułków wjeżdżało na rynek korsuński. Œrodkowy, ubrany w czerwień, siedział na białym koniu i wspierajšc się pod bok pozłocistš buławš spoglšdał dumnie jak król. Był to Chmielnicki. Po obu jego stronach jechali Tuhaj-bej i Krzeczowski. Rzeczpospolita leżała w prochu i krwi u nóg Kozaka. Rozdział szesnasty Upłynęło kilka dni. Ludziom zdawało się, że sklepienie niebieskie runęło nagle na Rzeczpospolitš. Żółte Wody, Korsuń, zniesienie wojsk koronnych, zawsze dotšd w walkach z Kozakami zwycięskich, wzięciehetmanów, pożar straszliwy na całej Ukrainie, rzezie, mordy niesłychane od poczštku œwiata - wszystko to zwaliło siętak nagle, że ludzie prawie wierzyć nie chcieli, aby tyle klęsk mogło przyjœć na jeden kraj od razu. Wielu też nie wierzyło, inni odrętwieli z przerażenia, inni dostali obłškania, inni przepowiadali przyjœcie antychrysta i bliskoœć sšdu ostatecznego. Przerwały się wszystkie węzły społeczne, wszelkie stosunki ludzkie i rodzinne. Ustaławszelka władza, znikły różnice między ludŸmi. Piekło odczepiło z łańcuchów wszystkie zbrodnie i puœciło je na œwiat, by pohulały: więc mord, grabież, wiarołomstwo, rozbestwienie się, gwałt, rozbój i szaleństwo zastšpiło pracę, uczciwoœć, wiarę i sumienie. Zdawało się, że odtšd ludzkoœć już nie dobrem, ale złemtylko żyć będzie; że się przeinaczyły sercaiumysły i poczytujš to za œwięte, co dawniej było bezecnym, a za bezecne, co dawniej było œwiętym. Słońce nie œwieciło już nad ziemiš, bo je zasłaniały dymy pożarów, a nocami zamiast gwiazd i księżyca œwieciły pożogi. Płonęły miasta, wsie, koœcioły, dwory, lasy. Ludzie przestali mówić, jeno jęczeli albo wyli jak psy. Życie straciło wartoœć. Tysišce ginęły bez echa, bez wspomnienia. A z tych wszystkich klęsk, mordów, jęków, dymów ipożarów podnosił się tylko jeden człowiek coraz wyżej i wyżej, olbrzymiał coraz straszliwiej, zaciemniał już niemal œwiatłodzienne, rzucał cień od morza do morza. Był to Bohdan Chmielnicki. Dwieœcie tysięcy ludzi zbrojnych i upojonych zwycięstwy stało teraz gotowych na jego skinienie. Czerń powstawała wszędzie; Kozacy grodowi łšczyli się z nim po wszystkich miastach. Kraj od Prypeci do krańców pustyń był w ogniu. Powstanie szerzyło się w województwach: ruskim, podolskim, wołyńskim, bracławskim, kijowskim i czernihowskim. Potęga hetmana rosła co dzień. Nigdy Rzeczpospolita nie wystawiła przeciw najstraszniejszemu wrogowi połowy tych sił, którymi on teraz rozporzšdzał. Równych nie miał w gotowoœci i cesarz niemiecki. Burza przeszła wszelkie oczekiwania. Sam hetmanpoczštkowo nie rozeznawał własnej potęgiinie rozumiał, jak wyrósł już wysoko. Sprawiedliwoœciš, prawem i wiernoœciš dla Rzplitej jeszcze się osłaniał, bo nie wiedział, że te wyrazy, jako czcze wyrazy,mógł już deptać. Wszelako w miarę sił wzrastał w nim i ów niezmierny, bezwiednyegoizm, któremu równego historia nie przedstawia. Pojęcia złego i dobrego, zbrodni i cnoty, gwałtu i sprawiedliwoœci zlały się w duszy Chmielnickiego w jedno zpojęciami własnej krzywdy lub własnego dobra. Ten mu był cny, kto był z nim; ten zbrodniarz, kto przeciw niemu. Gotów był biadać na słońce i poczytywać to sobie za osobistš krzywdę, gdyby nie œwieciło wówczas, gdy on potrzebował. Ludzi, wypadki i œwiat cały mierzył własnym ja. I mimo całej chytroœci, całej hipokryzji hetmana była jakaœ potworna dobra wiara w takim jego poglšdzie. Wypływały zeń wszystkie występki Chmielnickiego, ale i czyny dobre; bo jeœli nie znał miary w znęcaniu się i okrucieństwie nad wrogiem, natomiast umiał być wdzięcznym za wszystkie, choćby mimowolne usługi, któremu oddawano. Tylko gdy był pijany, wówczas zapominałi o dobrodziejstwach i ryczšc z szaleństwawydawał spienionymi usty krwawe rozkazy,których żałował póŸniej. A w miarę jak rosło jego powodzenie, pijany bywał coraz częœciej, bo coraz większy ogarniał go niepokój. Zdawać by się mogło, że tryumfy zaprowadziły go na takie wyżyny, na które sam wstšpić nie chciał. Jego potęga przerażała innych, ale i jego samego. Olbrzymia rzeka buntu porwawszy go niosłaz błyskawicowš szybkoœciš i nieubłaganie, ale dokšd? Jak się to wszystko miało skończyć? Poczynajšc bunt w imię krzywd własnych, mógł ten kozacki dyplomata liczyć, że po pierwszych powodzeniach lub nawet po klęskach rozpocznie układy, że zaofiarujš mu przebaczenie, zadoœćuczynienie i nagrodę za krzywdy i szkody. Znał on dobrze Rzeczpospolitš, jej cierpliwoœć tak nieprzebranš jako morze, jej miłosierdzie nie znajšce granic i miary, które płynęło nie tylko ze słaboœci, boć przecie Nalewajce, otoczonemu już i zgubionemu, jeszcze ofiarowano przebaczenie. Wszelako teraz, po zwycięstwie na Żółtych Wodach, po zniesieniu hetmanów, po rozpaleniu wojny domowej we wszystkich południowych województwach, rzeczy zaszły zbyt daleko, wypadki przerosły wszelkie oczekiwanie - teraz walka musiała się toczyć na œmierć i życie. A na czyjš stronę miało paœć zwycięstwo? Chmielnicki pytał wróżbitów i gwiazd się radził, i sam wytężał oczy w przyszłoœć - ale widział przed sobš tylko ciemnoœć. Więc czasem straszny niepokój podnosił muwłosy na głowie, a z piersi zrywała się rozpacz jak wicher. Co będzie, co będzie? Bo Chmielnicki patrzšc bystrzej od innych rozumiał zarazem lepiej od wielu, że Rzeczpospolita nie umie użyć swych sił i sama o nich nie wie, ale jest potęgš olbrzymiš. Gdyby jaki człowiek schwycił w ręce tę potęgę, wtedy kto by mu się oparł? A któż mógł zgadnšć, czy straszne niebezpieczeństwo, czy bliskoœć przepaœci izguby nie potłumi zamieszek, niezgody wewnętrznej, prywaty, zawiœci panów, warcholstwa, gadanin sejmowych, swawoli szlacheckiej, bezsilnoœci króla. Wtedy by pół miliona samego tylko herbowego ludu mogło wyruszyć w pole i zgnieœć Chmielnickiego, choćby go nie tylko chan krymski, ale i sam sułtan turecki wspomagał. O tej uœpionej potędze Rzplitej wiedział prócz Chmielnickiego i zmarły król Władysław i dlatego całe życie pracował nad tym, by z największym w œwiecie mocarzem rozpoczšć walkę na œmierć, bo tylko w ten sposób potęga owa przywołanšdo życia być mogła. Gwoli temu przekonaniunie wahał się król rzucać iskier i na prochy kozackie. Było-li przeznaczonym istotnie Kozakom wywołać tę powódŸ, by w niej utonšć nareszcie? Chmielnicki rozumiał i to także, jak mimocałej słaboœci strasznym był odpór tej Rzeczypospolitej. W takš bezładnš, Ÿle powišzanš, rozdartš, swawolnš, nierzšdnš biły przecie najgroŸniejsze ze wszystkich fale tureckie i rozbijały się o niš jak o skałę. Tak było pod Chocimiem, na co własnymi niemal oczyma patrzył. Jednak ta Rzeczpospolita nawet w chwilach swej słaboœci zatykała swe choršgwie na wałach obcych stolic. Jakiż tedy da odpór?czego nie dokaże przywiedziona do rozpaczy, gdy będzie musiała umrzeć albo zwyciężyć? Wobec tego każdy tryumf Chmielnickiego był nowym dla niego niebezpieczeństwem, bo zbliżał chwilę przebudzenia się lwa drzemišcego i czynił bardziej niemożliwymi układy. W każdym zwycięstwie leżała przyszła klęska, w każdym upojeniu - na dnie gorycz. Teraz na burzę kozackš miała przyjœć burza Rzeczypospolitej. Chmielnickiemu wydawało się, że już słyszy jej głuchy, daleki huk. Oto z Wielkopolski, Prus, rojnego Mazowsza, Małopolski i Litwy nadejdš tłumy wojowników - trzeba im tylko wodza. Chmielnicki wzišł w niewolę hetmanów, ale i przez tę szczęœliwoœć przeglšdała jakby zasadzka losu. Hetmani byli doœwiadczonymi wojownikami, ale żaden z nich nie był człowiekiem, jakiego wymagała ta chwila grozy, przerażenia, klęski. Wodzem mógł być teraz jeden tylko człowiek. Zwał się on: ksišżę Jeremi Wiœniowiecki. Właœnie dlatego, że hetmani poszli w niewolę, wybór prawdopodobnie miał paœć na księcia. Chmielnicki nie wštpił o tym na równi ze wszystkimi. A tymczasem do Korsunia, w którym hetman zaporoski zatrzymał się po bitwie dla odpoczynku, dolatywały z Zadnieprza wieœci, że straszny ksišżę ruszył już z Łubniów, że po drodze depce bunt niemiłosiernie, że po przejœciu jego znikajš wsie, słobody, chutory i miasteczka, natomiast jeżš się krwawe pale i szubienice. Przestrach dwoiłi troił liczbę sił jego. Mówiono, że prowadzi piętnaœcie tysięcy wojowników najlepszego wojska, jakie być mogło w całej Rzeczypospolitej. W obozie kozackim spodziewano się go lada chwila. Wkrótce po bitwie pod Krutš Bałkš okrzyk: "Jarema idzie!", rozległ się między Kozakami i rzucił popłoch między czerń, która poczęła œlepo uciekać. Połoch ten zastanowił głęboko Chmielnickiego. Miał teraz do wyboru: albo ruszyć z całšpotęgš przeciw księciu i szukać go na Zadnieprzu, albo zostawiwszy częœć sił na zdobywanie zamków ukrainnych ruszyć w głšb Rzeczypospolitej. Wyprawa na księcia była niebezpiecznš. Majšc do czynienia z tak wsławionym wodzem Chmielnicki, mimo całej przewagi swych sił, mógł ponieœć klęskę w walnej bitwie i wówczas wszystko byłoby stracone od razu. Czerń, która stanowiła ogromnš większoœć, złożyła œwiadectwo, że zmyka na samo imię Jaremy. Trzeba byłoczasu, żeby jš zmienić w wojsko mogšce stawić czoło ksišżęcym regimentom. Z drugiej strony ksišżę prawdopodobnie nie przyjšłby walnej bitwy, ale poprzestałna obronie w zamkach i częœciowej wojnie, ~PŮc)Żc€Řfc>-~c‚ź<ťktóra w takim razie musiałaby trwać całe miesišce, jeżeli nie lata, a przez ten czas Rzeczpospolita zebrałaby niechybnie nowe siły i ruszyła w pomoc księciu. Chmielnicki więc postanowił pozostawić Wiœniowieckiego na Zadnieprzu, a samemu umocnić się na Ukrainie, zorganizować swe siły i następnie ruszywszy do Rzeczypospolitej zmusić jš do układów. Liczył on na to, że gaszenie buntu na samym tylko Zadnieprzu zajmie na długo wszystkie siły ksišżęce, a jemu da wolne pole. Bunt zaœ na Zadnieprzu obiecywał sobie podsycać wysyłajšc pojedyncze pułkiw pomoc czerni. Na koniec sšdził, że będzie można łudzićksięcia układami i zwłóczyć czekajšc, póki się jego siły nie wykruszš. W tym celu przypomniał sobie Skrzetuskiego. W kilka dni tedy po Krutej Bałce, a w sam dzień popłochu między czerniš kazał przyzwać przed siebie pana Skrzetuskiego. Przyjšł go w domu staroœcińskim w asystencji jednego tylko pana Krzeczowskiego, który Skrzetuskiemu był zdawna znajomy, i powitawszy łaskawie, choć nie bez wyniosłoœci odpowiedniej dzisiejszej jego szarży, rzekł: - Moœci poruczniku Skrzetuski, za usługę,którš mi wyœwiadczyłeœ, wykupiłem cię od Tuhaj-beja i obiecałem wolnoœć. Teraz godzina nadeszła. Dam ci piernacz, byœ mógł swobodnie przejechać, jeœliby cię wojska jakie spotkały, i strażę do obrony od czerni. Możesz wracać do swego księcia. Skrzetuski milczał. Żaden uœmiech radoœci nie pojawił się na jego twarzy. - Możeszże ruszyć w drogę? bo widzę, żeci coœ choroba z oczu przeglšda? Rzeczywiœcie pan Skrzetuski wyglšdał jak cień. Rany i ostatnie wypadki zwaliły z nóg tego olbrzymiego młodziana, który takie teraz miał pozory, jakby nie obiecywał jutra dożyć. Twarz mu pożółkła,a czarna broda, nie strzyżona od dawna, podnosiła jeszcze mizerię oblicza. Pochodziło to z utrapień wewnętrznych. Rycerz omal się nie zagryzł. Wleczony za obozem kozackim, był przecie œwiadkiem wszystkiego, co się od wyruszenia z Siczy zdarzyło. Widział hańbę i klęskę Rzeczypospolitej, hetmanów w niewoli; widział tryumfy kozackie, piramidy poukładane z głów odciętych poległym żołnierzom, szlachtę wieszanš za żebra, odrzynane piersi niewiast, profanacje panien, widział rozpacz odwagi, ale i nikczemnoœć strachu - widział wszystko - przecierpiał wszystko i cierpiał tym bardziej, że mu w głowie i piersiach utkwiła nożem myœl, że to on sam poœrednisprawca, bo przecie on, nie kto inny, oderżnšł Chmielnickiego od powroza. Ale czy mógł się spodziewać rycerz chrzeœcijański, że ratunek podany bliŸniemutakie wyda owoce? Więc ból jego nie miał dna. A gdy się siebie spytał, co się dzieje z Helenš, i gdy pomyœlał, co mogło się zdarzyć, jeœli złe losy zatrzymały jš w Rozłogach, to ręce ku niebu wycišgał i wołał głosem, w którym drgała bezdenna rozpacz i prawie groŸba: "Boże! weŸże duszę mojš, bo już tu mam więcej, niżem zasłużył!" Potem postrzegał się, że bluŸni, więc na twarz padał i prosił o ratunek, o przebaczenie, o zmiłowanie nad ojczyznš i nad onym gołębiem niewinnym, co może tam na próżno wzywał bożej i jego pomocy. Krótko mówišc, przebolał tak, że go już teraz nie uradowała darowana wolnoœć, a ten hetman zaporoski,ten tryumfator, który chciał być wspaniałym łaskę mu swojš okazujšc, nie imponował mu już zgoła; w czym spostrzegłszy się Chmielnicki zmarszczył się i rzekł: - Œpieszże się korzystać z łaski, abym zaœ się nie rozmyœlił, gdyż cnota tylko moja i ufnoœć w dobrš sprawę czyni mnie tak nieopatrznym, że wroga sobie przysparzam, bo to wiem dobrze, że przeciw mnie walczyć będziesz. Na to pan Skrzetuski: - Jeœli Bóg da sił. I spojrzał tak na Chmielnickiego, że aż mu w głšb duszy zajrzał, a hetman wzrokutego znieœć nie mogšc utkwił oczy w ziemię i dopiero po chwili ozwał się: - Mniejsza z tym. Zbyt potężny jestem, by mi jeden cherlak coœ znaczył. Opowiesz też księciu, swojemu panu, coœ tu widział,iprzestrzeżesz go, by sobie mniej zuchwale poczynał, bo gdy mnie cierpliwoœci nie stanie, to go odwiedzę na Zadnieprzu, a niewiem, czyby mu była miłš moja wizyta. Skrzetuski milczał. - Mówiłem i powtarzam raz jeszcze - mówił dalej Chmielnicki - nie z Rzeczšpospolitš, ale z panięty wojnę prowadzę, a ksišżę między nimi w pierwszym rzędzie. Wróg to mój i ludu ruskiego, odszczepieniec od naszego Koœcioła i okrutnik. Słyszę, bunt we krwi gasi: niechże baczy, by swojej nie przelał. Tak mówišc podniecał się coraz bardziej, aż też krew jęła mu do twarzy uderzać, a oczy ciskały płomienie. Widno było, że go chwyta paroksyzm gniewu i złoœci, w których tracił pamięć i przytomnoœć całkowicie. - Na powrozie każę go tu Krzywonosowi przywieŸć! - krzyczał - pod nogi go sobie zegnę, na konia po jego grzbiecie wsiadać będę! Skrzetuski patrzył z góry na miotajšcegosię Chmielnickiego, po czym odrzekł spokojnie: - Zwycięż go wprzódy. - Jaœnie wielmożny hetmanie! - rzecze Krzeczowski - niechże ten zuchwały szlachcic już jedzie, bo nie wypada dla twojej godnoœci, byœ się gniewem przeciw niemu unosił, a gdy mu wolnoœć obiecałeœ, liczy on na to, że albo słowo złamiesz, albo jego inwektyw słuchać musisz. Chmielnicki opamiętał się, posapał chwilę, po czym rzekł: - Niechże tedy jedzie, abyœ zaœ wiedział,iż Chmielnicki dobrem za dobre płaci, dać mu piernacz, jakom rzekł, i sorokę Tatarów, którzy go do samego obozu odprowadzš. Po czym zwracajšc się do Skrzetuskiego dodał: - Ty zaœ wiedz, że teraz kwita. Polubiłem cię mimo twej zuchwałoœci, ale gdy się jeszcze raz w moje ręce dostaniesz, nie wywiniesz się. Skrzetuski wyszedł z Krzeczowskim. - Gdy cię hetman puszcza z całš szyjš - rzekł Krzeczowski - i możesz jechać, gdzie chcesz, tedy ci powiem po starej znajomoœci: salwuj się choćby do Warszawy, nie na Zadnieprze, bo stamtšd żywa noga wasza nie ujdzie. Wasze czasy minęły. Gdybyœ miał rozum, do nas byœ przystał, ale wiem, że próżno ci to mówić.Poszedłbyœ wysoko, jak my pójdziemy. - Na szubienicę - mruknšł Skrzetuski. - Nie chcieli mnie dać starostwa lityńskiego, a teraz sam nie jedno, ale dziesięć wezmę. Wypędzimy precz panów Koniecpolskich a Kalinowskich, a Potockich,a Lubomirskich, i Wiœniowieckich, Zasławskich i wszystkš szlachtę i sami sięich majętnoœciami podzielimy, co też i po bożej musi być myœli, gdy nam już dwie takznaczne dał wiktorie. Skrzetuski nie słuchajšc gadaniny pułkownika zamyœlił się o czym innym, tenzaœ mówił dalej: - Gdym po bitwie i naszej wiktorii widziałw Tuhajowej kwaterze w łyczkach mego pana i dobrodzieja J. W. hetmana koronnego,zaraz on mnie niewdzięcznikiem i Judaszem mianować raczył. A ja mu na to: "J. W. wojewodo! nie jestem ja niewdzięcznikiem, bo gdy już w twoich zamkach i dobrach zasiędę - przyrzecz mi jeno, że się nie będziesz napijał - to cię podstaroœcim swoim zrobię." Ho! ho! obłowi się Tuhaj-bej na tych ptakach, które połapał - i dlatego ich szczędzi - gdyby nie to, inaczej byœmy z Chmielnickim z nimi pogadali. Ale ot! wóz dla ciebie gotowy i Tatary już w ordynku. Gdzie tedy życzysz jechać? - Do Czehryna. - Jak sobie poœcielesz, tak się wyœpisz. Ordyńcy odwiodš cię choćby do samych Łubniów, bo taki majš rozkaz. Staraj się jeno, żeby ich twój ksišżę na pal nie kazałpowsadzać, co by z Kozakami pewno uczynił, dlatego też i dali ci Tatarów. Hetman ci i konia twego kazał oddać. Bywajże zdrów, a wspominaj nas dobrze i księciu kłaniaj się od naszego hetmana, a jeœli będziesz mógł, to go namów, by przyjechał Chmielnickiemu się pokłonić. Może łaskę znajdzie. Bywaj zdrów! Skrzetuski siadł na wóz, który ordyńcy otoczyli zaraz dokoła - i ruszono w drogę. Przez rynek trudno było przejechać, bo cały zapchany był Zaporożcami i czerniš. Jedni i drudzy warzyli sobie kaszę œpiewajšc pieœni o zwycięstwie żółtowodzkim i korsuńskim, ułożone już przez œlepców-lirników, których mnóstwo poœcišgało zewszšd do obozu. Między ogniami obejmujšcymi kotły z kaszš leżałytu i owdzie ciała pomordowanych kobiet, nad którymi odbywała się w nocy orgia, lubsterczały piramidki z głów uciętych po bitwie zabitym i rannym żołnierzom. Ciała owe i głowy poczynały się już psuć i wydawać zgniły zapach, który jednakże niezdawał się być wcale przykrym dla zgromadzonych tłumów. Miasto nosiło na sobie œlady spustoszeń i dzikiej swawoli Zaporożców; okna i drzwi były powyrywane;zdruzgotane szczštki tysišcznych przedmiotów pomieszane z kwapiem i słomšzawalały rynek. Okapy domów przybrane były wisielcami, po większej częœci z żydostwa, a tłuszcza bawiła się tu i ówdzie, czepiajšc się nóg wisielców i huœtajšc się na nich. W jednej stronie rynku czerniały zgliszcza pogorzałych domów, a między nimi farnego koœcioła; od zgliszcz biło jeszcze goršco i podnosiły się dymy. Woń spalenizny przenikała powietrze. Za spalonymi domami stał kosz, obok którego pan Skrzetuski musiał przejeżdżać, i tłumyjasyru pilnowane przez gęste straże tatarskie. Kto się z okolic Czehryna, Czerkas i Korsunia nie zdołał schronić lub nie padł pod siekierš czerni, ten poszedł włyka. Byli więc między jeńcami i żołnierze wzięci w niewolę w obu bitwach, i mieszkańcy okoliczni, którzy się dotšd nie mogli lub nie chcieli do buntu przyłšczyć, ludzie ze szlachty osiadłej lub ze szlacheckiego gminu, podstaroœciowie, oficjaliœci, chutornicy, drobna szlachta z zaœcianków obojej płci i dzieci. Starców niebyło, bo ich, jako niezdatnych na sprzedaż,Tatarzy wymordowali. Pozagarniali oni również całe wsie i osady ruskie, czemu Chmielnicki nie œmiał się sprzeciwić. W wielu miejscowoœciach zdarzyło się, że mężowie poszli do obozu kozackiego, a w nagrodę za to Tatarzy popalili ich chaty i pobrali żony i dzieci. Ale w ogólnym rozpętaniu się i zdziczeniu dusz nikt o to nie pytał, nikt się nie upominał. Czerń, która chwytała za broń, wyrzekała się wiosek rodzinnych, żon i dzieci. Brali im żony, brali i oni - i lepsze, bo "Laszki", które po nasyceniu się ich wdziękami mordowali lub odprzedawali ordyńcom. Między jeńcami nie brakło też mołodyć ukraińskich, powišzanych po trzy, po czteryna jednym stryczku wraz z pannami szlacheckich domów. Niewola i niedola równała stany. Widok tych istot wstrzšsałdo głębi duszę i budził żšdzę zemsty. Poobdzierane, półnagie, narażone na sromotne żarty pohańców włóczšcych się gromadami przez ciekawoœć po majdanie, potršcane, bite lub całowane ohydnymi usty, traciły pamięć, wolę. Niektóre szlochały lub zawodziły głoœno, inne z oczyma w słup, z obłškaniem w twarzy i otwartymi ustami poddawały się biernie wszystkiemu, co je spotykało. Tu i owdzie zrywał się wrzask jeńca mordowanego bez litoœci za wybuch rozpacznego oporu. Œwistbizunów z byczej skóry rozlegał się międzygromadami mężczyzn i zlewał się z okrzykami boleœci i piskiem dzieci, ryczeniem bydła i rżeniem koni. Jasyr nie był jeszcze rozdzielony i ustawiony w pochodowym porzšdku, więc wszędzie panowało największe zamieszanie. Wozy, konie, bydło rogate, wielbłšdy, owce, kobiety, mężczyŸni, stosy złupionych ubiorów, naczyń, makat, broni, wszystko to natłoczone w jeden ogromny tabór oczekiwało dopiero podziału i ordynku. Raz w raz podjazdy przypędzały nowe gromady ludzi i bydła, naładowane promy płynęły przez Roœ, z głównego zaœ kosza przybywali coraz nowi goœcie, by nasycać oczy widokiem zebranych bogactw. Niektórzy pijani kumysem lub gorzałkš, poprzebierani w dziwaczne stroje, bo w ornaty, komże, ruskie riasy lub nawet suknie kobiece, poczynali już spory, kłótniei jarmarczny wrzask o to, co komu będzie należało. Czabanowie tatarscy siedzšc na ziemi między stadami zabawiali się: jedni wygwizdywaniem na piszczałkach przeraŸliwych melodii, inni grš w koœci i okładaniem się wzajemnie kijami. Gromady psów, które przycišgnęły tu za swymi panami, ujadały i wyły żałoœnie. Pan Skrzetuski minšł wreszcie tę gehennę ludzkš pełnš jęków, łez, niedoli i piekielnych wrzasków; myœlał tedy, że już odetchnie swobodniej, aliœci zaraz za taborem nowy straszny widok uderzył jego oczy. W dali szarzał kosz właœciwy, od którego dochodziło ustawiczne rżenie koni, i mrowił się tysišcami Tatarów, bliżej zaœ na polu, tuż koło goœcińca wiodšcego do Czerkas, młodzi wojownicy zabawiali się strzelaniem dla wprawy z łuków do jeńcówsłabszych lub chorych, którzy by nie mogli wytrzymać długiej drogi do Krymu. Kilkadziesišt ciał leżało wyrzuconych już na drogę i podziurawionych jak sita: niektóre z nich drgały jeszcze konwulsyjnie. Ci, do których strzelano, wisieli przywišzani za ręce do drzew przydrożnych. Były między nimi i stare kobiety. Œmiechom zadowolenia po trafnychstrzałach towarzyszyły okrzyki: - Jaksze, iegit! - Dobrze, chłopcy! - Uk jaksze koł! - Łuk w dobrych rękach! Koło głównego kosza oprawiano tysišce bydła i koni na pokarm wojownikom. Ziemia była zlana krwiš. Mdłe wyziewy surowizny tłumiły oddech w piersiach, a między kupami mięsa kręcili się czerwoni ordyńcy znożami w ręku. Dzień był skwarny, słońce piekło. Ledwie po godzinie drogi wydostał się pan Skrzetuski wraz ze swojš eskortš na czyste pola, ale z oddali dochodził długo jeszcze z głównego kosza gwar i rykbydła. Po drodze widniały œlady przejœcia drapieżników. Tu i owdzie popalone sadyby, sterczšce kominy futorów, potratowana ruń zbóż, drzewa połamane, sady wiœniowe przy chatach wycięte na ogień. Na goœcińcuraz w raz leżały to trupy końskie, to ludzkie, pokaleczone okropnie, sine, nabrzmiałe, a na nich i nad nimi stada wroni kruków zrywajšce się z wrzaskiem i szumem przed ludŸmi. Krwawe dzieło Chmielnickiego rzucało się wszędzie w oczyi trudno było zrozumieć, przeciw komu ten człowiek rękę podniósł, bo jego własny kraj jęczał przede wszystkim pod brzemieniem niedoli. W Mlejowie spotkali podjazdy tatarskie pędzšce nowe tłumy jeńców. Horodyszcze było spalone do cna. Sterczała tylko murowana dzwonnica koœcielna i stary dšb stojšcy na œrodku rynku, pokryty strasznym owocem, bo wisiało na nim kilkadziesišt małych Żydzišt powieszonych przed trzema dniami. Wymordowano tu również dużo szlachty z Konoplanki, Starosiela, Więzówka, Bałakleja i Wodaczewa. Samo miasteczko było puste, bo mężczyŸni poszli do Chmielnickiego, a niewiasty, dzieci i starcy uciekli do lasów przed spodziewanym najœciem wojsk księciaJeremiego. Z Horodyszcza jechał pan Skrzetuski na Œmiłę, Żabotyn i Nowosielce do Czehryna, zatrzymujšc się tylko tyle podrodze, ile trzeba było na wypoczynek dla koni. Wjechali do miasta na drugi dzień z południa. Wojna oszczędziła miasto, niektóre tylko domy były zburzone, a między nimi Czaplińskiego z ziemiš zrównany. W ogrodzie stał podpułkownik Naokołopalec, a z nim tysišc mołojców, ale i on, i mołojcy, i cała ludnoœć żyła w największym przerażeniu, gdyż tu, jak i wszędzie po drodze, wszyscy byli pewni, żeksišżę lada chwila nadcišgnie i wywrze zemstę, o jakiej œwiat nie słyszał. Nie wiadomo było, kto puszcza te wieœci, skšdone przychodzš; może je tworzył przestrach, doœć, że ustawicznie powtarzano to, że ksišżę płynie już Sułš, to znów, że już jest nad Dnieprem, że spalił Wasiutyńce, że wycišł ludnoœć w Borysach, i każde zbliżenie się jeŸdŸców lub pieszego ludu wywoływało popłoch bezgranic. Pan Skrzetuski chwytał chciwie te wieœci, bo rozumiał, że choćby nie były prawdziwe, to jednak tamowały szerzenie się buntu na Zadnieprzu, nad którym ręka ksišżęca cišżyła bezpoœrednio. Skrzetuski chciał dowiedzieć się czegoœ pewniejszego od Naokołopalca, ale pokazało się, że podpułkownik na równi z innymi nic nie wiedział o księciu i jeszcze sam byłby rad zasięgnšć jakich wiadomoœci od Skrzetuskiego. A ponieważ przecišgnięto na tę stronę wszystkie bajdaki, czółna i podjazdki, więc i zbiegowie z drugiego brzegu nie przybywali do Czehryna. Skrzetuski więc nie bawišc dłużej w Czehrynie kazał się przeprawić i ruszył bezzwłoki do Rozłogów. Pewnoœć, że wkrótce sam przekona się, co stało się z Helenš, i nadzieja, że może jest ocalona albo też ukryła się wraz ze stryjnš i kniaziami w Łubniach, wróciła mu siły i zdrowie. Przesiadł się z wozu na koń i gnał bez ƒP:c„ŠÖc…`(†r"Wc€‡É0ý cˆĆ=– litoœci swoich Tatarów, którzy uważajšc goza posła, a siebie za przystawów oddanychpod jego komendę, nie œmieli mu stawić oporu. Lecieli tedy, jakby ich goniono, a za nimi złote kłęby kurzawy wzbijanej kopytami bachmatów. Mijali sadyby, chutory i wioski. Kraj był pusty, siedziby ludzkie wyludnione tak, że długo nie mogli spotkać żywej duszy. Prawdopodobnie też kryli się wszyscy przed nimi. Tu i owdzie kazał pan Skrzetuski szukać w sadach, pasiekach, po zapolach i strzechach stodół, ale nie mogli znaleŸć nikogo. Dopiero za Pohrebami jeden z Tatarów dostrzegł jakšœ postać ludzkš usiłujšcš skryć się między szuwarami obrastajšcymi brzegi kahamliku. Tatarzy skoczyli ku rzece i w kilka minutpóŸniej przywiedli przed pana Skrzetuskiegodwóch ludzi całkiem nagich. Jeden z nich był to starzec, drugi wysmukły, może piętnasto- lub szesnastoletni wyrostek. Obaj kłapali zębami ze strachu i długi czas nie mogli ni słowa przemówić. - Skšd wy? - spytał pan Skrzetuski. - My znikšd, panie! - odpowiedział statrzec. - Po proœbie chodzim - z lirš, a otten niemowa mnie prowadzi. - Skšd idziecie teraz? z jakiej wsi? Mów œmiało, nic ci nie będzie. - My, panie, po wszystkich wsiach chodzili, aż nas tu jakiœ czort obdarł. Butymieli dobre - wzišł, czapki mieli dobre - wzišł, sukmany z litoœci ludzkiej dobre - wzišł, i liry nie zostawił. - Pytam się, kpie: z jakiej wsi idziesz? - Ne znaju, pane - ja did. Ot my nadzy, nocš marzniem, we dnie szukamy litoœciwych, co by okryli i nakarmili, my głodni! - Słuchaj tedy, chłopie: odpowiadaj, o copytam, bo każę powiesić. - Ja niczoho ne znaju, pane. Kołyb ja szczo, abo szczo, abo bude szczo, to nechaj mini - oto szczo! Widocznym było, że dziad nie mogšc sobie zdać sprawy, co by za jeden był ten,kto go pyta, postanowił nie dawać żadnychodpowiedzi. - A w Rozłogach byłeœ? tam gdzie kniaziowie Kurcewicze mieszkajš? - Ne znaju, pane. - Powiesić go! - krzyknšł pan Skrzetuski. - Buw, pane! - zawołał dziad widzšc, że nie ma żartów. - Coœ tam widział? - My tam byli pięć dni temu, a potem w Browarkach słyszeli, że tam łycari prijszły. - Jacy rycerze? - Ne znaju, pane! Odin każe - Lachy; drugikaże - Kozaki. - W konie! - krzyknšł na Tatarów pan Skrzetuski. Poczet pomknšł. Słońce zachodziło zupełnie jak wówczas, gdy namiestnik po spotkaniu Heleny i kniahini na drodze jechałobok nich przy Rozwanowej karocy. Kahamlik tak samo œwiecił purpurš, dzień kładł się do snu jeszcze cichszy, pogodniejszy, cieplejszy. Tylko wówczas jechał pan Skrzetuski z piersiš pełnš szczęœcia i budzšcych się lubych uczuć, a teraz pędził jak potępieniec gnany wichremniepokoju i złych przeczuć. Głos rozpaczy wołał mu w duszy: "To Bohun jš porwał! już jej nie ujrzysz więcej!",a głos nadziei: "To ksišżę! ocalona!" I te głosy tak go rozrywały między siebie, że ledwo nie rozerwały mu serca. Pędzili resztš sił końskich. Upłynęła jedna godzina i druga. Księżyc zeszedł i wytaczajšc się coraz wyżej, bladł coraz bardziej. Konie pokryły się pianš i chrapały ciężko. Wpadli w las, mignšł jak błyskawica, wpadli w jar, za jarem tuż Rozłogi. Chwila jeszcze, a losy rycerza się rozstrzygnš. Tymczasem wiatr œwiszcze mu w uszach od pędu, czapka spadła mu z głowy, koń pod nim jęczy, jakby miał paœć zaraz. Chwila jeszcze, skok jeszcze i jar się roztworzy. Już! już! Nagle krzyk nieludzki, straszny wyrwał się z piersi pana Skrzetuskiego. Dwór, lamusy, stajnie, stodoły, częstokół i sad wiœniowy - wszystko znikło. Blady księżyc oœwiecał wzgórze, a na nim kupę czarnych zgliszcz, które przestały już nawet i dymić. Milczenia nie przerywał żaden odgłos. Pan Skrzetuski stanšł przed fosš niemy, ręce tylko do góry podniósł, patrzył, patrzył i głowš jakoœ dziwnie potrzšsał. Tatarzy wstrzymali konie. On zsiadł, odszukał resztek spalonego mostu, przeszedł rów po belce poprzecznej i siadł na kamieniu leżšcym na œrodku majdanu. Siadłszy poczšł się oglšdać dokoła jak człowiek, który pierwszy raz na jakowym miejscu będšc usiłuje się z nim zapoznać. Opuœciła go przytomnoœć. Nie wydał ani jęku. Po chwili, ręce na kolanach wsparłszy, głowę spuœcił i pozostał w nieruchomej postawie, tak że mogło się zdawać, że usnšł. Jakoż jeœli nie usnšł, toodrętwiał - i przez głowę zamiast myœli przelatywały mu tylko niejasne obrazy. Widział więc naprzód Helenę takš, jakš jš był pożegnał przed ostatniš podróżš, jeno twarz miała jakby przesłoniętš przez mgłę, tak jej rysów nie można było rozpoznać. On jš chciał z tego mglistego obłoku wydostać i nie mógł. Więc odjechał z ciężkim sercem. Potem przez głowę mignšł mu rynek czehryński, stary Zaćwilichowski i bezczelna twarz Zagłoby; twarz ta ze szczególnym uporem stawała mu przed oczyma, aż wreszcie zastšpiło jšponure oblicze Grodzickiego. Potem widział jeszcze Kudak, porohy, walkę na Chortycy, Sicz, całš podróż i wszystkie wypadki, aż do dnia ostatniego, aż do ostatniej, godziny. Ale dalej już ciemnoœć! Co się z nim teraz działo, nie rozpoznawał. Miał tylko jakieœ niewyraŸne poczucie, że do Heleny do Rozłogów jedzie, ale sił mu brakło, więc odpoczywa na zgliszczach. Chciałby już, ot, podnieœć się i jechać dalej, ale jakieœ niezmierne osłabienie przykuwa go do miejsca, tak jakby mu stufuntowe kule do nóg poprzywišzywano. Siedział więc i siedział. Noc upływała. Tatarzy roztasowali się na nocleg i rozłożywszy ogieniek poczęli przypiekać przy nim kawały końskiego œcierwa; następnie, nasyceni, pokładli się na ziemi. Ale nie upłynęła i godzina, gdy zerwali się na równe nogi. Z dala dochodził gwar podobny do odgłosów, jakie wydaje wielka liczba jazdyidšcej œpiesznym marszem. Tatarzy zatknęli co prędzej na żerdŸ białš płachtę i podsycili obficie płomień, tak aby z dala mogli być rozpoznani, jako wysłańcy pokojowi. Tętent koni, parskanie i brzęk szabel zbliżał się coraz bardziej i wkrótce na drodze ukazał się oddział jazdy, który wnet otoczył Tatarów. Rozpoczęła się krótka rozmowa. Tatarzy wskazali na postać siedzšcš na wzgórzu, którš zresztš widać było doskonale, bo padało na niš œwiatło miesišca, i oœwiadczyli, że prowadzš posła, a od kogo,to on najlepiej powie. Wówczas dowódca oddziału wraz z kilku towarzyszami udał się na wzgórze, ale zaledwie zbliżył się i spojrzał w twarz siedzšcemu, gdy ręce rozkrzyżował i wykrzyknšł: - Skrzetuski! Na Boga żywego, to Skrzetuski! Namiestnik ani drgnšł. - Moœci namiestniku, nie poznajeszże mnie? Jam jest Bychowiec. Co ci jest? Namiestnik milczał. - ZbudŸże się, na Boga! Hej, towarzysze, bywajcie no! Istotnie był to pan Bychowiec, który szedł w awangardzie przed wszystkš potęgš księcia Jeremiego. Tymczasem nadcišgnęły i inne pułki. Wieœć o odnalezieniu Skrzetuskiego rozbiegła się piorunem po choršgwiach, więc wszyscy œpieszyli powitać miłego towarzysza. Mały Wołodyjowski, dwaj Œleszyńscy, Dzik, Orpiszewski, Migurski, Jakubowicz, Lenc, pan Longinus Podbipięta imnóstwo innych oficerów biegło na wyœcigina wzgórze. Ale próżno przemawiali do niego, wołali po imieniu, szarpali za ramiona, usiłowali podnieœć - pan Skrzetuski patrzył na nich szeroko otwartymi oczyma i nie rozpoznawał nikogo. A raczej przeciwnie! zdawało się, żeich rozpoznaje, tylko że sš mu już zupełnieobojętni. Wtedy ci, co wiedzieli o jego miłoœci dla Heleny, a prawie wszyscy już wiedzieli, przypomniawszy sobie, w jakim to właœnie sš miejscu, spojrzawszy na czarne zgliszcza i siwe popioły zrozumieli wszystko. - Od boleœci się zapamiętał - szeptał jeden. - Desperacja mentem mu pomieszała - dodał inny. - ZaprowadŸcie go do księdza. Może jak jego zobaczy, to się ocknie! Pan Longinus ręce łamał. Wszyscy otoczyli kołem namiestnika i poglšdali na niego ze współczuciem. Niektórzy obcierali łzy rękawicami, inni wzdychali żałoœnie. Ażnagle z koła wysunęła się jakaœ wyniosła postać i zbliżywszy się z wolna do namiestnika położyła mu na głowie obie ręce. Był to ksišdz Muchowiecki. Wszyscy umilkli i poklękali jakby w oczekiwaniu cudu, ale ksišdz cudu nie czynił, jeno wcišż trzymajšc ręce na głowie Skrzetuskiego podniósł oczy ku niebu pełnemu blasków miesięcznych i poczšł mówić głoœno: - Pater noster, qui es in coelisl sanctificetur nomen Tuum, adveniat regnumTuum, fiat voluntas Tua... Tu przerwał i po chwili powtórzył głoœnieji uroczyœciej: -...Fiat voluntas Tua!... Cisza zapanowała głęboka. -...Fiat voluntas Tua!... - powtórzył ksišdz po raz trzeci. Wtedy z ust Skrzetuskiego wyszedł głosniezmiernego bólu, ale i rezygnacji: - Sicut in coelo, et in terra! I rycerz rzucił się na ziemię ze szlochaniem. Rozdział siedemnasty Aby wyjaœnić, co zaszło w Rozłogach, należy nam się cofnšć nieco w przeszłoœć, aż do owej nocy, w której pan Skrzetuski wyprawił Rzędziana z listem z Kudaku do starej kniahini. List zawierał usilnš proœbę,by kniahini zabrawszy Helenę jechała jak najœpieszniej do Łubniów pod opiekę księcia Jeremiego, gdyż wojna rozpocznie się lada chwila. Rzędzian siadłszy na czajkę, którš pan Grodzicki z Kudaku po prochy wyprawił,ruszył w drogę i odbywał jš wolno, bo płynęli w górę rzeki. Pod Krzemieńczugiem spotkali wojska płynšce pod wodzš Krzeczowskiego i Barabasza, przez hetmanów przeciw Chmielnickiemu wyprawione. Rzędzian widział się z Barabaszem, któremu zaraz opowiedział, jakie niebezpieczeństwa z jazdy na Sicz dlapana Skrzetuskiego wyniknšć mogš. Prosił zatem starego pułkownika, by po spotkaniusię z Chmielnickim nie omieszkał silnie upomnieć się o posła. Po czym ruszył dalej. Do Czehryna przybyli œwitaniem. Tu zaraz otoczyły ich straże semenów pytajšc, co by byli za jedni. Odpowiedzieli, że z Kudaku od pana Grodzickiego z listem do hetmanówjadš. Mimo to wezwano starszego z czajki iRzędziana, by szli opowiedzieć się pułkownikowi. - Jakiemu pułkownikowi? - pytał starszy. - Panu Łobodzie - odpowiedzieli esaułowieze straży - któremu hetman wielki rozkazał wszystkich przybywajšcych od Siczy do Czehryna zatrzymywać i badać. Poszli. Rzędzian szedł œmiało, gdyż nie spodziewał się niczego złego, wiedzšc, że tu już rozcišga się moc hetmańska. Zaprowadzono ich blisko Dzwonieckiego Węgła, do domu pana Żeleńskiego, w którym była kwatera pułkownika Łobody. Ale powiedziano im, że pułkownik jeszcze œwitaniem do Czerkas wyjechał i że zastšpigo podpułkownik. Czekali więc doœć długo, aż na koniec drzwi się otworzyły i oczekiwany podpułkownik ukazał się w izbie. Na jego widok zadrżały pod Rzędzianem kolana. Był to Bohun. Moc hetmańska rozcišgała się wprawdziejeszcze w Czehrynie, ale że Łoboda i Bohun nie przeszli dotšd do Chmielnickiego, a natomiast, przeciwnie, głoœno opowiadali się przy Rzeczypospolitej, przeto hetman wielki im właœnie wyznaczył postój w Czehrynie i strażować tam rozkazał. Bohun siadł za stołem i poczšł badać przybyłych. Starszy, który wiózł list pana Grodzickiego, odpowiedział za siebie i za Rzędziana. Po obejrzeniu listu młody podpułkownik poczšł troskliwie wyptywać,co w Kudaku słychać, i widocznym było, iż miał wielkš ochotę wywiedzieć się, z czympan Grodzicki do hetmana wielkiego ludzi i czajkę wysyłał. Ale starszy nie umiał mu na to odpowiedzieć, a list był sygnetem pana Grodzickiego przywarty. Wybadawszy ich tedy Bohun już miał odprawiać i do kalety sięgał, aby zaœ napiwek od niego mieli, gdy wtem drzwi się otwarły i pan Zagłoba wleciał jak piorun do izby. - Słuchaj, Bohun! - wołał - zdrajca Dopuło najlepszy trojniak utaił. Poszedłemz nim do piwnicy - patrzę: siano, nie siano wedle węgła. Pytam: co jest? rzeknie: suche siano! Kiedy nie spojrzę bliżej, aż tu łeb od gšsiorka wyglšda jak Tatar z trawy.O! Taki synu! mówię, podzielimy się robotš, ty zjesz siano, boœ wół, a ja miód wypiję, bom człowiek. Przyniosłem też gšsiorek na godziwš próbę, daj jeno kubków. To rzekłszy pan Zagłoba jednš rękš pod bok się ułapił, drugš podniósł gšsiorek nad głowš i œpiewać poczšł: Hej, Jaguœ, hej, Kunduœ, daj jeno szklanic, Daj autem i pysia, nie zważaj na nic. Tu pan Zagłoba przerwał nagle, ujrzawszy Rzędziana, postawił gšsiorek na stole i rzekł: - O, jak mnie Bóg miły! toż to pachołek pana Skrzetuskiego! - Czyj? - spytał œpiesznie Bohun. - Pana Skrzetuskiego, namiestnika, któren do Kudaku pojechał, a mnie tu przedwyjazdem takim miodem łubniańskim częstował, że niech się każdy inny spod wiechy schowa. Co zaœ się z twoim panem dzieje? co? Zdrów-li? - Zdrów i kazał się waszmoœci kłaniać - rzekł zmieszany Rzędzian. - Wielkiej to jest fantazji kawaler. A ty jakże się w Czehrynie znalazłeœ! Czemu cię to pan z Kudaku odesłał? - Pan jako pan - rzecze na to pacholik - ma swoje sprawy w Łubniach, za którymi mnie wrócić kazał, bo i nie miałem co robićw Kudaku. Przez cały ten czas Bohun patrzył bystro na Rzędziana; nagle rzekł: - Znam i ja twego pana, widziałem go w Rozłogach. Rzędzian przekrzywił głowę i nadstawiwszy ucha, niby to nie dosłyszawszy, spytał: - Gdzie? - W Rozłogach. - To Kurcewiczów - rzekł Zagłoba. - Czyje? - pytał znów Rzędzian. - Widzę, żeœ coœ ogłuchł - zauważył sucho Bohun. - Bom się też nie wyspał. - To się jeszcze wyœpisz. Powiadasz tedy, że twój pan wysłał cię do Łubniów? - A jakże. - Pewnie tam ma jakš podwikę - wtršcił pan Zagłoba - do której afekt przez ciebie przesyła. - Czy ja tam wiem, mój jegomoœć!... możema, a może i nie ma - rzecze Rzędzian. Następnie skłonił się Bohunowi i panu Zagłobie. - Niech będzie pochwalony - rzekł zabierajšc się do odejœcia. - Na wieki! - odparł Bohun. - Poczekaj no,ptaszku, nie œpiesz się. A czemuœ to ty przede mnš taił, żeœ jest pacholikiem panaSkrzetuskiego? - A bo mnie jegomoœć nie pytał, a ja sobie myœlę: co mam o byle czym mówić? Niech będzie pochwalo... - Poczekaj, mówię. Listy jakowe od pana wieziesz? - Pańska rzecz pisać, a moja, jako sługi,oddać, ale jeno temu, do kogo sš pisane, zaczem niech mi będzie wolno pożegnać waszmoœć panów. Bohun zmarszczył swe sobole brwi i w ręce klasnšł. Natychmiast dwóch semenówwpadło do izby. - Obszukać go! - zawołał, wskazujšc na Rzędziana. - Jakom żyw, gwałt mi się tu dzieje! - wrzeszczał Rzędzian. - Jam jest też szlachcic, choć sługa, a waszmoœć panowiew grodzie za ten postępek będziecie odpowiadali. - Bohun! zaniechaj go! - wtršcił pan Zagłoba. Ale tymczasem jeden z semenów znalazłw Rzędzianowym zanadrzu dwa listy i oddałje podpułkownikowi. Bohun kazał zaraz pójœć precz semenom, bo nie umiejšc czytać nie chciał się z tym przed nimi zdradzić. Po czym, zwróciwszy się do Zagłoby rzekł: - Czytaj, a ja na pachołka uważać będę. Zagłoba przymknšł lewe oko. na którym miał skałkę, i czytał adres: - "Mnie wielce miłoœciwej pani i jejmoœcidobrodzice J. O. kniahini Kurcewiczowej w Rozłogach." - Toœ ty, rarożku, do Łubniów jechał i niewiesz, gdzie Rozłogi? - rzekł Bohun poglšdajšc strasznym wzrokiem na Rzędziana. - Gdzie mi kazali, tamem jechał! - odparłpachołek. - Mam-li otworzyć? Sigillum szlacheckie œwięta rzecz - zauważył Zagłoba. - Mnie tu hetman wielki dał prawo wszelakie pisma przeglšdać. Otwieraj i czytaj. Zagłoba otworzył i czytał: - "Mnie wielce miłoœciwa pani, etc. Donoszę W. M. Pani, jakom już w Kudaku stanšł, skšd, daj Boże szczęœliwie, dzisiejszego rana na Sicz jechał będę, a teraz nocš tu piszę, od niespokojnoœci spaćnie mogšc, aby was zaœ jaka przygoda od tego zbója Bohuna i jego hultajów nie spotkała. A że mnie tu i pan Krzysztof Grodzicki powiadał, że rychło patrzyć, jak wielka wojna wybuchnie, od której się też iczerń podniesie, przeto zaklinam i błagam W. M. Paniš, byœ eo instante, choćby i stepy nie wyschły, choćby wierzchem, zaraz z kniaziównš do Łubniów jechać raczyła i tego nie poniechała, gdyż ja na czas wrócić nie zdołam. Którš proœbę racz W. M. Pani zaraz spełnić, abym o szczęœliwoœć mnie przyrzeczonš mógł być bezpiecznym i za powrotem się rozradować.‰PşcŠ 'c‹1´cŒĺ+cr;ĺA co masz W. M. Pani z Bohunem kunktowaćimnie przyrzekłszy dziewkę, jemu ze strachu piaskiem w oczy rzucać, to lepiej sub tutelam księcia, mego pana, się schronić, któren praesidium do Rozłogów wysłać nie omieszka, a tak i majętnoœć ocalicie. Przy czym mam zaszczyt etc., etc." - Hm! moœci Bohunie - rzekł pan Zagłoba -usarz coœ rogi ci chce przyprawić. Toœcie dojednej dziewki szli w koperczaki? Czemuœ nie mówił? Aleć się pociesz, bo i mnie się raz zdarzyło... Nagle rozpoczęta facecja skonała na ustach pana Zagłoby. Bohun siedział nieporuszenie przy stole, ale twarz jego była jakby konwulsjami œcišgnięta, blada, oczy zamknięte, brwi sfałdowane. Działo się z nim coœ strasznego. - Co tobie? - spytał pan Zagłoba. Kozak poczšł goršczkowo rękš machać, az ust jego wyszedł przyciszony, chrapliwy głos: - Czytaj, czytaj drugie pismo. - Drugie jest do kniaziówny Heleny. - Czytaj, czytaj! Zagłoba zaczšł: - "Najsłodsza, umiłowana Halszko, sercamego pani i królowo! Gdy po służbie ksišżęcej jeszcze niemały czas w tych stronach zostać muszę, piszę tedy do stryjny, abyœcie do Łubniów zaraz jechały, w których żadna twej niewinnoœci szkoda zdarzyć się od Bohuna nie może i wzajemny afekt nasz na szwank narażon nie będzie..." - Dosyć! - krzyknšł nagle Bohun i porwawszy się w szale od stołu skoczył ku Rzędzianowi. Obuch zawarczał w jego ręku i nieszczęsny pacholik, uderzony wprost w piersi, jęknšł tylko i zwalił się na podłogę.Obłęd porwał Bohuna: rzucił się na pana Zagłobę, wyrwał mu listy i schował je w zanadrze. Zagłoba porwawszy gšsiorek z miodem skoczył ku piecowi i krzyczał: - W imię Ojca i Syna, i Ducha Œwiętego! Człeku, czyœ ty się wœciekł? czyœ oszalał?Uspokójże się, zmityguj! WsadŸże łeb w wiadro, do stu diabłów!... słyszyszże mnie! - Krwi, krwi! - wył Bohun. - Czy ci się rozum pomieszał? WsadŸże łeb w wiadro, mówię ci! Masz już krew, rozlałeœ jš, i to niewinnie. Już ten nieszczęsny wyrostek nie dysze. Diabeł cię opętał - alboœ sam diabeł z ostatkiem. Opamiętajże się, a nie, to jechał cię sęk, pogański synu! Tak krzyczšc pan Zagłoba przesunšł się zdrugiej strony stołu ku Rzędzianowi i schyliwszy się nad nim, jšł go macać po piersiach i rękę mu do ust przykładać, z których krew się rzuciła obficie. Bohun uchwycił się tymczasem za głowę i skowyczał jak ranny wilk. Potem padł na ławę nie przestajšc skowyczeć, bo się w nim dusza z wœciekłoœci i bólu rozdarła. Nagle zerwał się, dobiegł do drzwi, wywalił je nogš i wypadł do sieni. - Lećże na złamanie karku! - mruknšł do siebie pan Zagłoba. - Leć i rozbij łeb o stajnię albo stodołę, chociaż, jako rogal, bóœć œmiało możesz. A to furia! Jeszczem też nic podobnego w życiu nie widział. Zębami tak kłapał jak pies na zalotach. Aleten pachołek żywie jeszcze, niebożštko. Dalibóg, jeżeli mu ten miód nie pomoże, to chyba zełgał, że szlachcic. Tak mruczšc pan Zagłoba wsparł głowę Rzędziana na swych kolanach i poczšł mu zwolna sšczyć trojniak do ust zsiniałych. - Obaczymy, czy masz dobrš krew w sobie - mówił dalej do omdlałego - gdyż żydowska, podlana miodem albo-li winem, warzy się; chłopska, jako leniwa i ciężka, idzie na spód, a jeno szlachecka animuje się i wyborny tworzy likwor, któren ciału daje męstwo i fantazję. Innym też nacjom różne dał Pan Jezus napitki, aby zaœ każda miała swojš statecznš pociechę. Rzędzian jęknšł słabo. - Aha, chcesz więcej! Nie, panie bracie, pozwólże i mnie... ot, tak! A teraz, gdyœ już dał znak życia, chyba cię przeniosę do stajni i położę gdzie w kšcie, aby cię ten smok kozacki do reszty nie rozdarł, gdy wróci. Niebezpieczny to jest przyjaciel - niechże go diabli porwš, bo widzę, że rękę chyższš ma od rozumu. To rzekłszy pan Zagłoba podniósł Rzędziana z ziemi z łatwoœciš, znamionujšcš niezwykłš siłę, i wyszedł do sieni, a następnie na podwórzec, na którymkilkunastu semenów grało w koœci na rozesłanym na ziemi kilimku. Ujrzawszy go powstali, on zaœ rzekł: - Chłopcy, a wzišć no mi tego pachołka ipołożyć na sianie. Niech też który skoczy po cyrulika. Rozkaz spełniono natychmiast, bo pan Zagłoba, jako przyjaciel Bohuna, wielkie miał zachowanie u Kozaków. - A gdzie to pułkownik? - spytał. - Kazał sobie dać konia i pojechał do kwatery pułkowej, a nam też kazał być w gotowoœci i konie mieć posiodłane. - To i mój gotowy? - Gotowy. - To dawaj. Znajdę tedy pułkownika przy pułku? - A oto i on nadjeżdża. Rzeczywiœcie, przez sklepionš ciemnš bramę domostwa widać było Bohuna nadjeżdżajšcego z rynku, za nim zaœ ukazały się z dala spisy stu kilkudziesięciumołojców widocznie gotowych do pochodu. - Na koń! - wołał przez sień Bohun na pozostałych na podwórcu semenów. Wszyscy ruszyli się co żywo. Zagłoba wyszedł przed bramę i spojrzał uważnie namłodego watażkę. - W pochód ruszasz? - spytał go. - Tak jest. - A dokšd czort prowadzi? - Na wesele. Zagłoba przysunšł się bliżej. - Bój się Boga, synku! Hetman kazał ci miasta strzec, a ty i sam jedziesz, i semenów wyprowadzasz. Rozkaz złamiesz. Tu tłumy czerni czekajš tylko chwili sposobnej, by się na szlachtę rzucić - miasto zgubisz, na gniew hetmański się narazisz. - Na pohybel miastu i hetmanowi! - O głowę twojš idzie. - Na pohybel i mojej głowie! Zagłoba poznał, że próżno było gadać z Kozakiem. Zacišł się i choćby siebie i innychmiał pogrzeœć, swego musiał dokazać. Domyœlał się też Zagłoba, dokšd wyprawa miała ruszyć, ale sam nie wiedział, co z sobš poczšć: jechać z Bohunem czy zostać?Jechać było niebezpiecznie, bo znaczyło toż samo, co wrazić się w wojennych surowych czasach w awanturniczš, gardłowš sprawę. A zostać? Czerń istotnie czekała tylko wieœci z Siczy, chwili hasła do rzezi. A może by i nie czekała nawet, gdyby nie tysišc semenów Bohuna i jego wielka powaga na Ukrainie. Mógł się wprawdzie pan Zagłoba schronić i do obozu hetmanów, ale miał swoje powody, dla których tego nie czynił. Była-li to kondemnatka za jakie zabójstwo czy też mankamencik w księgach, on sam jeden tylko wiedział; doœć, że nie chciał w oczy leŸć. Żal mu było Czehryna porzucać! Tak mu tu było dobrze, tak tu nikt o nic nie pytał, tak już pan Zagłoba zżył się tu ze wszystkimi, i ze szlachtš, i z ekonomami staroœcińskimi, i ze starszyznš kozackš! Prawda, że starszyzna rozjechała się teraz, a szlachta siedziała cicho po kštach, bojšc się burzy, ale przecie był Bohun, kompan nad kompany, bibosz nad bibosze. Poznawszy się przy szklenicy zbratali się z Zagłobš od razu. Odtšd nie widziano jednego bez drugiego. Kozak sypał złotem za dwóch, szlachcic łgał, i obu, jako niespokojnym duchom, dobrze było z sobš. Gdy tedy teraz przyszło albo pozostać wCzehrynie i pod nóż czerni iœć, albo jechać z Bohunem, pan Zagłoba zdecydował się na to ostatnie. - Kiedyœ taki desperat - rzekł - to pojadęi ja z tobš. Możeć się przydam albo pohamuję, gdy będzie trzeba. Już my tak dopasowali ze sobš jako hetka z pętęlkš, alem się tego wszystkiego nie spodziewał. Bohun nie odrzekł nic. W pół godziny póŸniej dwustu semenów stanęło w pochodowym ordynku. Bohun wyjechał na czoło, a z nim i pan Zagłoba. Ruszyli. Chłopi, stojšcy tu i owdzie kupami na rynku, spoglšdali na nich spode łbów i szeptali zgadujšc, gdzie jadš, czy wrócš prędko, czy nie wrócš. Bohun jechał milczšcy, zamknięty w sobie, tajemniczy a posępny jak noc. Semenowie nie pytali, gdzie ich wiedzie. Za nim gotowi byli iœć choćby na kraj œwiata. Po przeprawie przez Dniepr wjechali na goœciniec łubniański. Konie szły rysiš, wzbijajšc tumany kurzawy, ale że dzień był skwarny, suchy, wkrótce pokryły się pianš. Zwolnili tedy biegu i rozcišgnęli się długim, przerywanym pasmem po goœcińcu. Bohun wysunšł się naprzód, pan Zagłoba zrównał się z nim chcšc zaczšć rozmowę. Twarz młodego watażki była spokojniejsza, jeno smutek œmiertelny malował się na niej widocznie. Rzekłbyœ: dal, w której wzrok ginšł po północnej stronie, za Kahamlikiem, bieg konia i powietrze stepowe uciszyły w nim tę burzęwewnętrznš, która się zerwała po przeczytaniu listów wiezionych przez Rzędziana. - Żar z nieba leci - rzekł pan Zagłoba - aż słoma w butach parzy. I w płóciennym kitlu za goršco, bo wiatru wcale nie ma. Bohun, słuchaj no, Bohun! Watażka spojrzał swymi głębokimi, czarnymi oczyma, jakby ze snu zbudzony. - Uważ no, synku - mówił pan Zagłoba - aby cię melankolia nie zajadła, która gdy zwštroby, gdzie jest właœciwe jej siedlisko,do głowy uderzy, snadnie rozum pomieszać może. Nie wiedziałem, że tak romansowy zciebie kawaler. Musiałeœ się w maju rodzić,a to jest miesišc Wenery, w którym taka jest luboœć aury, że nawet wiór ku drugiemu wiórowi afekt czuć poczyna, ludzie zaœ w onym miesišcu urodzeni większš od innych majš w koœciach do białogłów ciekawoœć. Wszelako ten wygrał, kto się pohamować potrafi, dlatego też radzę ci: lepiej ty zemsty poniechaj. Do Kurcewiczów słuszny możesz mieć rankor, ale albo to jedna dziewka na œwiecie? Bohun, jak gdyby nie Zagłobie, jeno własnemu żalowi odpowiadajšc, ozwał się głosem do zawodzenia niż do mowy podobniejszym: - Jedna ona zazula, jedna na œwiecie! - Choćby też i tak było, to skoro ona do innego kuka, nic ci z tego. Słusznie mówiš, że serce jest to wolentarz, któren pod jakim chce znakiem służyć, pod takim służy. Zważ przy tym, że dziewka to jest wielkiej krwi, bo Kurcewicze, słyszę, od ksišżšt ród wywodzš... Wysokie to progi. - Do czorta-że wasze progi, wasze rody, wasze pergaminy! - tu watażka uderzył z całš siłš w głownię szabli: - ot, mnie ród! ot, mnie prawo i pergamin! ot, mnie swat i drużba! O zdrajcy! o wraża krew przeklęta! Dobry wam był Kozak, druh był i brat: do Krymu z nim chodzić, dobro tureckie brać, łupem się dzielić. Ej, hołubili i synkiem zwali, i dziewkę przyrzekli, a teraz co? Przyszedł szlachcic, Laszek cacany, i ot, Kozaka, synka i druha, odstšpili - duszę wydarli, serce wydarli, innemu donia, a ty choć ziemię gryŸ, ty Kozacze, terpy! terpy!... Watażce głos zadrgał; zęby œcisnšł, pięœciami o pierœ szerokš tętnić poczšł, aż echo jak z podziemia z niej wychodziło. Nastała chwila milczenia. Bohun oddychał ciężko. Ból i gniew targały na przemian zdziczałš, nie znajšcš hamulca duszę Kozaka. Zagłoba czekał, aż się zmorduje i uspokoi. - Co tedy chcesz czynić, junaku nieszczęsny? jak postšpisz? - Jak Kozak - po kozacku! - Hm, już widzę, co to będzie. Ale mniejsza z tym. Jedno ci tylko powiem, że to jest państwo wiœniowieckie i do Łubniówniedaleko. Pisał pan Skrzetuski onej kniahini, żeby się tam z dziewkš schroniła, to znaczy, że one sš pod ksišżęcš opiekš, aksišżę srogi lew... - I chan lew, a ja mu w gardziel właził iogniem w œlepie œwiecił. - Co ty, szalona głowo, księciu chcesz wojnę wypowiadać? - Chmiel i na hetmanów się porwał. Co mnie wasz ksišżę! Pan Zagłoba stał się jeszcze niespokojniejszy. - Tfu! do diabła. A to po prostu rebeliš pachnie! vis armata, raptus puellae i rebelia - to niby kat, szubienica i stryczek.Dobra szóstka: możesz niš zajechać, jeœli nie daleko, to wysoko. Kurcewicze też bronić się będš. - Taj co? Albo mnie pohybel, albo im! Ot, ja duszu by zhubyw za nich, za Kurcewiczów, oni mi byli bracia, a stara kniahini mać, której ja w oczy jak pies patrzył! A jak Wasyla Tatary złapały, tak kto do Krymu poszedł? kto go odbił? - ja! Kochał ich i służył im jak rab, bo myœlał, że tę dziewczynę wysłużę. A oni za to prodały, prodały mene jak raba, na złuju dolu i na neszczastje... Wygnali precz - no, tak i pójdę, tylko się wprzód pokłonię; za sól i chleb, com u nich jadł, po kozacku zapłacę - i pójdę, bo swojš drogę znaju. - I gdzie pójdziesz, gdy z księciem zaczniesz? do Chmiela obozu? - Żeby mnie tę dziewkę dali, ja by był wasz lacki brat, wasz druh, wasza szabla, dusza wasza zaklataja, wasz pies. I wzišł by swoich semenów, innych z Ukrainy skrzyknšł, taj na Chmiela i na rodzonych braci zaporoskich ruszył i kopytami rozniósł. A chciałby za to nagrody? - nie! Ot, wzišłby dziewczynę i za Dniepr ruszył na boży step, na dzikie ługi, na ciche wodyimnie by było dosyć, a teraz... - Terazeœ się wœciekł. Watażka nic nie odrzekł, konia nahajem uderzył i pomknšł naprzód, a pan Zagłoba poczšł rozmyœlać, w jakie to tarapaty się dostał. Nie ulegało wštpliwoœci, że Bohun zamierzał na Kurcewiczów napaœć, krzywdęswš pomœcić i dziewczynę przemocš zabrać.I w tej imprezie byłby mu jeszcze pan Zagłoba kompanii dotrzymał. Na Ukrainie trafiały się takie sprawy często, a czasemi uchodziły płazem. Wprawdzie, gdy gwałtownik nie był szlachcicem, rzecz wikłała się i stawała się niebezpieczniejszš, ale za to wymiar sprawiedliwoœci na Kozaku był trudny, bo gdzie go było szukać i łapać? Po przestępstwie zbiegał w dzikie stepy, gdzie ręka ludzka nie sięgała - i tyle go widziano - a gdy wybuchła wojna, gdy Tatarzy kraj naszli, wtedy przestępca wypływał znowu, bo wtedy spały prawa. Tak mógł uchronić się od odpowiedzialnoœci i Bohun, a pan Zagłoba nie potrzebował mu przecie czynnie pomagać i brać na siebie połowy winy. Nie byłby wreszcie tego w żadnym razie czynił, bo choć mu Bohun był przyjacielem, wszelako nie wypadało Zagłobie, szlachcicowi, w komitywę z Kozakiem przeciw szlachcie wchodzić, zwłaszcza że pana Skrzetuskiego znał i piłz nim. Pan Zagłoba był warchoł nie lada, ale jego warcholstwo miało pewnš miarę. Hulać po karczmach czehryńskich z Bohunemi innš starszyznš kozackš, zwłaszcza za ich pienišdze - i owszem; wobec gróŸb kozackich dobrze nawet było takich ludzi mieć przyjaciółmi. Pan Zagłoba o skórę swš, choć tu i owdzie poszczerbionš, dbał wielce - aż naraz spostrzegł, że i przez tęprzyjaŸń wlazł w okrutne błoto. Bo było jasnym, że jeœli Bohun dziewczynę, narzeczonš ksišżęcego porucznika i ulubieńca, porwie, to z księciem zadrze, a wtedy nie pozostanie mu nic innego, jak do Chmielnickiego uciec i do buntu się przyłšczyć. Na to kładł pan Zagłoba w myœli stanowcze co do swojej osoby veto, bo do buntu przyłšczać się dla pięknych oczu Bohuna nie miał wcale zamiaru, a w dodatku księcia bał się jak ognia. - Tfu! tfu! - mruczał sobie teraz - diabłam za ogon kręcił, a on mnie będzie teraz za łeb kręcił - i ukręci. Niech piorun trzaœnie tego watażkę z białogłowskš twarzš, a tatarskš rękš! Otom się wybrał na wesele, czyste psie wesele, jak mnie Bóg miły! Niech piorun trzaœnie wszystkich Kurcewiczów i wszystkie podwiki! Co mnie do nich?... już mnie one niepotrzebne. Na kim się zmełło, na mnie się skrupi. I za co? czy to ja się chcę żenić? Niech się diabeł żeni, mnie wszystko jedno; co ja mam do roboty w tej imprezie! Pójdę z Bohunem, to mnie Wiœniowiecki ze skóry obedrze; pójdę od Bohuna, to mnie chłopi zatłukš albo i on sam nie czekajšc. Najgorzej to z grubiany się bratać. Dobrze mi tak! Wolałbym być tym koniem, na którym siedzę, niż Zagłobš. Na błaznam kozackiego wyszedł, przy paliwodzie się wieszałem, słusznie przeto na obie strony skórę mi wytatarujš. Tak rozmyœlajšc spocił się bardzo pan Zagłoba i w jeszcze gorszy wpadł humor. Upał był wielki, koń ciężko niósł, bo dawnonie chodził, a pan Zagłoba był człowiek korpulentny. Miły Boże, co by był za to dał, żeby teraz w chłodku, w gospodzie, nad szklenicš zimnego piwa siedzieć, nie poupale się kołatać i pędzić spalonym stepem! Chociaż Bohun przynaglał, zwolnili jednak biegu, bo żar był straszny. Popaœli trochę konie, przez ten czas zaœ Bohun z esaułami rozmawiał, widocznie dawał im rozkazy, co majš czynić, bo dotychczas niewiedzieli nawet, gdzie jadš. Do uszu Zagłoby doszły ostatnie słowa rozkazu: - Czekać wystrzału. - Dobrze, bat'ku! Bohun zwrócił się nagle ku niemu: - Ty jedziesz ze mnš naprzód. - Ja? - rzekł Zagłoba z widocznym złym humorem - ja cię tak kocham, żem już jednš połowę duszy dla ciebie wypocił, czemu bym nie miał i drugiej wypocić? My jak kontusz i podszewka; mam nadzieję, żenas diabli razem wezmš, co mi jest ŽPş c *4B c€‘vÁ c’7)(c“_79wszystko jedno, bo już myœlę, że i w piekle nie może być goręcej. - JedŸmy. - Na złamanie karku. Ruszyli naprzód, a za nimi wkrótce i Kozacy. Ale ci ostatni postępowali z wolna,tak iż wkrótce znacznie zostali w tyle - a w końcu znikli z oczu. Bohun z Zagłobš jechali obok siebie w milczeniu, obaj zamyœleni głęboko. Zagłobatargał wšsy i widocznym było, że pracuje ciężko głowš; może sobie układał, jakim by sposobem mógł się z całej tej sprawy salwować. Chwilami mruczał coœ do siebie półgłosem, to znów na Bohuna spoglšdał, na którego twarzy malowały się na przemian to niepohamowany gniew, to smutek. "Dziw - myœlał sobie Zagłoba - że taki gładysz, a i dziewki nawet sobie nie umiał skonwinkować. Kozak jest - to prawda - alerycerz znamienity i podpułkownik, któren też, prędzej póŸniej, jeœli tylko do rebelii nie przystanie, będzie nobilitowany, co wcale od niego zależy. A już pan Skrzetuski, zacny kawaler - i przystojny, ale z tym malowanym watażkš na urodę i porównać się nie może. Hej, wezmš też się oni za łby, jak się spotkajš, bo obaj zabijaki nie lada." - Bohun, znasz-li dobrze pana Skrzetuskiego? - spytał nagle Zagłoba. - Nie - odparł krótko watażka. - Ciężkš będziesz miał z nim przeprawę. Widziałem go też, jak sobie Czaplińskim drzwi otwierał. Goliat to jest i do wypitki,ido wybitki. Watażka nie odpowiedział i znowu obaj pogršżyli się we własne myœli i własne frasunki, którym wtórujšc pan Zagłoba powtarzał od czasu do czasu: "Tak, tak, nie ma rady!" Upłynęło kilka godzin. Słońcepowędrowało gdzieœ het, na zachód ku Czehrynowi; od wschodu powiał wietrzyk chłodny. Pan Zagłoba zdjšł kołpaczek rysi,przecišgnšł rękš po spoconej głowie i powtórzył raz jeszcze: - Tak, tak, nie ma rady! Bohun obudził się jak ze snu. - Co rzekłeœ? - spytał. - Mówię, że już zaraz ciemno będzie. Czy daleko jeszcze? - Niedaleko. Po godzinie œciemniło się rzeczywiœcie. Ale już też wjechali w jar lesisty, wreszcie na końcu jaru błysnęło œwiatełko. - To Rozłogi! - rzekł nagle Bohun. - Tak! Brr! coœ jakoœ chłodno w tym jarze. Bohun wstrzymał konia. - Czekaj! - rzekł. Zagłoba spojrzał na niego. Oczy watażki,które miały tę własnoœć, że œwieciły w nocy, pałały teraz jak dwie pochodnie. Obaj przez długi czas stali nieruchomie na skraju jaru. Na koniec z dala dało się słyszeć parskanie koni. To Kozacy Bohunowi nadjeżdżali z wolna z głębi lasu. Esauł zbliżył się po rozkazy, które Bohunwyszeptał mu do ucha, po czym Kozacy zatrzymali się znowu. - JedŸmy! - rzekł do Zagłoby Bohun. Po chwili ciemne masy budowli dworskich, lamusy i żurawie studzienne zarysowały się przed ich oczyma. We dworze było cicho. Psy nie szczekały. Wielki, złoty księżyc œwiecił nad domostwami. Z sadu dochodził zapach kwiatów wiœni i jabłoni; wszędzie tak byłospokojnie, noc tak cudna, że zaiste brakło tylko tego, aby jaki teorban ozwał się gdzieœ pod oknami pięknej księżniczki. W niektórych oknach było jeszcze œwiatło. Dwaj jeŸdŸcy zbliżyli się do bramy. - Kto tam? - ozwał się głos nocnego stróża. - Nie poznajesz mnie, Maksym? - To wasza miłoœć. Sława Bohu! - Na wiki wikiw. Otwieraj. A co tam u was? - Wszystko dobrze. Wasza miłoœć dawno nie była w Rozłogach. Zawiasy bramy zaskrzypiały przeraŸliwie,most spadł na fosę i dwaj jeŸdŸcy wjechali na majdan. - A słuchaj, Maksym: nie zamykaj bramy inie podnoœ mostu, bo zaraz wyjeżdżam. - To wasza miłoœć jak po ogień? - Tak jest. Konie przywišż do palika. Rozdział osiemnasty Kurcewiczowie nie spali jeszcze. Jedli wieczerzę w owej sieni napełnionej zbrojš, która szła przez całš szerokoœć domu od majdanu aż do sadu z drugiej strony. Na widok Bohuna i pana Zagłoby zerwali się na równe nogi. Na twarzy kniahini odbiło się nie tylko zdziwienie, ale nieukontentowaniei przestrach zarazem. Młodych kniaziów było tylko dwóch: Symeon i Mikołaj. - Bohun! - rzekła kniahini. - A ty tu co robisz? - Przyjechał się wam pokłonić, maty. A co, nie radziœcie mi? - Radam ci, rada, jeno się dziwię, żeœ przybył, bo słyszałam, że w Czehrynie stróżujesz. A kogo to nam Bóg z tobš zesłał? - To jest pan Zagłoba, szlachcic, mój przyjaciel. - Radziœmy waszmoœci - rzekła kniahini. - Radziœmy - powtórzyli Symeon i Mikołaj. - Moœcia pani! - rzecze szlachcic. - Prawda, że goœć nie w porę gorszy od Tatarzyna, aleć i to wiadomo, że kto do nieba chce iœć, ten musi podróżnego w dom przyjšć, głodnego nakarmić, spragnionego napoić... - Siadajcie tedy, jedzcie i pijcie - mówiłastara kniahini. - Dziękujemy, żeœcie przyjechali. No, no, Bohun, alem się ciebie nie spodziewała, chyba że sprawę masz do nas? - Może i mam - rzekł z wolna watażka. - Jakš? - pytała niespokojnie kniahini. - Przyjdzie pora, to pogadamy. Dajcie odpoczšć. Z Czehryna prosto jadę. - To widać było ci pilno do nas? - A gdzie by mnie miało być pilno, jeœli nie do was? A kniaziówna-donia zdrowa? - Zdrowa - rzekła sucho kniahini. - Chciałbym też niš oczy ucieszyć. - Helena œpi. - To szkoda. Bo ja długo nie zabawię. - A gdzie jedziesz? - Wojna, maty! Nie ma na nic czasu. Ladachwila hetmani w pole wyprawiš, a żal będzie Zaporożców bić. Mało to razy my z nimi jeŸdzili po dobro tureckie - prawda, kniaziowie? - po morzu pływali, sól i chleb razem jedli, pili i hulali, a teraz my im wrogi. Kniahini spojrzała bystro na Bohuna. Przez głowę przeszła jej myœl, że może Bohun ma zamiar połšczyć się z rebeliš i przyjechał jej synów wybadać. - A ty co myœlisz robić? - spytała. - Ja, maty? a cóż? ciężko swoich bić, aletrzeba. - Tak i my uczynimy - rzekł Symeon. - Chmielnicki zdrajca! - dodał młody Mikołaj. - Na pohybel zdrajcom! - rzekł Bohun. - Niech im kat œwieci! - dokończył Zagłoba. Bohun znów mówić poczšł: - Tak to na œwiecie. Kto ci dziœ przyjacielem, jutro Judaszem. Nikomu nie można wierzyć na œwiecie. - Jeno dobrym ludziom - rzekła kniahini. - Pewnie, że dobrym ludziom można wierzyć. Dlatego ja też wam wierzę i kocham was, bo wyœcie dobrzy ludzie, nie zdrajcy... Było coœ tak dziwnego i strasznego w głosie watażki, że przez chwilę zapanowało głębokie milczenie. Pan Zagłoba patrzył na kniahinię i mrugał swoim zdrowym okiem, a kniahini utkwiła wzrok w Bohunie. Ten mówił dalej: - Wojna nie żywi ludzi, jeno morzy, dlatego chciał ja was jeszcze widzieć, zanim ruszę. Kto wie, czy wrócę, a wy by mnie żałowali, bo wy moje druhy serdeczne... nieprawda? - Tak nam dopomóż Bóg! Od małego cię znamy. - Ty nasz brat - dodał Symeon. - Wy kniazie, wy szlachta, a wy Kozakiem nie gardzili, w dom przygarnęli i krewnš-donię obiecali, bo wy wiedzieli, że dla Kozaka bez niej ni życia, ni bycia, tak się i zmiłowali nad Kozakiem. - Nie ma o czym i mówić - rzekła œpiesznie kniahini. - Nie, maty, jest o czym mówić, bo wy moi dobrodzieje, a ja też prosił tego oto szlachcica, przyjaciela mego, żeby mnie za syna wzišł i do herbu przypuœcił, aby wy nie mieli wstydu oddajšc krewniaczkę Kozakowi. Na co pan Zagłoba się zgodził i my oba będziem się starać o pozwolenie u sejmu, a po wojnie pokłonię się panu hetmanowi wielkiemu, któren na mnie łaskaw, może poprze; on przecie i Krzeczowskiemu nobilitację wyrobił. - Bóg ci dopomóż - rzekła kniahini. - Wy szczerzy ludzie, i ja wam dziękuję. Ale przed wojnš chciałbym jeszczeraz z waszych ust usłyszeć, że wy mnie donię dajecie i że słowo wasze zdzierżycie. Słowo szlacheckie nie dym - a wy przecie szlachta, wy kniazie. Watażka mówił głosem powolnym i uroczystym, ale w mowie jego drgała zarazem jakby groŸba zapowiadajšca, że trzeba się zgodzić na wszystko, czego żšdał. Stara kniahini spojrzała na synów, ci na niš, i przez chwilę trwało milczenie. Nagleraróg siedzšcy na berle pod œcianš zakwilił,choć do œwitu było jeszcze daleko; za nim ozwały się inne; wielki berkut zbudził się, strzšsnšł skrzydła i krakać poczšł. Łuczywo palšce się w grubach przygasło.W izbie zrobiło się ciemnawo i ponuro. - Mikołaj, popraw ogień - rzekła kniahini. Młody kniaŸ dorzucił łuczywa. - Cóż? przyrzekacie? - pytał Bohun. - Musimy Heleny spytać. - Niech ona mówi za siebie, wy za siebie.Przyrzekacie? - Przyrzekamy - rzekła kniahini. - Przyrzekamy - powtórzyli kniaziowie. Bohun wstał nagle i zwróciwszy się do Zagłoby, rzekł donoœnym głosem: - Moœci Zagłobo! Pokłoń się i ty o dziewkę; może i tobie przyrzeknš. - Co ty, Kozacze, upił się?! - zawołała kniahini. Bohun zamiast odpowiedzi wydobył list Skrzetuskiego i zwróciwszy się do Zagłoby,rzekł: - Czytaj. Zagłoba wzišł list i poczšł go czytać wœród głuchego milczenia. Gdy skończył, Bohun skrzyżował ręce na piersiach. - Komu tedy dziewkę dajecie? - spytał. - Bohun! Głos watażki stał się podobny do syku węża. - Zdrajcy, oczajdusze, psiawiary, judasze!... - Hej, synkowie, do szabel! - krzyknęła kniahini. Kurcewicze skoczyli piorunem ku œcianom i porwali za broń. - Moœci panowie, spokojnie! - zawołał Zagłoba. Ale nim domówił, Bohun wyrwał pistolet zza pasa i wystrzelił. - Jezus! Jezus!... - jęknšł kniaŸ Symeon, postšpił krok naprzód, rękoma jšł bić powietrze i upadł ciężko na ziemię. - Służba, na pomoc! - wołała rozpaczliwie kniahini. Ale w tejże chwili na dziedzińcu i od strony sadu huknęły inne wystrzały, drzwi i okna wyleciały z łoskotem i kilkudziesięciu semenów wpadło do sieni. - Na pohybel! - zabrzmiały dzikie głosy. Na majdanie ozwał się dzwon na trwogę.Ptactwo w sieni poczęło wrzeszczeć; hałas, strzelanina i krzyki zastšpiły niedawnš ciszę uœpionego dworu. Stara kniahini rzuciła się, wyjšc jak wilczyca, na ciało Symeona drgajšce w ostatnich konwulsjach, ale wnet dwóch semenów porwało jš za włosy i odcišgnęłona stronę, a tymczasem młody Mikołaj, przyparty w kšt sieni, bronił się z wœciekłoœciš i lwiš odwagš. - Procz! - krzyknšł nagle Bohun na otaczajšcych go Kozaków. - Procz! - powtórzył grzmišcym głosem. Kozacy cofnęli się. Sšdzili, że watażka chce ocalić życie młodzieńcowi. Ale Bohun zszablš w ręku sam rzucił się na kniazia. Rozpoczęła się straszna pojedyncza walka, na którš kniahini, trzymana za włosy przez cztery żelazne dłonie, patrzyła pałajšcymi oczyma i z otwartymi usty. Młody kniaŸ zwalił się jak burza na Kozaka, który, cofajšc się z wolna, wywiódł go na œrodek sieni. Nagle przysiadł, odbił potężny cios i z obrony rzeszedł do ataku. Kozacy zatrzymawszy dech w piersiach pospuszczali szable na dół i stali jak wryci, œledzšc oczyma przebieg walki. W ciszy słychać było tylko oddech i sapanie walczšcych, zgrzyt zębów œwist lub ostry dŸwięk uderzajšcych o siebie mieczów. Przez chwilę zdawało się, że watażka ulegnie olbrzymiej sile i zaciętoœci młodzieńca, gdyż znowu poczšł się cofać i słaniać. Twarz przecišgnęła mu ię jakby z wysilenia. Mikołaj podwoił ciosy, szabla jego otaczała Kozaka nieustannym wężem błyskawic, kurzawa wstała z podłogi i przesłoniła obłokiem walczšcych, ale przez jej kłęby semenowie dojrzeli krew spływajšcš po twarzy watażki. Nagle Bohun uskoczył w bok, kniaziowe ostrze trafiło w próżnię. Mikołaj zachwiał się od zamachu i pochylił naprzód, a w tej samej chwili Kozak cišł go w kark tak straszliwie, że kniaŸ zwalił się jakby gromem rażony. Krzyki radosne Kozaków pomieszały się z nieludzkim wrzaskiem kniahini. Zdawało się,że od wrzasków powała pęknie. Walka byłaskończona, kozactwo rzuciło się na broń zawieszonš na œcianach i poczęło jš zdzierać wyrywajšc sobie wzajemnie kosztowniejsze szable i handżary, depcšc po trupach kniaziów i własnych towarzyszów, którzy legli z ręki Mikołaja. Bohun pozwalał na wszystko. Stał on we drzwiach prowadzšcych do komnat Heleny, zagradzajšc drogę, i oddychał ciężko ze zmęczenia. Twarz miał bladš i pokrwawionš, gdyż dwa razy ostrze kniazia dotknęło jego głowy. Błędny wzrok jego przenosił się z trupa Mikołaja na trupa Symeona, a czasem padał na zsiniałe oblicze kniahini, którš mołojcy, trzymajšc za włosy, przyciskali kolanami do ziemi, bosię rwała z ich ršk do trupów dzieci. Wrzask i zamieszanie w sieni powiększałosię z każdš chwilš. Kozacy cišgnęli na powrozach czeladŸ Kurcewiczów i mordowali jš bez litoœci. Podłoga była zalana krwiš, sień zapełniona trupami, dymem od wystrzałów, œciany już obdarte,ptactwo nawet pobite. Nagle drzwi, pod którymi stał Bohun, otworzyły się na rozcież. Watażka obrócił się i cofnšł nagle. We drzwiach ukazał się œlepy Wasyl, a obok niego Helena ubrana w białe giezło, blada sama jak giezło, z oczyma rozszerzonymi z przerażenia, z otwartymi usty. Wasyl niósł krzyż, który trzymał na wysokoœci twarzy w obu dłoniach. Wœród zamieszania panujšcego w sieni, wobec trupów, krwi rozlanej kałużami na podłodze, połysku szabel i rozpłomienionych Ÿrenic dziwnie uroczyœcie wyglšdała ta postać wysoka, wynędzniała,z siwiejšcym włosem i czarnymi jamami zamiast oczu. Rzekłbyœ: duch albo trup, który zrzucił całun i przychodzi karać zbrodnię. Krzyki umilkły. Kozacy cofali się przerażeni. Ciszę przerwał spokojny, ale bolesny i jęczšcy głos kniazia: - W imię Ojca i Spasa, i Ducha, i Œwiętej-Przeczystej! Mężowie, którzy przychodzicie z dalekich stron, zali przychodzicie w imię boże? Albowiem: "Błogosławiony mšż w drodze,który idšc opowiada słowo boże." A wy zali dobrš nowinę niesiecie? zali jesteœcie apostołami? Cisza œmiertelna zapanowała po słowachWasyla, on zaœ zwrócił się z wolna, z krzyżem w jednš stronę, następnie w drugši mówił dalej: - Gorze wam, bracia, bo którzy dla zyskulub zemsty wojnę czyniš, majš być potępieni na wieki... ...Módlmy się, abyœmy zaznali miłosierdzia. Gorze wam, bracia, gorze mnie! O! o! o! Jęk wyrwał się z piersi kniazia. - Hospody pomyłuj! - ozwały się głuche głosy mołojców, którzy pod wpływem nieopisanego strachu poczęli się żegnać przerażeni. Nagle dał się słyszeć dziki, przeraŸlíwy krzyk kniahini: - Wasyl, Wasyl!... Było w jej głosie coœ tak rozdzierajšcego, jakby to był ostatni głos rwšcego się życia. Jakoż gniotšcy jš kolanami mołojcy uczuli, że już nie usiłujesię wyrwać z ich ršk. KniaŸ drgnšł, ale wnet zastawił się krzyżem od strony, z której dochodził głos, i odrzekł: - Duszo potępiona, wołajšca z głębokoœci, gorze ci! - Hospody pomyłuj! - powtórzyli Kozacy. - Do mnie, semenowie! - zawołał w tej chwili Bohun i zachwiał się na nogach. Kozacy skoczyli i podparli go pod ramiona. - Bat'ku! tyœ ranny? - Tak jest! Ale to nic! Krew mnie uszła. Hej, chłopcy! strzec mi tej doni jak oka w głowie... Dom otoczyć, nikogo nie wypuszczać... Kniaziówno... Nie mógł więcejmówić, wargi mu zbielały, a oczy zaszły mgłš. - Przenieœć atamana do komnat! - zawołał pan Zagłoba, który wylazłszy z jakiegoœ kšta, niespodzianie pojawił się przy Bohunie. - To nic, to nic - mówił, zmacawszy palcami rany. - Jutro zdrów będzie. Już ja się nim zajmę. Chleba z pajęczynš mi ugnieœć. Wy, chłopcy, ruszajcie sobie do diabła, pohulać z dziewkami w czeladnej, bo nic tu po was, adwóch niech zaniesie atamana. Bierzcie go. Ot, tak. Ruszajcieże, do licha, czego stoicie? Domu mi pilnować - ja sam będę doglšdał. Dwóch semenów poniosło Bohuna do przyległej izby, reszta wyszła z sieni. Zagłoba zbliżył się do Heleny i mrugajšc mocno okiem, rzekł szybko a cicho: - Jam przyjaciel pana Skrzetuskiego, nie bój się. OdprowadŸ jeno spać swojego proroka i czekaj na mnie. To rzekłszy wyszedł do izby, w której dwóch esaułów złożyło na sofie tureckiej Bohuna. Wnet wysłał ich po chleb i pajęczynę, a gdy je przyniesiono z czeladnej, zajšł się opatrunkiem młodego atamana z całš biegłoœciš, jakš wówczas każdy szlachcic posiadał, a której nabywałsklejajšc łby porozbijane w pojedynkach lub na sejmikach. - A powiedzcie też semenom - rzekł do esaułów - że jutro ataman zdrów będzie jak ryba, żeby się zaœ o niego nie troszczyli. Oberwał, bo oberwał, ale gracko się spisał i jutro jego wesele, ”PFc•–đ c–† c—+#˜*/Vc€™€=Ţ chociaż i bez popa. Jeœli jest w domu piwniczka, to sobie możecie pozwolić. Ot, już i ranki przewišzane. IdŸcie teraz, by ataman miał spokój. Esaułowie ruszyli ku drzwiom. - A nie wypijcie tam całej piwnicy! - rzekł jeszcze pan Zagłoba. I siadłszy przy wezgłowiu watażki, wpatrzył się w niego uważnie. - No, czort cię nie weŸmie od tych ran, chociażeœ dostał dobrze. Ze dwa dni ni rękš, ni nogš nie ruszysz - mruczał sam do siebie, patrzšc na bladš twarz i zamknięte oczy Kozaka. - Szabla nie chciała katu krzywdy zrobić, boœ ty jego własnoœć i od niego się nie wywiniesz. Gdy cię powieszš, diabeł zrobi z ciebie kukłę dla swoich dzieci, boœ gładki. Nie, braciszku, pijesz tydobrze, ale ze mnš dłużej nie będziesz pił. Szukaj ty sobie kompanii między rakarzami, bo widzę, że lubisz dusić, ale ja nie będę ztobš szlacheckich dworów po nocach napadał. Niech ci kat œwieci! niech ci œwieci! Bohun jęknšł z cicha. - O, jęcz, o, wzdychaj! Jutro będziesz lepiej wzdychał. Poczekajże, tatarska duszo, kniaziówny ci się zachciało? Ba, nie dziwię ci się, dziewka specjał, ale jeœli ty go pokosztujesz, to niech mój dowcip psi zjedzš. Pierwej mi też włosy na dłoni wyrosnš... Gwar zmieszanych głosów doszedł z majdanu do uszu pana Zagłoby. - Aha, pewnie się już do piwniczki dobrali- mruknšł. - Popijcie się jak bški, żeby się wam dobrze spało, już ja będę czuwał za was wszystkich, choć nie wiem, jeżeli radzi jutro z tego będziecie. To rzekłszy wstał zobaczyć, azali i rzeczywiœcie mołojcy zabrali już znajomoœćz kniaziowskš piwnicš, i wszedł naprzód dosieni. Sień wyglšdała strasznie. Na œrodku leżały sztywne już ciała Symeona i Mikołaja, a w kšcie trup kniahini w postawie siedzšcej i skulonej, tak jak jš przygniotły kolana mołojców. Oczy jej byłyotwarte, zęby wyszczerzone. Ogień palšcy się w grubach napełniał całš sień mdłym œwiatłem drgajšcym na kałużach krwi; głšb mroczyła się cieniem. Pan Zagłoba zbliżył się do kniahini, zobaczyć, czy nie oddycha jeszcze, i położył jej rękę na twarzy, ale twarz ta była już zimna - więcwyszedł poœpiesznie na majdan, bo go w tej izbie strach brał. Na majdanie Kozacy zaczęli już hulankę. Ognie były porozpalane, a przy ich blasku ujrzał pan Zagłoba stojšce beczki miodu, wina i gorzałki z poodbijanymi górnymi dnami. Kozacy czerpali z nich jak u studni i pili na œmierć. Inni, rozgrzani już trunkiem, gonili się za mołodyciami z czeladnej, z których jedne, zdjęte strachem, szamotały się lub uciekały na oœlep, skaczšc przez ogień; inne wœród wybuchów œmiechu i wrzasków pozwalały chwytać się i cišgnšć do beczek lub do ognisk, przy których tańczono kozaka. Mołojcy rzucali się jak opętani w prysiudach, przed nimi dziewczyny drobiły to posuwajšc się w podrygach naprzód, to cofajšc się przed gwałtownymi ruchami tancerzy. Widzowie bili w blaszane półkwaterki lub œpiewali. Krzyki: "u-ha!", rozlegały się coraz głoœniej przy wtórze szczekania psów, rżenia koni i ryku wołów,które rżnięto na ucztę. Naokoło ognisk, w głębi, widać było stojšcych chłopów z Rozłogów, pidsusidków, którzy na odgłos strzałów i krzyków nadbiegli tłumnie ze wsi, aby zobaczyć, co się dzieje. Nie myœleli oni bronić kniaziów, bo Kurcewiczównienawidzono we wsi, patrzyli więc tylko na rozhulanych Kozaków tršcajšc się łokciami, szepcšc między sobš i zbliżajšc się coraz bardziej do beczek z wódkš i miodem. Orgia stawała się coraz wrzaskliwsza, pijatyka wzrastała, mołojcynie czerpali z beczek blaszankami, ale zanurzali w nie głowy po szyje, tańczšce dziewczęta oblewano wódkš i miodem; twarze były rozpalone, ze łbów bił opar; niektórzy zataczali się już na nogach. Pan Zagłoba wyszedłszy na ganek rzucił okiem na pijšcych, po czym uważnie wpatrzył się w niebo. - Pogoda; ale ciemno! - mruknšł - gdy księżyc zajdzie, choć w pysk daj... To rzekłszy zszedł z wolna ku beczkom ipijšcym mołojcom. - A dalej, chłopcy! - zawołał - a dalej, nie żałujcie sobie. Hajda! hajda! Nie œcierpnš wam zęby. Kiep ten, co się dziœ nieupije za zdrowie atamana. Dalej do beczek! dalej do dziewczyn! - u-ha! - U-ha! - zawyli radoœnie Kozacy. Zagłoba rozejrzał się na wszystkie strony. - O takie syny, nitkopłuty, harhary, oczajdusze! - wykrzyknšł nagle - to sami pijecie jak zdrożone konie, a tamtym, co strażujš koło domu, nic? Hej tam, zmienić mi ich natychmiast. Rozkaz spełniono bez wahania i w mgnieniu oka kilkunastu pijanych mołojców rzuciło się, by zastšpić strażników, którzydotychczas nie brali udziału w hulatyce. Ci nadbiegli wnet z łatwš do zrozumienia skwapliwoœciš. - Hajda, hajda! - zawołał Zagłoba, ukazujšc im beczki z napitkami. - Diakujem, pane! - odparli, zanurzajšc blaszanki. - Za godzinę zluzować mi i tamtych. - Słucham - odpowiedział esauł. Semenom wydało się to zupełnie naturalnym, że w zastępstwie Bohuna objšł komendę pan Zagłoba. Tak już zdarzało się nieraz i mołojcy radzi temu bywali, bo szlachcic pozwalał im zawsze na wszystko. Strażnicy pili więc wraz z innymi, pan Zagłoba zaœ wszedł w rozmowęz chłopami z Rozłogów. - Chłopie! - pytał starego pidsusidka - a daleko stšd do Łubniów? - Oj, daleko, pane! - odparł chłop. - Na rano można by stanšć? - Oj, nie stanie; pane! - A na południe? - Na południe prędzej. - A którędy jechać? - Prosto do goœcińca. - To jest goœciniec? - KniaŸ Jarema kazał, żeby był, to i jest. Pan Zagłoba mówił umyœlnie bardzo głoœno, aby wœród krzyków i gwaru spora garœć semenów mogła go słyszeć. - Dajcie i im gorzałki - rzekł do mołojców, ukazujšc na chłopów - ale wprzód dajcie mnie miodu, bo chłodno. Jeden z semenów zaczerpnšł z beczki trojniaku w garncowš blaszankę i podał jš na czapce panu Zagłobie. Szlachcic wzišł ostrożnie we dwie ręce, aby płyn się nie rozlał, przytknšł garncówkę do wšsów i przechyliwszy w tyłgłowę jšł pić wolno, ale bez wytchnienia. Pił, pił - aż mołojcy poczęli się dziwić: - Baczyw ty? - szeptali jeden do drugiego. - Trastia joho mordowała! Tymczasem głowa pana Zagłoby przechylała się z wolna w tył, wreszcie przechyliła zupełnie, aż na koniec garncówkę od poczerwieniałej twarzy odjšł, wargę wysunšł, brwi podniósł i mówił jakby sam do siebie: - O! wcale niezły - odstały. Zaraz widać,że niezły. Szkoda takiego miodu na wasze chamskie gardła. Dobra by była dla was i braha. Srogi miód, srogi, czuję, że mi ulżyło i żem się trochę pocieszył. Jakoż ulżyło panu Zagłobie rzeczywiœcie,w głowie mu pojaœniało, nabrał fantazji i widocznym było, że krew jego, podlana miodem, utworzyła on wyborny likwor, o którym sam powiadał, a od którego na całeciało rozchodzi się męstwo i odwaga. Skinšł Kozakom rękš, że mogš dalej pić, iodwróciwszy się przeszedł wolnym krokiemcały dziedziniec, obejrzał uważnie wszystkie kšty, przeszedł most na fosie i skręcił wedle częstokołu, aby zobaczyć, czy straże dobrze pilnujš domostwa. Pierwszy strażnik spał, drugi, trzeci i czwarty również. Byli pomęczeni drogš, a przy tym przyszli już pijani na miejsce i pospali się od razu. - Mógłbym jeszcze i którego z nich wykraœć, abym zaœ miał pachołka do posług - mruknšł pan Zagłoba. To rzekłszy wrócił wprost do dworu, wszedł znowu do złowrogiej sieni, zajrzał do Bohuna, a widzšc, że watażka nie daje znaku życia, cofnšł się ku drzwiom Heleny iotworzywszy je z cicha, wszedł do komnaty, z której dochodził szmer jakoby modlitwy. Właœciwie była to komnata kniazia Wasyla, Helena jednak była przy kniaziu, wpobliżu którego czuła się bezpieczniejszš. Œlepy Wasyl klęczał przed obrazem Œwiętej-Przeczystej, przed którym paliła się lampka, Helena obok niego. oboje modlilisię głoœno. Ujrzawszy Zagłobę, zwróciła nań przerażone oczy. Zagłoba położył palecna ustach. - Moœcia panno - rzekł - jam przyjaciel pana Skrzetuskiego. - Ratuj! - odpowiedziała Helena. - Po tom też tu przyszedł; zdaj się na mnie. - Co mam czynić? - Trzeba uciekać, póki ten czort bez zmysłów leży. - Co mam czynić? - Wdziej na się ubiór męski i jak zapukamwe drzwi, wyjdŸ. Helena zawahała się. Nieufnoœć błysnęław jej oczach. - Mamże waćpanu wierzyć? - A co masz lepszego? - Prawda, prawda jest. Ale mi przysišż, że nie zdradzisz. - Rozum się waćpannie pomieszał. Ale kiedy chcesz, przysięgnę. Tak mi dopomóż Bóg i œwięty krzyż. Tu twoja zguba, ocalenie w ucieczce. - Tak jest, tak jest. - Wdziej męski ubiór co prędzej i czekaj. - A Wasyl? - Jaki Wasyl? - Brat mój obłškany - rzekła Helena. - Tobie grozi zguba, nie jemu - odparł Zagłoba. - Jeœli on obłškany, to on dla Kozaków œwięty. Jakoż widziałem, że go majš za proroka. - Tak jest. Bohunowi nic on nie zawinił. - Musimy go zostawić, inaczej zginiemy -ipan Skrzetuski z nami. Œpiesz się waćpanna.Z tymi słowy pan Zagłoba opuœcił izbę i udał się wprost do Bohuna. Watażka blady był i osłabiony, ale oczy miał otwarte. - Lepiej ci? - spytał Zagłoba. Bohun chciał przemówić i nie mógł. - Nie możesz mówić? Bohun poruszył głowš na znak, że nie może, ale w tej samej chwili cierpienie wyryło się na jego twarzy. Rany od ruchu zabolały go widocznie. - To i krzyczeć byœ nie mógł? Bohun oczyma tylko dał znać, że nie. - Ani się ruszyć? Ten sam znak. - To i lepiej, bo nie będziesz ani mówił, ani krzyczał, ani się ruszał, a ja tymczasem z kniaziównš do Łubniów pojadę.Jeœli ci jej nie zdmuchnę, to się pozwolę starej babie w żarnach na osypkę zemleć. Jak to, łajdaku? myœlisz, że nie mam dosyć twojej kompanii, że się będę dłużej z chamem pospolitował? 0 niecnoto, myœlałeœ, że dla twego wina, dla twoich koœci i twoich chłopskich amorów zabójstwa będę czynił i do rebelii z tobš pójdę? Nie, nic z tego, gładyszu! W miarę jak pan Zagłoba perorował, czarne oczy watażki roztwierały się szerzej i szerzej. Czy œnił? czy była to jawa? czy żart pana Zagłoby? A pan Zagłoba mówił dalej: - Czegoż œlepie wytrzeszczasz jak kot nasperkę? Czy myœlisz, że tego nie uczynię? Może się każesz pokłonić komu w Łubniach?Może cyrulika ci stamtšd przysłać? a możemistrza u księcia pana zamówić? Blada twarz watażki stała się strasznš. Zrozumiał, że Zagłoba prawdę mówi, z oczustrzeliły mu gromy rozpaczy i wœciekłoœci,na twarz uderzył płomień. Jedno nadludzkiewysilenie - podniósł się i z ust wyrwał mu się krzyk: - Hej, semen... Nie skończył, gdyż pan Zagłoba z szybkoœciš błyskawicy zarzucił mu na głowę jego własny żupan i w jednej chwili okręcił jš całkowicie - po czym obalił go na wznak. - Nie krzycz, bo ci to zaszkodzi - mówił z cicha, sapišc mocno. - Mogłaby cię jutro głowa rozboleć, przeto jako dobry przyjaciel, mam o tobie staranie. Tak, tak, będzie ci i ciepło, i zaœniesz smacznie, i gardła nie przekrzyczysz. Abyœ zaœ opatrunku nie zdarł, to ci ręce zawišżę, a wszystko per amicitiam, abyœ mnie wspominał wdzięcznie. To rzekłszy obwinšł pasem ręce Kozaka, zacišgnšł węzeł; drugim, swoim własnym, skrępował mu nogi. Watażka nic już nie czuł, bo zemdlał. - Choremu przystoi leżeć spokojnie - mówił - aby mu humory do głowy nie biły, od czego delirium przychodzi. No, bšdŸ zdrów; mógłbym cię nożem pchnšć, co może byłoby z lepszym moim pożytkiem, ale mi wstyd po chłopsku mordować. Co innego, jeœli się zatkniesz do rana, bo to się już niejednej œwini przygodziło. BšdŸże zdrów. Vale et me amantem redama. Może się i spotkamy kiedy, ale jeœli ja się będę oto starał, to niech mnie ze skóry obedrš i podogonia z niej porobiš. Rzekłszy to pan Zagłoba wyszedł do sieni, przygasił ogień w grubach i zapukał do Wasylowej komnaty. Smukła postać wysunęła się z niej natychmiast. - Czy to waćpanna? - spytał Zagłoba. - To ja. - ChodŸże, byleœmy się do koni dobrali. Ale oni tam pijani wszyscy, noc ciemna. Nim się rozbudzš, będziemy daleko. Ostrożnie, tu kniazie leżš! - W imię Ojca i Syna, i Ducha - szepnęła Helena. Rozdział dziewiętnasty Dwaj jeŸdŸcy jechali cicho i wolno przez lesisty jar przytykajšcy do dworu w Rozłogach. Noc zrobiła się bardzo ciemna, bo księżyc zaszedł od dawna, a do tego chmury okryły horyzont. W jarze nie widać było na trzy kroki przed końmi, które też potykały się co chwila o korzenie drzew idšce w poprzek przez drogę. Jechali długi czas z największš ostrożnoœciš, aż dopiero gdy dojrzeli już koniec jaru i step otwarty,oœwiecony nieco szarym odbłyskiem chmur, jeden z jeŸdŸców szepnšł: - W konie! Pomknęli jak dwie strzały wypuszczone złuków tatarskich i tylko tętent koni biegł za nimi. Ciemny step zdawał się uciekać spod nóg końskich. Pojedyncze dęby, stojšce tu i owdzie przy goœcińcu, migały jak widma i lecieli tak długo, długo, bez odpoczynku i wytchnienia, aż wreszcie konie postulały uszy i poczęły chrapać ze zmęczenia; bieg ich stał się ociężały i wolniejszy. - Nie ma rady, trzeba zwolnić koniom - rzekł grubszy jeŸdziec. A właœnie już też i œwit poczšł spychać noc ze stepu. Coraz większe przestrzenie wychylały się z cienia, rysowały się blado stepowe bodiaki, dalekie drzewa, mogiły: wpowietrze wsiškało coraz więcej œwiatła. Białawe blaski rozœwieciły i twarze jeŸdŸców. Byli to pan Zagłoba i Helena. - Nie ma rady, trzeba zwolnić koniom - powtórzył pan Zagłoba. - Wczoraj przyszłyz Czehryna do Rozłogów bez wytchnienia. Długo tak nie wytrzymajš, a boję się, by nie padły. Jakże się waćpanna czujesz? Tu pan Zagłoba spojrzał na swoja towarzyszkę i nie czekajšc jej odpowiedzi zawołał: - Pozwólże mi się waćpanna przy dniu obejrzeć. Ho, ho! czy to po braciach ubranie? Nie ma co mówić: bardzo foremny z waćpanny kozaczek. Jeszczem też takiego pachołka, póki żyję, nie miał - ale tak myœlę, że mi go pan Skrzetuski odbierze. A to co? O dla Boga, zwińże waćpanna te włosy, boć się nikt co do płcitwej białogłowskiej nie omyli. Rzeczywiœcie po plecach Heleny spływał potok czarnych włosów rozwišzanych przezszybki bieg i wilgoć nocnš. - Dokšd jedziemy? - pytała zwišzujšc je obiema rękami i usiłujšc wsunšć je pod kołpaczek. - Gdzie oczy niosš. - To nie do Łubniów? Na twarzy Heleny odbił się niepokój, a wbystrym spojrzeniu, jakie rzuciła na pana Zagłobę, malowała się rozbudzona na nowonieufnoœć. - Widzisz waćpanna, mam ja swój rozum iwierzaj, żem wszystko dobrze wykalkulował. A kalkulacja moja jest na następnej mšdrej maksymie oparta: nie uciekaj w tę stronę, w którš cię gonić będš. Owóż, jeœli goniš nas już w tej chwili, to nas goniš w stronę Łubniów, bomteż głoœno się wczoraj o drogę wypytywał i Bohunowi na odjezdnym zapowiedziałem, że tam uciekać będziemy. Ergo: uciekamy kuCzerkasom. Jeœli nas gonić zacznš, to nieprędko, bo dopiero wtedy, gdy się przekonajš, że nas na drodze łubniańskiej nie ma, a to im ze dwa dni czasu zajmie. Tymczasem my będziemy w Czerkasach, gdzie teraz stojš choršgwie polskie pana Piwnickiego i Rudominy. A w Korsuniu cała potęga hetmańska. Rozumiesz waćpanna? - Rozumiem i póki życia mego, póty wdzięcznoœci dla waćpana. Nie wiem, kto jesteœ, skšdeœ się w Rozłogach znalazł, ale myœlę, że cię Bóg zesłał na obronę mojš i na ratunek, bo byłabym się pierwej nożem pchnęła, niżbym miała iœć w moc tego zbója. - Smok to jest na niewinnoœć waćpanny srodze zażarty. - Co ja mu uczyniłam, nieszczęœliwa, że mnie przeœladuje? Z dawna go znałam i z dawna miałam go w nienawiœci; z dawna bojaŸń we mnie tylko wzbudzał. Czy to ja jedna na œwiecie, że mnie umiłował, że przeze mnie tyle krwi rozlał, że pomordował mi braci?... Boże, gdy wspomnę, krew we mnie krzepnie. Co ja pocznę? gdzie się przed nim schronię? Waćpan się nie dziw moim narzekaniom, bomnieszczęsna, bo mnie i wstyd tych afektów, bo stokroć wolałabym œmierć. Policzki Heleny oblały się płomieńmi, na które stoczyły się dwie łzy wyciœnięte przez gniew i wzgardę, i ból. - Nie będę się o to spierał - rzekł pan Zagłoba - że wielkie nieszczęœcie spotkało wasz dom, ale pozwól waćpanna sobie powiedzieć, iż twoi krewniacy w częœci sami sobie winni. Nie trzeba było Kozakowi šP'c›wö cœmc+JcžË:oŸ:=>€ręki twojej obiecywać, a potem go zdradzać, co gdy się wydało, już on tak sięrozsierdził, iż żadna perswazja moja nic niepomogła. Żal mnie też twoich braci pobitych, a osobliwie tego najmłodszego, boć to był dzieciuch prawie, ale zaraz widać było, że wyroœnie na wielkiego kawalera. Helena poczęła płakać. - Nie przystojš łzy tym szatkom, które waćpanna nosisz, otrzyj je tedy i tak sobiepowiedz, że to była wola boża. Bóg też ukarze zabójcę, który już nawet został ukarany, gdy na próżno krew przelał, a waćpannę, jedyny i główny cel swych namiętnoœciów, utracił. Tu pan Zagłoba umilkł, po chwili zaœ rzekł: - Ej, dałżeby on mi łupnia - miły Boże - gdyby mię tylko w ręce dostał! Na jaszczur skórę by mi wyprawił. Waćpanna nie wiesz, żem ja już w Galacie od Turków palmę otrzymał, ale też mam dosyć, drugiej nie pragnę i dlatego nie do Łubniów,tylko ku Czerkasom zdšżam. Dobrze by byłodo księcia się schronić, ale nużby dogonili? Słyszałaœ waćpanna, że gdym konie od palika odwišzywał, pachołek Bohunów się obudził. A nuż larum podniósł? Tedyby zaraz do poœcigu byli gotowi i złapaliby nasw godzinę - bo oni tam majš kniaziowskie œwieże konie, a ja nie miałem czasu wybierać. Bestia to jest dzika ten Bohun, mówię waćpannie. Takem go sobie zbrzydził, że wolałbym diabła zobaczyć niżjego. - Boże nas broń od jego ršk. - Sam on się zgubił. Czehryn wbrew rozkazowi hetmańskiemu opuœcił, z księciem wojewodš ruskim zadarł. Nie pozostaje mu nic innego, jak do Chmielnickiego umykać. Ale straci on na fantazji, jeœli Chmielnicki pobit będzie, a to się mogło już zdarzyć. Rzędzian spotkałza Krzemieńczugiem wojska płynšce pod Barabaszem i Krzeczowskim na Chmiela, a oprócz tego pan Stefan Potocki lšdem z usariš pocišgnšł; ale Rzędzian w Krzemieńczugu dziesięć dni dla naprawy czajki przesiedział, więc nim do Czehryna docišgnšł, bitwa musiała się zdarzyć. Lada chwila czekaliœmy wiadomoœci. - To więc Rzędzian z Kudaku listy przywiózł? - pytała Helena. - Tak jest, były listy od pana Skrzetuskiego do kniahini i do waćpanny, ale Bohun je przejšł, z nich się wszystkiego dowiedział, więc zaraz Rzędziana rozszczepił i na Kurcewiczach mœcić się pocišgnšł. - 0, nieszczęsne pacholę! Przeze mnie to on krew wylał. - Nie frasuj się waćpanna. Żyw będzie. - Kiedyż to się stało? - Wczoraj rano. U Bohuna człeka zabić, tojak drugiemu kubek wina łyknšć. A ryczał tak po przeczytaniu listów, że się cały Czehryn trzšsł. Rozmowa przerwała się na chwilę. Już też zrobiło się i widno zupełnie. Różana zorza bramowana jasnym złotem, opalami ipurpurš płonęła na wschodniej stronie nieba. Powietrze było œwieże, rzeŸwe; konie poczęły prychać wesoło. - No, ruszajmy z Bogiem, a żywo! Szkapyodpoczęły, czasu zaœ do stracenia nie mamy - rzekł pan Zagłoba. Puœcili się znów cwałem i lecieli z pół mili bez wypoczynku. Nagle naprzeciw nich,ukazał się jakiœ punkt ciemny, który zbliżał się z nadzwyczajnš szybkoœciš. - Co to może być? - rzekł pan Zagłoba. - Zwolnijmy. To człek na koniu. Istotnie jakiœ jeŸdziec zbliżał się całympędem i pochylony na siodle, z twarzš ukrytš w grzywie końskiej, smagał jeszczenahajem swego Ÿrebca, który zdawał się ziemi nie tykać. - Co to za diabeł może być i czego tak leci? Ależ leci! - rzekł pan Zagłoba dobywajšc z olster pistoletu, aby być gotowym na wszelki wypadek. Tymczasem goniec zbliżył się już na kroków trzydzieœci. - Stój! - huknšł pan Zagłoba wymierzajšcpistolet. - Ktoœ jest? JeŸdziec zdarł konia i podniósł się na siodle, ale zaledwie spojrzał, gdy krzyknšł: - Pan Zagłoba! - Pleœniewski, sługa staroœciński z Czehryna? A ty tu co robisz? gdzie lecisz? - Moœci panie! zawracaj i ty ze mnš! Nieszczęœcie! Gniew boży,sšd boży! - Co się stało? Gadaj. - Czehryn już zajęty przez Zaporożców. Chłopy szlachtę rżnš, sšd boży. - W imię Ojca i Syna! Co gadasz... Chmielnicki?... - Pan Potocki pobity, pan Czarniecki w niewoli. Tatary idš z Kozakami. Tuhaj-bej! - A Barabasz i Krzeczowski? - Barabasz zginšł, Krzeczowski połšczył się z Chmielnickim. Krzywonos jeszcze wczoraj w nocy ruszył na hetmanów, Chmielnicki dziœ do dnia. Siła straszna. Krajw ogniu, chłopstwo wszędy powstaje, krew się leje! Uciekaj waćpan! Pan Zagłoba oczy wybałuszył, usta otworzył i zdumiał tak, że słowa nie mógłprzemówić. - Uciekaj waćpan! - powtórzył Pleœniewski. - Jezus Maria! - jęknšł pan Zagłoba. - Jezus Maria! - powtórzyła Helena i wybuchnęła płaczem. - Uciekajcie, bo czasu nie ma. - Gdzie? dokšd? - Do Łubniów. - A ty tam dšżysz? - Tak jest. Do księcia wojewody. - A niechże to kaduk porwie! - zawołał pan Zagłoba. - A hetmani gdzie sš? - Pod Korsuniem. Ale Krzywonos już pewnie się bije z nimi. - Krzywonos czy Prostonos, niechże go zaraza ukšsi! To tam nie ma po co jechać? - Jako lwu w paszczę, na zgubę waćpan leziesz. - A ciebie kto wysłał do Łubniów? Twój pan? - Pan z życiem uszedł, a mnie kum mój, co go mam między Zaporożcami, życie ocalił i uciec pomógł. Do Łubniów sam z własnej myœli jadę, bo i nie wiem, gdzie się schronić. - A omijaj Rozłogi, bo tam Bohun. On także do rebelii chce się zapisać. - O dla Boga! Rety! W Czehrynie mówili, że jeno patrzyć, jak i na Zadnieprzu chłopstwo się podniesie! - Być to może, być może! Ruszajże w swojš drogę, gdzie się podoba, bo ja mam doœć o swojej skórze myœleć. - Tak i uczynię! - rzekł Pleœniewski i uderzywszy konia nahajem, ruszył. - A omijaj Rozłogi! - krzyknšł mu na drogę Zagłoba - jeœli zaœ spotkasz Bohuna, nie gadaj, żeœ mię widział, słyszysz? - Słyszę - odparł Pleœniewski. - Z Bogiem! I popędził, jakby już goniony. - No! - rzekł Zagłoba - masz diable kubrak! Wykręcałem się sianem z różnych okazji, ale w takich jeszcze nie byłem. Z przodu Chmielnicki, z tyłu Bohun, co gdy tak jest, nie dałbym jednej złamanej orty ani za swój przód, ani za tył, ani za całš skórę. Głupstwom pono zrobił, żem do Łubniów z waćpannš nie uciekał, ale o tym nie czas mówić. Tfu! tfu! tfu! Cały mój dowcip niewart teraz tego, żeby nim buty wysmarować. Co uczynić? gdzie się udać? Wcałej tej Rzeczypospolitej nie ma widać już kšta, w którym by człowiek swojš, niedarowanš œmierciš mógł zejœć ze œwiata. Dziękuję za takie podarunki: niech je inni biorš! - Moœci panie! - rzekła Helena. - To wiem,że moi dwaj bracia, Jur i Fedor, sš w Zołotonoszy: może od nich będzie jakowy ratunek? - W Zołotonoszy? Czekajże waćpanna. Poznałem i ja w Czehrynie pana Unierzyckiego, który pod Zołotonoszš ma majętnoœć Kropiwnę i Czernobój. Ale to daleko stšd, dalej jak do Czerkas. Cóż robić?... kiedy nie ma gdzie indziej, to uciekajmy i tam. Ale trzeba będzie zjechać z goœcińca, stepem i lasami przebierać się bezpieczniej. Żeby tak choć na tydzień przyczaić się gdzie, bodaj i w lasach, możeprzez ten czas hetmani z Chmielnickim skończš i będzie pogodniej na Ukrainie. - Nie po to nas Bóg z ršk Bohunowych ocalił, abyœmy zginšć mieli. Ufaj waćpan. - Czekaj waćpanna. Jakoœ duch wstępuje we mnie znowu. Bywało się w różnych okazjach. Wolnym czasem opowiem waćpannie, co mnie w Galacie spotkało, z czego wraz zmiarkujesz, że i wtedy krucho było ze mnš, a przecieżem się własnym dowcipem z tamtych terminów salwował i wyszedłem cało, chociaż mi broda, jak to widzisz, posiwiała. Ale musimy zjechać z goœcińca. Skręć waćpanna... tak właœnie. Waćpanna tak koniem powodujesz, jak najsprawniejszy kozaczek. Trawy wysokie, żadne oko nas nie dojrzy. Rzeczywiœcie trawy, w miarę jak się zagłębiali w step, stawały się coraz wyższe, tak że w końcu utonęli w nich zupełnie. Ale koniom ciężko było iœć w tej plštaninie Ÿdziebeł cieńszych i grubszych, aczasem ostrych i kaleczšcych. Wkrótce teżzmęczyły się tak, że ustały zupełnie. - Jeœli chcemy, by nam służyły one szkapiny dłużej - mówił Zagłoba - trzeba zsišœć i rozsiodłać je. Niechby się wytarzały i podjadły trochę: inaczej nie pójdš. Miarkuję, że niedługo do Kahamliku się dostaniemy. Rad bym już tam był; nie masz jak oczerety: jak się schowasz, sam diabeł cię nie znajdzie. Byleœmy tylko nie zbłšdzili! To rzekłszy zsiadł z konia i Helenie zsišœć pomógł; następnie jšł zdejmować terlice i wydobywać zapasy żywnoœci, w które się był przezornie w Rozłogach zaopatrzył. - Należy się pokrzepić - rzekł - bo droga daleka. Zróbże waćpanna jakie wotum do œw. Rafała, byœmy jš szczęœliwie odbyli. Przecie w Zołotonoszy jest stara warowienka, może i prezydium w niej jakie stoi. Pleœniewski mówił, że i na Zadnieprzu chłopi się podniosš. Hm! być może, skory tuwszędy lud do buntu, ale na Zadnieprzu spoczywa ręka księcia wojewody, a diablo ciężka to ręka! Bohun zdrowy ma kark, ale jeœli ta ręka nań spadnie, to się przecie ugnie do samej ziemi, co daj Boże, amen. Jedzże waćpanna. Pan Zagłoba wydobył zza cholewy sztuciec i podał go Helenie, następnie ułożył przed niš na czapraku pieczeń wołowš i chleb. - Jedzże waćpanna - rzekł - "kiedy w brzuchu pusto, w głowie groch z kapustš..." "Chcesz nie podrwić głowš, jedzpieczeń wołowš." My zaœ już raz podrwili, bo pokazuje się, że lepiej było do Łubniów uciekać, ale stało się. Ksišżę też pewnie z wojskiem do Dniepru ruszy na pomoc hetmanom. Strasznych to czasów dożyliœmy, gdyż wojna domowa to ze wszystkiego złego najgorsze. Nie będzie kšta dla spokojnych ludzi. Lepiej mi było księdzem zostać, do czego miałem i powołanie, bom człek spokojny i wstrzemięŸliwy, ale fortuna inaczej zrzšdziła. Mój Boże, mój Boże! byłbym sobie teraz kanonikiem krakowskim i œpiewałbym godzinki w stallach, bo mam głos bardzo piękny. Ale cóż! Z młodu podobały mi się podwiki! Ho! ho! nie uwierzysz waćpanna, jaki był ze mnie gładysz. A com się na którš spojrzał, to jakby w niš piorun trzasł. Żeby mi tak dwadzieœcia lat mniej, miałby się z pyszna pan Skrzetuski. Bardzo foremny z waćpannykozaczek. Nie dziwić się młodym, że wedleciebie zabiegajš i że się o ciebie za łby biorš. Pan Skrzetuski - zabijaka to także nie lada. Byłem œwiadkiem, jak mu Czapliński okazję dawał, a on, prawda, że miał w głowie, ale kiedy nie porwie go za łeb i - z przeproszeniem waćpanny - za hajdawery, kiedy nie grzmotnie nim o drzwi - to mówię waćpannie, że mu wszystkie koœci z zawiasów wyszły. Stary Zaćwilichowski powiadał mi też o waćpannynarzeczonym, iż wielki z niego rycerz, księcia wojewody ulubiony, ale i ja sam poznałem zaraz, iż żołnierz to powagi niepoœledniej i eksperiencji nad wiek. Goršcosię robi. Chociaż miła mi waćpanny kompania, ale dałbym nie wiem co, żeby już być w Zołotonoszy. Widzę, że we dnie trzeba nam będzie w trawach siedzieć, a nocš jechać. Nie wiem jeno, czy waćpanna takie trudy wytrzymasz? - Jam zdrowa, wszystkie trudy wytrzymam. Możemy jechać choćby i zaraz. - Całkiem nie białogłowska w waćpannie fantazja. Konie się wytarzały, więc i pokulbaczę je zaraz, żeby na wszelki przypadek były gotowe. Nie będę się czuł bezpiecznym, póki kahamlickich oczeretów izaroœli nie zobaczę. Żebyœmy byli z goœcińca nie zjeżdżali, to byœmy się byli bliżej Czehryna na rzekę natknęli, ale w tym miejscu będzie do niej od goœcińca z mila drogi. Tak przynajmniej miarkuję. Przeprawimy się zaraz na drugš stronę rzeki. Powiem waćpannie, że okrutnie spać mi się chce. Wczorajszš noc całš przebaraszkowało się w Czehrynie, wczorajszego dnia do Rozłogów licho mnie z Kozakiem niosło, a dzisiejszej nocy znowu z Rozłogów odnosi. Spać mi się tak chce, że i do rozmowy straciłem ochotę, a choć milczeć nie mam zwyczaju, bo filozofowie mówiš, że kot powinien być łowny, a chłop mowny, jednakże widzę, żejęzyk mi jakoœ zleniwiał. Przepraszam tedywaćpannę, jeœli się zdrzemnę. - Nie ma za co - odpowiedziała Helena. Pan Zagłoba niepotrzebnie wprawdzie oskarżał swój język o lenistwo, bo od œwitu mełł nim bez przestanku, ale spać chciało mu się istotnie. Jakoż gdy siedli znowu na koń, poczšł zaraz drzemać i żydywozić na kulbace, a na koniec usnšł na dobre. Uœpił go trud i szum traw rozchylanych piersiami końskim i. Helena zaœ oddała się myœlom, które w jej głowiewichrzyły się jak stado ptactwa. Dotychczas wypadki tak szybko następowały po sobie, że dziewczyna nie umiała zdać sobie sprawy ze wszystkiego, co jš spotkało. Napad, straszne sceny mordu, strach, niespodziany ratunek i ucieczka - wszystko to przewaliło się jak burza w cišgu jednej nocy. A przy tym zaszło tyle rzeczy niezrozumiałych! Kto był ten, co jš ratował? Powiedział jej wprawdzie swe nazwisko, ale to nazwisko w niczym nie objaœniło powodów jego postępku. Skšd się wzišł w Rozłogach? Mówił, że przyjechał z Bohunem, więc widocznie trzymał z nim kompanię, był mu znajomym i przyjacielem. Ale w takim raziedlaczego jš ratował narażajšc się na największe niebezpieczeństwo i strasznš zemstę Kozaka? Żeby to zrozumieć, trzeba było znać dobrze pana Zagłobę i jego niespokojnš głowę przy dobrym sercu. Helena zaœ znała go od szeœciu godzin. I oto ten nieznajomy człowiek z bezczelnš twarzš warchoła i opoja jest jej zbawcš. Gdyby go spotkała trzy dni temu, wzbudziłby w niej wstręt i nieufnoœć, a teraz patrzy nań jak na swego dobrego anioła i ucieka z nim - dokšd? Do Zołotonoszy - lub gdzie indziej, sama dobrze jeszcze nie wie. Co za zmiana losu! Wczoraj jeszcze kładła się do snu pod spokojnym dachem rodzinnym, dzisiaj jest w stepie, na koniu, w męskich szatach, bezdomu i bez przytułku. Za niš straszliwy watażka godzšcy na jej czeœć, na jej miłoœć; przed niš pożar buntu chłopskiego, wojna domowa, wszystkie jej zasadzki, trwogi i okropnoœci. A cała ufnoœć w tym człowieku? Nie! jeszcze w kimœ, potężniejszym nad gwałtowników, nad wojny, mordy i pożogi... Tu dziewczyna podniosła oczy do nieba: - Ratujże Ty mnie, Boże wielki a miłosierny, ratuj sierotę, ratuj nieszczęsnš, ratuj zabłškanš! BšdŸ wola Twoja, ale stań się miłosierdzie Twoje! A przecie już stało się miłosierdzie, bo oto wyrwana jest z ršk najokropniejszych, cudem bożym, niezrozumiałym ocalona. Niebezpieczeństwo nie minęło jeszcze, ale może i zbawienie niedalekie. Kto wie, gdzie jest ten, którego sercem wybrała. Z Siczy musiał już wrócić, może jest gdzie na tym samym stepie. Będzie jej szukał i odnajdzie, a wtedy radoœć zastšpi łzy, wesele - smutek, groŸby i trwogi minš raz na zawsze - przyjdzie spokój i pocieszenie. Dzielne, proste serce dziewczyny napełniłosię ufnoœciš i step szumiał słodko naokoło, a powiew, który tymi trawami kołysał, nawiewał zarazem myœli słodkie do jej głowy. Nie taka ona przecie sierota na tym œwiecie, gdy oto przy niej jeden dziwny, nieznany opiekun - a drugi, znany i kochany, zatroszczy się o niš, nie opuœci, przyhołubi raz na zawsze. A to jest człowiek żelazny, mocniejszy i potężniejszy od tych, którzy na niš dybiš wtej chwili. Step szumiał słodko, z kwiatów wychodziły zapachy silne i upajajšce, czerwone głowy bodiaków, purpurowe kistkiroztocza, białe perły mikołajków i pióra bylicy pochylały się ku niej, jakby w tym kozaczku przebranym, o długich warkoczach, mlecznej twarzy i kraœnych ustach rozpoznawały siostrę-dziewczynę. Chyliły się tedy ku niej, jakby chciały mówić: "Nie płacz, krasnodiwo, my także na opiece bożej!" Jakoż uspokojenie przychodziło do niej od stepu coraz większe. Zacierały się obrazy mordu i pogoni w umyœle, a natomiast ogarniała jš jakaœ niemoc, ale słodka, sen poczšł kleić i jej powieki, konie szły wolno - ruch jš kołysał. Usnęła. Rozdział dwudziesty Obudziło jš szczekanie psów. Otworzywszy oczy ujrzała w dali przed sobš dšb wielki, cienisty, zagrodę i żuraw studzienny. Wnet zbudziła towarzysza. - Moœci panie, zbudŸ się waszmoœć! Zagłoba otworzył oczy. - A to co? A my gdzie przyjechali? - Nie wiem. - Czekajże wasanna. To jest zimownik kozacki. - Tak i mnie się widzi. - Pewnie tu czabanowie mieszkajš. Niezbyt miła kompania. Czego te psy ujadajš, żeby ich wilcy ujedli! Widać konie iludzi pod zagrodš. Nie ma rady, trzeba zajechać, żeby nie œcigali, jak ominiem.  Px cĄČ Yc˘!ÜcŁý)G c¤D7,:Musiałaœ i waćpanna się zdrzemnšć. - Tak jest. - Raz, dwa, trzy, cztery konie osiodłane - czterech ludzi pod zagrodš. No, niewielkapotęga. Tak jest, to czabanowie. Coœ żywo rozprawiajš. Hej tam, ludzie! a bywaj no tu! Czterech Kozaków zbliżyło się natychmiast. Byli to istotnie czabanowie odkoni, czyli koniuchowie, którzy latem stad wœród stepów pilnowali. Pan Zagłoba zauważył natychmiast, że jeden z nich miał tylko szablę i piszczel, trzej inni zbrojni byli w szczęki końskie poprzywišzywane do kijów, ale wiedział i to także, że tacy koniuchowie bywajš to ludzie dzicy i często dla podróżnych niebezpieczni. Jakoż wszyscy czterej zbliżywszy się poglšdali spode łba na przybyłych. W bršzowych twarzach ich nie było najmniejszego œladu życzliwoœci. - Czego chcecie? - pytali nie zdejmujšc czapek. - Sława Bohu - rzekł pan Zagłoba. - Na wiki wikiw. Czego chcecie? - A daleko do Syrowatej? - Nie znajem nikakij Syrowatej. - A ówże zimownik jak się zwie? - Huœla. - Dajcie no koniom wody. - Nie ma wody, wyschła. A wy skšd jedziecie? - Z Kriwoj Rudy. - A dokšd? - Do Czehryna. Czabanowie spojrzeli po sobie. Jeden z nich, czarny jak żuk i kosooki, poczšł wpatrywać się w pana Zagłobę, wreszcie rzekł: - A czego wy z goœcińca zjechali? - Bo upał. Kosooki położył rękę na lejcach pana Zagłoby. - ZleŸ no, panku, z konia. Do Czehryna niemasz po co jechać. - I czemuż to? - spytał spokojnie pan Zagłoba. - A widzisz ty tego mołojca? - rzekł kosooki ukazujšc jednego z czabanów. - Widzę. - On z Czehryna prijichaw. Tam Lachiw riżut. - A wiesz ty, chłopie, kto do Czehryna zanami jedzie? - Kto takij? - KniaŸ Jarema! Zuchwałe twarze czabanów spokorniały w jednej chwili. Wszyscy jakby na komendępoodkrywali głowy. - A wiecie wy, chamy - mówił dalej pan Zagłoba - co Lachy robiš z takimi, co riżut?Oni takich wiszajut! A wiecie, ile kniaŸ Jarema wojska prowadzi? a wiecie, że on nie dalej, jak pół mili stšd? A co, psie dusze? Dudy w miech? Jak to wy nas tu przyjęli? Studnia wam wyschła? wody dla koni nie macie? A, basałyki! a, kobyle dzieci! pokażę ja wam! - Ne serdyteœ, pane! Studnia wyschła. My sami do Kahamliku jeŸdzim poić i wodę dla siebie nosimy. - A, skurczybyki! - Prostyte, pane. Studnia wyschła. Każecie, to skoczym po wodę. - Obejdzie się bez was, sam pojadę z pachołkiem. Gdzie tu Kahamlik? - spytał groŸnie. - Ot, dwie staje stšd! - rzekł kosooki pokazujšc na pas zaroœli. - A do goœcińca czy tędy muszę wracać, czy brzegiem dojedzie? - Dojedzie, pane. Milę stšd rzeka do goœcińca skręca. - Pachołek, ruszaj przodem! - rzekł pan Zagłoba zwracajšc się do Heleny. Mniemany pachołek skręcił konia na miejscu i poskoczył. - Słuchać! - rzekł Zagłoba zwracajšc się do chłopów. - Jeœli tu podjazd przyjdzie, powiedzieć, żem brzegiem do goœcińca pojechał. - Dobrze, pane. W kwadrans póŸniej Zagłoba jechał znówobok Heleny. - W porę im księcia wojewodę wymyœliłem - rzekł przymrużajšc oko pokryte bielmem. - Będš teraz siedzieli cały dzień i czekali podjazdu. Drżšczka ich porwała na samo imię ksišżęce. - Widzę, że waszmoœć tak obrotny masz dowcip, iż z każdej biedy ratować się potrafisz - rzekła Helena - i Bogu dziękuję,że mi zesłał takiego opiekuna. Szlachcicowi poszły po sercu te słowa, uœmiechnšł się, rękš brodę pogładził i rzekł: - A co? ma Zagłoba głowę na karku? Chytrym jak Ulisses i to muszę waćpannie powiedzieć, iż gdyby nie ta chytroœć, dawno by mnie krucy zdziobali. Ale cóż robić? trzeba się ratować. Oni w bliskoœć księcia snadnie uwierzyli, boć to jest prawdziwa rzecz, że dziœ, jutro on się w tych stronach zjawi z mieczem ognistym jak archanioł. A żeby tak i Bohuna po drodze gdzie rozcisnšł, ofiarowałbym się boso do Częstochowy. Choćby też byli oni czabanowie i nie uwierzyli, samo przypomnienie mocy ksišżęcej wystarczało,by ich od napaœci na nasze zdrowie powstrzymać. Wszelako powiem waćpannie,że zuchwałoœć ich niedobre to dla nas signum, bo to znaczy, że już się tu chłopstwo o wiktoriach Chmielnickiego zwiedziało i coraz się będzie stawać zuchwalsze. Musimy teraz pustek się trzymać i do wsiów mało zaglšdać, bo niebezpiecznie. Dajże Boże jak najprędzej księcia wojewodę, boœmy się w takš matniędostali, że jakom żyw, gorszej trudno wymyœlić. Trwoga znów ogarnęła Helenę, pragnšc więc wydobyć jakie słowo nadziei z ust pana Zagłoby, rzekła: - Już ja teraz ufam, że waszmoœć i siebie, i mnie ocalisz. - To się rozumie - odpowiedział stary wyga - głowa od tego, żeby o skórze myœlała. A waćpannę takem już polubił, żeza niš jako za własnš córkš będę obstawał. Najgorsze tylko to, że prawdę rzekłszy, sami nie wiemy, gdzie uciekać, boć i ta Zołotonosza niezbyt to pewne asilum. - To wiem na pewno, że bracia sš w Zołotonoszy. - Sš albo ich nie ma, bo mogli wyjechać, a do Rozłogów pewnie nie tš drogš, którš my jedziemy, wracajš. Więcej ja liczę na tamtejsze prezydium. Żeby tak choć z pół choršgiewki albo z pół regimenciku w zameczku! Ale ot i Kahamlik. Tymczasem przynajmniej oczerety pod bokiem. Przeprawimy się na drugš stronę i zamiast z biegiem ku goœcińcowi cišgnšć, pocišgniemy w górę, żeby œlad pomylić. Prawda, że zbliżymy się do Rozłogów, ale nie bardzo... - Zbliżymy się do Browarków - rzekła Helena - przez które do Zołotonoszy się jedzie. - To i lepiej. Stój no waćpanna. Napoili konie. Następnie pan Zagłoba zostawiwszy Helenę dobrze ukrytš w zaroœlach pojechał wyszukać brodu, który znalazł z łatwoœciš, bo leżał o kilkadziesišt zaledwie kroków od miejsca, do którego przyjechali. Właœnie tamtędy owi czabanowie przepędzali konie na drugš stronę rzeki, która zresztš cała była doœć płytka, jeno brzegi miała mało dostępne, bo zarosłe i błotniste. Przeprawiwszy się tedy na drugš stronę, ruszyli œpiesznie w górę rzeki i jechali bez wytchnienia aż do nocy. Droga była ciężka, bo do Kahamliku wpadało mnóstwo strumieni, które rozlewajšc się szerzej przy ujœciach, tworzyły tu i owdzie trzęsawice i topieliska. Trzeba było co chwila wyszukiwać brodów lub przedzierać się przez zaroœla trudne do przebycia dla jezdnych. Konie pomęczyły się okrutnie i zaledwie wlokły za sobš nogi. Chwilami zapadały tak, że Zagłobie zdawało się, iż nie wylezš już więcej. Na koniec wydostalisię na wysoki, suchy brzeg, porosły dębinš.Ale już też noc była głęboka i ciemna bardzo. Dalsza podróż stała się niepodobieństwem, bo w ciemnoœciach można było trafić na chłonšce bagna i zginšć, więc pan Zagłoba postanowił czekać ranka. Rozsiodłał konie, popętał je i puœcił na pastwisko, po czym jšł zbierać liœcie, wymoœcił z nich posłanie, zasłał czaprakami i okrywszy burkš rzekł do Heleny: - Połóż się waćpanna i œpij, bo nie masz nic lepszego do zrobienia. Rosa ci oczki przemyje, to i dobrze. Ja też przyłożę głowę do terlicy, bo już koœci nie czuję w sobie. Ognia nie będziem palili, gdyż œwiatło by nam tu jakich czabanów œcišgnęło. Noc krótka, œwitaniem ruszymy dalej. Œpij waćpanna spokojnie. Nakluczyliœmy jak zajšce, niewiele po prawdzie drogi zrobiwszy, ale też takeœmy zatarli za sobš œlady, że zje diabła, kto nas odnajdzie. Dobranoc waćpannie! - Dobranoc waćpanu! Smukły kozaczek uklškł i modlił się długo, podnoszšc oczy do gwiazd, a pan Zagłoba wzišł na plecy terlicę i poniósł jš nieco opodal, gdzie sobie upatrzył miejsce do spania. Brzeg dobrze był wybrany do noclegu, bo wysoki i suchy, zatem bez komarów. Gęste liœcie dębów mogły stanowić niezłš ochronę od deszczu. Helena długo nie mogła zasnšć. Wypadki ubiegłej nocy stanęły jej zaraz jako żywe w pamięci, z ciemnoœci wychyliły się twarze pomordowanych: stryjny i braci. Zdawało się jej, że jest razem z ich trupami w owej sieni zamknięta i że do tej sieni zaraz wejdzie Bohun. Widziała jego oblicze wybladłe i sobole brwi czarne, bólem œcišgnięte, i oczy w siebie utkwione.Trwoga ogarnęła jš niewymowna. A nuż nagle w tych ciemnoœciach, które jš otaczajš, ujrzy naprawdę dwoje œwiecšcychoczu... Księżyc przelotem wyjrzał zza chmur, pobielił garœciš promieni dšbrowę i ponadawał fantastyczne kształty pniom i gałęziom. Derkacze ozwały się po łškach, przepiórki na stepach; czasem dochodziły jakieœ dziwne, dalekie odgłosy ptaków czy zwierzšt nocnych. Bliżej prychały konie, które gryzšc trawę i skaczšc w pętach, oddalały się coraz więcej od œpišcych. Ale te wszystkie głosy uspokajały Helenę, bo rozpraszały fantastyczne widzenia i przenosiły jš w rzeczywistoœć; mówiły jej,że ta sień, która cišgle stawała jej przed oczyma, i te trupy krewnych, i ten Bohun blady, z zemstš w oczach, to złuda zmysłów, urojenie strachu, nic więcej. Przed kilku dniami myœl o takiej nocy pod gołym niebem, w pustyni, przerażałaby jš œmiertelnie; dziœ musiała sobie przypominać, że istotnie jest nad Kahamlikiem, daleko od swej komnaty dziewiczej, aby się uspokoić. Grały jej tedy do snu derkacze i przepiórki, migotały gwiazdy, gdy powiew poruszył gałęzie, brzęczały chrzšszcze na dębowych liœciach - i usnęła wreszcie. Ale noce w pustyni majš także swoje niespodzianki. Szaro już było, gdy uszu jej doszły z dala jakieœ straszne głosy, jakieœharkotania, wycia, chrapania, póŸniej kwik tak bolesny i przeraŸliwy, że krew œcięła się w jej żyłach. Zerwała się na równe nogiokryta zimnym potem, przerażona i nie wiedzšca, co czynić. Nagle w oczach jej mignšł Zagłoba, który leciał bez czapki w stronę tych głosów, z pistoletami w ręku. Po chwili rozległ się jego głos: "U-ha! u-ha!siromacha!" - huknšł wystrzał i wszystko umilkło. Helenie zdawało się, że wieki czeka; na koniec przecie poniżej brzegu usłyszała znów Zagłobę. - A żeby was psi pojedli! żeby was ze skóry obdarto! żeby was Żydzi na kołnierzach nosili! W głosie Zagłoby brzmiała prawdziwa desperacja. - Moœci panie, co się stało? - pytała dziewczyna. - Wilcy konie porżnęli. - Jezus Maria! oba? - Jeden zarżnięty, drugi skaleczon tak, że stajania nie ujdzie. W nocy odeszły nie dalej, jak trzysta kroków i już po nich. - Cóż teraz poczniem? - Co poczniem? Wystrużemy sobie kije i sišdziemy na nie. Czyja wiem, co poczniem?Ot, czysta desperacja! Mówię waćpannie, że diabeł wyraŸnie zawzišł się na nas - co i nic dziwnego, bo musi on być Bohunowi przyjacielem albo zgoła krewnym. Co poczniem? Jeœli wiem, to niech się w konia zmienię, przynajmniej waćpanna będziesz miała na czym jechać. Szelmš jestem, jeœlikiedy byłem w podobnej imprezie. - Pójdziemy pieszš... - Dobrze to waćpannie przy jej dwudziestu leciech, ale nie mnie przy mojejcyrkumferencji chłopskš modš podróżować. Choć i to Ÿle mówię, bo tu lada chłop na szkapę się zdobędzie, a psi tylko chodzš napiechotę. Czysta desperacja, jak mnie Bóg miły. Jużci, nie będziem tu siedzieć, tylko pójdziemy, ale kiedy zajdziemy do onej Zołotonoszy? - nie wiem. Jeœli uciekać nawet i na koniu niemiło, to na piechotę ostatnia rzecz. Tedy przygodziło się już nam, co się mogło najgorszego przygodzić. Kulbaki musimy zostawić, a co do gęby włożyć, to na własnym karku dŸwigać. - Nie pozwolę ja na to, abyœ waćpan samdŸwigał, a co będzie trzeba, to i ja też poniosę. Zagłoba udobruchał się widzšc takowš determinację dziewczyny. - Moja moœcia panno - rzekł - a toż chyba byłbym Turkiem albo poganinem, gdybym na to pozwolił! Nie do dŸwigania tote bieluchne ršczki, nie do dŸwigania te strzeliste pleczyki. Jakoœ Bóg da, że i sam poradzę, jeno wypoczywać często muszę, bo nadtom był zawsze wstrzemięŸliwy w jedle i napoju, od czego mam teraz dech krótki. WeŸmiemy czapraki do spania i żywnoœci trochę, a zresztš niewiele już jejzostanie liczšc, że zaraz trzeba się dobrze pokrzepić. Jakoż zabrali się do posiłku, przy którympan Zagłoba porzuciwszy swš zachwalanš wstrzemięŸliwoœć starał się o dech długi. Koło południa przyszli nad bród, którym widocznie od czasu do czasu przejeżdżali ludzie i wozy, bo po obu brzegach były œlady kół i kopyt końskich. - Może to droga do Zołotonoszy? - rzekła Helena. - Ba, nie ma się kogo spytać. Ledwie pan Zagłoba skończył mówić, gdyz oddali doszedł ich uszu głos ludzki. - Czekaj waćpanna, ukryjmy się - szepnšłZagłoba. Głos zbliżał się coraz bardziej. - Widzisz co waćpan? - spytała Helena. - Widzę. - Kto się zbliża? - Dziad-œlepiec z lirš. Wyrostek go prowadzi. Teraz buty zdejmujš. Przejdš ku nam przez rzekę. Po chwili pluskanie wody oznajmiło, że istotnie przechodzš. Zagłoba wraz z Helenš wyszli z ukrycia. - Sława Bohu! - rzekł głoœno szlachcic. - Na wiki wikiw - odpowiedział dziad. - A kto tam jest? - Chrzeœcijanie. Nie bój się, dziadu, naœciortę. - Szczob wam œwiatyj Mikołaj daw zdorowla i szczastje. - A skšd, dziadu, idziecie? - Z Browarków. - A ta droga dokšd prowadzi? - Do chutoriw, pane, do seła... - A do Zołotonoszy niš dojdzie? - Można, pane. - Dawnoœcie wyszli z Browarków? - Wczoraj rano, pane. - A w Rozłogach byliœcie? - Byli. Ale powiadajš, że tam łycary prijszli, szczo bitwa buła. - Któż to powiadał? - W Browarkach powiadali. Tam jeden z kniaziowej czeladzi przyjechał, a co powiadał, strach! - A wyœcie go nie widzieli? - Ja, pane, nikogo nie widzę, ja œlepy. - A ówże wyrostek? - On widzi, ale on niemowa, ja jeden jegorozumiem. - Daleko też stad do Rozłogów, bo my tam właœnie idziemy? - Oj! daleko! - Więc powiadacie, żeœcie byli w Rozłogach? - Byli, pane. - Tak? - rzekł pan Zagłoba i nagle chwycił za kark wyrostka. - Ha, łotry, złodzieje, łajdaki, na przeszpiegi chodzicie, chłopów do buntu podmawiacie! Hej, Fedor, Olesza, Maksym, brać ich, obedrzeć do naga i powiesić albo utopić! Bij ich, to buntownicy, szpiegi, bij, zabijaj! Poczšł szarpać wyrostka i potrzšsać nimsilnie, i krzyczeć coraz głoœniej. Dziad rzucił się na kolana proszšc o miłosierdzie,wyrostek wydawał przeraŸliwe głosy właœciwe niemowom, a Helena spoglšdała ze zdumieniem na owš napaœć. - Co waćpan robisz? - pytała nie wierzšc własnym oczom. Ale pan Zagłoba wrzeszczał, przeklinał, poruszał całe piekło, wzywał wszystkich nieszczęœć, klęsk, chorób - groził wszelkimi rodzajami mšk i œmierci. Kniaziówna myœlała, że mu się rozum pomieszał. - Umykaj! - wołał na niš - nie przystoi cipatrzyć na to, co się tu stanie, umykaj, mówię. Nagle zwrócił się do dziada: - Zdejmuj przyodziewek, capie, a nie, to cię tu potnę na sztuki. I obaliwszy wyrostka na ziemię poczšł go własnymi rękami obdzierać. Dziad, przerażony, zrzucił co prędzej lirę, torbę i œwitkę. - Zdziewaj wszystko!... bogdaj cię zabito!- wrzeszczał Zagłoba. Dziad poczšł œcišgać koszulę. Kniaziówna widzšc, na co się zanosi, oddaliła się œpiesznie, aby swej skromnoœciwidokiem nagich członków nie obrazić, a zauciekajšcš goniły jeszcze przekleństwa Zagłoby. Oddaliwszy się znacznie, zatrzymała się nie wiedzšc sama, co poczšć. W pobliżu leżał pień obalonego przez wichry drzewa, siadła więc na nim i czekała. Do uszu jej dochodziły wrzaski niemowy, jęki dziada i warchoł czyniony przez pana Zagłobę. Wreszcie umilkło wszystko. Słychać byłotylko œwiergotanie ptaków i szmer liœci. Pochwili dało się słyszeć sapanie i ciężki chód ludzki. Był to pan Zagłoba. Na ramieniu niósł przyodziewek zdarty z dziada i pacholęcia, w ręku dwie pary butów i lirę. Zbliżywszy się poczšł mrugać swoim zdrowym okiem, uœmiechać się i sapać. Widocznie był w doskonałym humorze. - Żaden woŸny w trybunale nie nakrzyczysię tak, jakom się ja nakrzyczał! - rzekł. - Ażem ochrypł. Ale mam, czegom chciał. Wypuœciłem ich nagich, jak ich matka porodziła. Jeœli mnie sułtan nie zrobi baszšalbo hospodarem wołoskim, to jest niewdzięcznikiem, gdyż przysporzyłem dwóch tureckich œwiętych. O łajdaki! prosili, by im też choć koszule zostawić! Alem im rzekł, iż doœć powinni być wdzięczni, że ich przy żywocie zostawiam. A zobacz no waćpanna. Wszystko nowe, i œwity, i buty, i koszule. Maż tu być ĽPÁcŚ@c§Q6c¨‡,1cŠ¸:˘!porzšdek w tej Rzeczypospolitej, gdy chamstwo tak zbytkownie się ubiera? Ale oni byli na odpuœcie w Browarkach, gdzie niemało zebrali grosiwa, toż sobie kupili wszystko nowe na jarmarku. Niejeden szlachcic tyle nie wyorze w tym kraju, ile dziad wyżebrze. Odtšd porzucam rycerskie rzemiosło, a będę dziadów na goœcińcach obdzierał, bo widzę, że eo modo prędzej dofortuny dojœć można. - Ale na jakiż pożytek waćpan to uczyniłeœ? - pytała Helena. - Na jaki pożytek? Waćpanna tego nie rozumiesz? tedy poczekaj trochę, zaraz sięów pożytek widocznie waćpannie ukaże. To rzekłszy wzišł połowę zdartego przyodziewku i oddalił się w krze zarastajšce brzegi. Po niejakim czasie w krzach ozwały się dŸwięki liry, a następnieukazał się... już nie pan Zagłoba, ale prawdziwy did ukraiński z bielmem na jednym oku, z siwš brodš. Did zbliżył się doHeleny œpiewajšc ochrypłym głosem: Sokołe jasnyj, brate mij ridnyj, Ty wysoko litajesz, Ty szyroko widajesz. Kniaziówna klasnęła w ręce i po raz pierwszy od ucieczki z Rozłogów uœmiech rozjaœnił jej œlicznš twarz. - Gdybym nie wiedziała, że to waćpan, zgoła bym go nie poznała! - A co? - rzekł pan Zagłoba. - Pewnie i nazapusty nie widziałaœ waćpanna lepszej maszkary. Przejrzałem się też w Kahamlikuijeœlim widział kiedy foremniejszego dziada,niech mnie na własnej torbie powieszš! Na pieœniach też mnie nie zbraknie. Co waćpanna wolisz? Może o Marusi Bohusławce, o Bondariwnie albo o Sierpiahowej œmierci? Mogę i to. Szelmš jestem, jeœli na kawałek chleba między największymi hultajami nie zarobię. - Już teraz rozumiem waszmoœciów uczynek, dlaczegoœ szatki zewlókł z tych biedaków, a to by drogę w przebraniu bezpieczniej odbyć. - Rozumie się - rzecze pan Zagłoba. - Cóżbo waćpanna myœlisz? Tu, na Zadnieprzu, lud gorszy niż gdzie indziej i tylko ręka księcia hultajów od swywoli powstrzymuje,a teraz, gdy się zwiedzš o wojnie z Zaporożem i o wiktoriach Chmielnickiego, tedy żadna moc ich od rebelii nie powstrzyma. Widziałaœ waćpanna owych czabanów, którzy się już do naszej skóry chcieli zabierać. Jeœli prędko hetmany Chmielnickiego nie zetrš, to za dzień, za dwa cały kraj będzie w ogniu - i jakże ja waćpannę wówczas przez kupy zbuntowanego chłopstwa przeprowadzę? A mielibyœmy wpaœć w ich ręce, to lepiej było dla waćpanny w Bohunowych pozostać. - O, nie może to być! Wolę œmierć! - przerwała kniaziówna. - Ja zaœ wolę życie, bo œmierć to na raz sztuka, od której się żadnym dowcipem nie wykręcisz. Ale tak myœlę, że Bóg nam zesłał tych dziadów. Takem ich przestraszył, że ksišżę z całym wojskiem blisko, jak i owych czabanów. Będš ze trzy dni od strachu goli w oczeretach siedzieli. A my tymczasem w przebraniu jakoœ do Zołotonoszy się przebierzem, znajdziemy braci waćpanny i pomoc - dobrze; nie, to pójdziem dalej, aż do hetmanów, albo na księcia będziem czekać, a wszystko w przezpiecznoœci, bo dziadom od chłopów i od Kozaków żaden strach. Moglibyœmy przezobozy Chmielnickiego zdrowo głowy przenieœć. Tylko jednych Tatarów vitare nam należy, bo oni by waćpannę jako pachołka młodego w jasyr wzięli. - To i ja tedy przebrać się muszę? - Tak jest, zrzuć waćpanna z siebie kozaczka, a w wyrostka chłopskiego się przedzierzgnij. Trochęœ jak na chamskie dziecko za gładka, ja także na dida, ale tonic. Wiater opali liczko waćpanny, a mnie od chodzenia brzuch spadnie. Wszystkš tłustoœć z siebie wypocę. Gdy mnie Wołosi oko wypalili, myœlałem, iż zgoła okrutna przygoda mię nachodzi, a widzę teraz, że mi się to właœnie przyda, bo dziad nie œlepiec byłby podejrzanym. Będziesz mnie waćpanna za rękę prowadzić, a zwij mnie Onufrij, bo takowe jest moje dziadowskie imię. Teraz zaœ się przebierz co prędzej, bo nam czas w drogę, która, ile że na piechotę, dłużyć się będzie. Pan Zagłoba odszedł, a Helena wnet jęłasię przebierać za dziadowskie pacholę. Wypluskawszy się w rzece, zrzuciła żupanik kozacki, a wdziała œwitkę chłopskši kapelusz ze słomy, i sakwy podróżne. Szczęœciem, wyrostek ów obdarty przez Zagłobę smukłym był, więc pasowało na niš wszystko dobrze. Zagłoba wróciwszy obejrzał jš uważnie i rzekł: - Mój Boże, niejeden rycerz chętnie by zbył staniku swego, byle go taki pachołek prowadził, a już jednego husarza znam, któren by to na pewno uczynił. Tylko już z tymi włosami trzeba koniecznie coœ uczynić. Widziałem ja w Stambule urodziwepacholęta, ale takiego nie widziałem. - Daj Boże, aby mi na złe nie wyszła gładkoœć moja! - rzekła Helena. Ale uœmiechała się jednak, bo jej niewieœcie uszy mile łechtał podziw pana Zagłoby. - Gładkoœć nigdy na złe nie wychodzi, a ja tego pierwszym przykładem, bo gdy mnieTurcy w Galacie oko wypalili, chcieli wypalić i drugie, gdy mnie żona tamecznegobaszy uratowała, a to dla nadzwyczajnej mojej urody, której ostatki możesz jeszczewaćpanna oglšdać. - A mówiłeœ waćpan, iż to Wołosi mu oczy wypalili? - Bo Wołosi, ale poturczeni i w Galacie u baszy służšcy. - Przecie waćpanu nawet i tego jednego nie wypalili? - Jeno mi od goršcoœci żelaza bielmem zaszło. Wszystko to jedno. Cóż tedy waćpanna z warkoczami swymi chcesz uczynić? - A cóż? trzeba obcišć. - A trzeba. Ale jak? - Waćpanowš szablš. - Dobrze to szablš głowę ucišć, ale włosy to już nie wiem, quo modo? - Wiesz waćpan co? Sišdę ja przy tym zwalonym pniu, a włosy przez pień przełożę, waćpan zaœ tniesz i utniesz. Jenomi głowy nie utnij. - O to się waćpanna nie bój. Nieraz ja knoty u œwiec po pijanemu obcinałem, samej œwiecy nie zacišwszy. Nie uczynię i waćpannie krzywdy, chociaż takowa prezentacja dla mnie pierwsza. Helena siadła koło pnia i rzuciwszy w poprzek swe ogromne, czarne włosy podniosła oczy ku panu Zagłobie. - Gotowam - rzekła - tnij waćpan. I uœmiechała się do niego trochę smutno,bo jej żal było owych włosów, które przy głowie ledwie by w dwie piędzie można ujšć. A i panu Zagłobie było jakoœ niesporo.Okraczył pień dla lepszego cięcia i mruczał: - Tfu! tfu! wolałbym zostać cyrulikiem i osełedce Kozakom podgalać. Zdaje mi się, żem jest mistrzem i że do katowskiej przystępuję roboty, gdyż wiadomo waćpannie, że oni czarownicom włosy na głowie obcinajš, aby zaœ diabeł się w nich nie utaił i swojš mocš efektu torturów niezepsował. Aleœ waćpanna nie czarownica, przeto i ten postępek paskudnym mi się wydaje, za który jeœli mi pan Skrzetuski uszu nie obetnie, to mu imparitatem zadam.Dalibóg, że mnie mrowie chodzi po ręku. Zamruż przynajmniej waćpanna oczy. - Już! - rzekła Helena. Pan Zagłoba podniósł się w górę, jakby się na strzemionach do cięcia wznosił. Płytkie żelazo œwisnęło w powietrzu i natychmiast długie, czarne sploty zsunęły się po gładkiej korze pnia na ziemię. - Już - rzekł z kolei Zagłoba. Helena podniosła się żywo i natychmiast krótko obcięte włosy rozsypały się czarnym koliskiem koło jej twarzy, na którš biły rumieńce wstydu, bo w owych czasach ucięcie warkocza dziewczynie poczytywano za hańbę wielkš, więc była toz jej strony ciężka ofiara, którš z koniecznoœci tylko przenieœć mogła. Nawet i łzy pokazały się w jej oczach, a pan Zagłoba, niekontent z siebie, wcale jej nie pocieszał. - Zdaje mi się, żem się na coœ bezecnego odważył - rzekł - i powtarzam waćpannie, że pan Skrzetuski, jeżeli jest godnym kawalerem, uszy mi za to obcišć powinien. Ale nie można było inaczej, boćby sexus waćpanny zaraz odgadnięto. Teraz przynajmniej pójdziemy œmiało. Rozpytałemsię też dziada o drogę, przyłożywszy mu sztych do gardła. Wedle tego, co powiadał,ujrzymy na stepie trzy dęby, koło których będzie wilczy jar, a wedle jaru droga na Demianówkę ku Zołotonoszy. Mówił, że i czumakowie drogš jeżdżš, będzie się możnaprzysišœć na wozie. Ciężkie my to chwile z waćpannš przeżywamy, które wiecznie wspominać będziem. Teraz ot, trzeba się będzie i z szablami rozstać, bo nie przystoidziadowi ni jego pacholęciu mieć szlacheckie oznaki przy sobie. Wetknę je pod ten pień; może Bóg da, że kiedyœ odnajdę. Dużo wypraw ta szabla widziała i wielkich przewag była przyczynš. Wierzaj mi waćpanna, że dotšd byłbym już regimentarzem, gdyby nie invidia i złoœć ludzka, która mnie o miłoœć do goršcych napojów posšdzała. Tak to zawsze na œwiecie. W niczym nie masz sprawiedliwoœci! Żem nie lazł, jak kto głupi, na zgubę i z męstwem umiałem jako drugi Cunctator łšczyć roztropnoœć, tedy pierwszy pan Zaćwilichowski powiadał, że mnie tchórz oblatywał. Dobry on człowiek, ale zły język. Jeszcze niedawno dogryzał mi, żem się z Kozaki bratał, a gdyby nie owo bratanie, pewnie byœ waćpanna mocy Bohunowej nie uszła. Tak rozmawiajšc powtykał pan Zagłoba szable pod pień, nakrył je zielskiem i trawš, następnie przewiesił przez plecy sakwy i teorban, wzišł w rękę dziadowski kij sadzony krzemieniami, machnšł nim raz idrugi, po czym rzekł: - No, niezłe i to, można jakowemu psu albo i wilkowi œwieczki w œlepiach zapalić izęby porachować. Najgorsze ze wszystkiego, że trzeba iœć piechotš, ale nie ma rady! ChodŸmy! Poszli. Pacholę czarnowłose przodem, dziad za nim. Dziad mruczał i przeklinał, bo mu byłogoršco iœć piechotš, chociaż po stepie wiatr przecišgał. Wiatr ten opalał i czynił smagłym lice œlicznego pacholęcia. Wkrótcetrafili na jar; na którego dnie biła krynica sšczšc swe przeczyste wody do Kahamliku: Koło tego jaru, niedaleko rzeki, rosły na mogile trzy potężne dęby; ku nim zaraz skręcili nasi podróżni. Zaraz też trafili na œlady drogi, która żółciła się na stepie od kwiecia wyrosłego na bydlęcym nawozie. Droga była pusta, ani czumaka na niej, ani mazi, ani siwych wołów wolno idšcych. Gdzieniegdzie leżały tylko koœci bydlęce, porozwłóczone przez wilki i wybielone na słońcu. Podróżni szli cišgle, wypoczywali jeno w dšbrowach cienistych. Czarnowłose pacholę układało się do snu na zielonej murawie, a dziad czuwał. Przechodzili też iprzez ruczaje, a gdzie brodu nie było, to goszukali chodzšc długo brzegiem. Czasem też dziad przenosił pacholę na ręku z siłš dziwnš w człeku, który już chodził po żebranym chlebie. Ale był to barczysty dziad! Tak wlekli się znowu aż do wieczora,aż wreszcie pachołek usiadł przy drodze w lesie dębowym i rzekł: - Już mi i tchu brak, i siły zbyłam. Nie pójdę dalej. Tu się położę i zamrę. Dziad zakłopotał się srodze. - O, to przeklęte pustkowie! - rzekł - anifutora, ani sadyby na drodze, ani żywego człeka. Ale nie możemy tutaj na noc zostawać. Wieczór już zapada, za godzinę ciemno będzie - a posłuchaj jeno waćpanna! Tu dziad umilkł i przez chwilę panowała cisza głęboka. Ale nagle przerwał jš daleki, posępny głos, który zdawał się wychodzić z wnętrznoœci ziemi, a rzeczywiœcie wychodził z jaru leżšcego niedaleko drogi. - To wilcy - rzekł pan Zagłoba. - Zeszłejnocy mieliœmy konie, to nam konie zjedli, teraz by do nas samych się zabrali. Trzymam ci ja wprawdzie pistolet pod œwitkš, ale mi prochu nie wiem, czy na dwarazy stanie, a nie chciałbym służyć za marcepan na wilczym weselu. Słyszysz waćpanna - znowu! Wycie istotnie rozległo się znowu i zdawało się bliższym. - Wstawaj, detyno! - rzekł dziad. - A nie możesz iœć, to cię poniosę. Cóż robić! Widzę, że zanadto polubiłem waćpannę, aleto pewnie dlatego, że żyjšc w stanie bezżennym, własnych prawych potomków zostawić nie mogłem, a jeœli mam nieprawe, to sš bisurmanami, bom w Turczech długo przebywał. Na mnie też kończy się ród Zagłobów herbu Wczele. Waćpanna się staroœciš mojš zaopiekujesz, ale teraz wstawaj albo-li siadaj mi na plecy, na barana. - Nogi mi tak ociężały, że już i ruszyć się nie mogę. - A chwaliłaœ się waćpanna swojš siłš! Ale cicho no! cicho! Jak mi Bóg miły, tak słyszę szczekanie psów. Tak jest, to psi, nie wilcy. Tedy niedaleko musi być Demianówka, o której mnie dziad powiadał. Chwała bšdŸ Bogu najwyższemu! Jużem myœlał, czyby ognia nie napalić od wilków, ale byœmy się pewnie pospali, boœmy oboje znużeni. Tak jest, to psi. Słyszysz? - ChodŸmy - rzekła Helena, której nagle sił przybyło. Jakoż zaledwie wyszli z lasu, pokazały się o kilka stajań ognie licznych chat. Dojrzeli także trzy kopułki cerkwi pobite œwieżymi gontami, które œwieciły jeszcze w pomroce od ostatnich blasków zorzy wieczornej. Szczekanie psów dochodziło coraz wyraŸniej. - Tak jest, to Demianówka, nie może być nic innego - rzekł pan Zagłoba. - Dziadów wszędy chętnie przyjmujš, może zdarzy sięinocleg, i wieczerza, a może dobrzy ludzie dalej podwiozš. Czekajże waćpanna, to jestksišżęca wieœ, więc pewnie i podstaroœci wniej mieszka. I spoczniem, i wieœci zasięgniem. Ksišżę już musi być w drodze. Może poratowanie prędzej się zdarzy, niż się waćpanna spodziewasz! Ale! pamiętajże,żeœ niemowa. Zaczynam już w piętkę gonić,gdyż kazałem ci się zwać Onufrym, a skorojesteœ niemowš, nie możesz mnie nijak nazywać. Ja sam będę gadał za ciebie i za siebie, a chwalić Boga, po chłopsku tak dobrze mówię jak i po łacinie. Dalej, dalej! Ot! już i pierwsze chaty niedaleko. Mój Boże! kiedyż się już skończy nasze tułactwo! Żebyœmy choć piwa grzanego mogli dostać, chwaliłbym Pana Boga i za to. Pan Zagłoba umilkł i przez czas niejaki szli cicho koło siebie. Po czym znów mówićpoczšł: - Pamiętajże waćpanna, żeœ niemowa. Gdycię ktoœ o co spyta, zaraz mu pokaż na mnie i rzeknij: "Hum, hum, hum! nija, nija!" Waćpanna, uważałem, wiele masz roztropnoœci, a to przecie o naszš skórę chodzi. Chybabyœmy przypadkiem na hetmańskie albo ksišżęce choršgwie trafili,wtedy zaraz ogłosimy, kto jesteœmy, zwłaszcza jeœli się znajdzie oficer grzeczny i pana Skrzetuskiego znajomy. Prawda, żeœ to waćpanna pod opiekš ksišżęcš, tedy nie masz się czego żołnierzów obawiać. 0! a to co za ogniska tam w dołku buchajš? Aha, kujš, to kuŸnia!Ale widzę i ludzi przy niej niemało, pójdŸmy tam. Istotnie, w rozpadlinie stanowišcej przedsionek jaru stała kuŸnia, z której komina sypały się snopy i kłęby złotych iskier, a przez otwarte drzwi i przez licznedziury wiercone w œcianach buchało jaskrawe œwiatło przesłaniane chwilami przez ciemne postacie kręcšce się we wnętrzu. Na zewnštrz, przed kuŸniš, widaćbyło także w pomroce nocnej kilkadziesišt postaci stojšcych kupkami. Młoty w kuŸnicy biły w takt, aż echo rozlegało się dokoła, a odgłos ten mieszał się ze œpiewami przed kuŸniš, z gwarem rozmów, ze szczekaniem psów. Widzšc to wszystko pan Zagłoba skręcił zaraz w ów jar, zabrzšknšł w lirę i poczšł œpiewać: Ej, tam na hori Żenci żnut' A popid horoju, Popid zełenoju, Kozaki idut'. Tak œpiewajšc zbliżył się do gromady ludzi stojšcych przed kuŸniš. Rozejrzał się:byli to chłopi, po większej częœci pijani. Prawie wszyscy trzymali w ręku dršgi. Na niektórych z tych dršgów widniały kosy poobsadzane sztorcem i ostrza spis. Kowalew kuŸni pracowali właœnie nad wyrobem tych ostrz i odginaniem kos. - Ej, did! did! - poczęto wołać w gromadzie. - Sława Bohu! - rzekł pan Zagłoba. - Na wiki wikiw. - Skażyte ditki, wże je Demianiwka? - Demianiwka. Abo szczo? - Bo mnie po drodze mówili - cišgnšł dalej dziad - że tu dobrzy ludzie mieszkajš,co dziada przygarnš, nakarmiš, napojš, przenocujš i hroszi dadut. Ja stary, dalekš drogę odbył, a chłopiec to już dalej krokiem nie może. On biedny, niemowa, mniestarego prowadzi, bo nie widzę, œlepiec ja nieszczęsny. Bóg was pobłogosławi, dobrzyludzie, i œwięty Mikołaj cudotwórca pobłogosławi, i œwięty Onufrij pobłogosławi. W jednym oku trochę mi œwiatła bożego zostało; a drugie ciemne nawieki; tak z teorbanem chodzę, pieœni œpiewam i żyję jak ptaki, tym co z ršk dobrych ludzi spadnie. - A skšd wy, didu? - Oj, z daleka, z daleka! Ale pozwólcie spoczšć, bo widzę, pod kuŸniš jest ława. Siadaj i ty, niebożę - mówił dalej, ukazujšcławkę Helenie. - My aż znad Ladawy, dobrzy ludzie. Ale z domu dawno, dawno wyszli, a teraz z Browarków, z odpustu idziemy. - A co tam słyszeli dobrego? - pytał stary chłop z kosš w ręku. - Słyszeli, słyszeli, ale czy co dobrego, @zâ QŔ_zâPq˙?Š?*€üЀ䪋 ˙ż@ű(×|“¸Fä˙ ˙˙ ˙‡Ŕ`  €€Ŕč €…ŔĘŔđđđ``A‚AƒŞ—`˙đ˙ ˙Ŕˆ@đ ]Đ.Ѐ€p T€?<y_˘˙đŔ8ŕŕŕđˆ?  €€iŔ;őŠüCţAţ1 €ŔŔŔŠRŠR6?6PU ŞP  ęőę őUŞUŞŞUŞŞ=ŞŞD  ř¸`œ ŘN ürüř'|“˙^Š˙˝~  ýŇü˘ţůüŁţůţi˙t˙ ŔŔŔŕŔ;ÁaÍ?ŕ  <qŽ¤ô˜xŕ~ţ=ţ=ţ)ü3L\**?Çá?Ď?Ϗż_˙Ť˙˙˙¨˙đ˙Ŕ˙đ˙ŕ˙ÜđLŕ˜ŕpŒ¨T \€x@°˙ź˙ô Đ/čĐ/€€`€pŕ˜xˆ<Äěä?-;•€( 4€€ę ŐŞ Ő?*U *ż¨o`ż¨o`Ő€Ş€ŐŞ¨TŞ@  @€*   ŞüS˙!ßşő˙LU˙Vę˙˙˙˙ţ@žú"˙Ážaţaœüđ𠀀ŔŔ€p  ˙`ţń˙PB˝Ą^˙żNţÁ…â/Ń/ĐčˇřLJ€`ŕŕŕ`ŕŕŔŔ€ /*?8‡Ĺ˙//Đ?Ä ˙˙u˙ŕ˙^ţ˙Đ_Ąř˙?€€€ŔŔřŔţNü€Ô+č[¤'Ř˙ř öňřVü VîŞVp$¨PŔŔ€`€ŕŔ°Ŕ°ŕ˜đŒ€Ŕŕ`úEřřŞ?Ŕ_ _ ßôÇřţńpxŔ0ę˙Ŕ˙˙˘]ţ˙ý€@€ŕŕ˙żá˙@_ ţ UޞáżďżGđŽđîřĆüĂđüƒű@€€€¸o??Ę_śýâřÇä_˘?ÁţĄ˙€˙Ŕ˙Ŕđ˙ôHě¸Dđ PŹüţň ˙ţ*_)+¨tVŹ¨rT˙r޸\vŢřŹŕœřĆ|œƒƒ?Ă?Ç?À€ĐĐřřĐĐĐĐVţţ¨PôXč’ôXôxú Ś§Śíyqrxđh"?<˙ž˙ý˙î˙Q˙(˙ß˙˙â  P?Ŕż@Ű$íĘ?őđýřî˙˙˙˙˙˙  ˙ü źD8Čx˜pŔ0˙˙˙˙˙´K?Çŕüó{€ţ˙Đ˙ű˙ý€~żżüŕ€d€@Ŕ@Ŕ@€@€@˙˙ţ~q€úüóú˙˙=ż?ß?_ô‹€pżAÁAÁAÁAÁA€Ŕ@˙˙€˙€Ÿ`Ÿ`ƒ|˙˙ţő ˙˙č6xÖ8Ćd<(]w8mőß3f<.,9|Đ/˙˙/äđ˙˙đ˘ŠCV‚0Şđ xĐź€hĔ @ ˙˙˙ţţýţůüúřô€`Ŕ@€€€€      ˙˙ţ€@ż˙˙˙˙Ŕŕ p0Đ0Đ0Đ0Đ` ?_?ß`_`_`_`_?_?_€A€AÁAÁAÁAÁA€A€A€˙€€€€˙˙€`Ŕ00Ŕčččč8Č/o0/0/0/0/0/AÁ˜?ŔoŽű:ÁAÁAÁA‹t€ŞU~€€€€˙˙yšđ0X¸_Ą/ĐW¨č>j~<şşŕp÷ J ˙é őjz 5=ř˙“‡˙ żE_ŁăUŞUŞUUŞŞU˙@ @ĄRUŤŞTýđěŕřŕŕ€Ŕ €`€€ 2"Á‚đŽđŒŕšŔ p°`€0Đŕ ˙* %ŠĽ¨W@Ş˙UŞU_KŞUkp <ŕç˙˙˙>˙ý˙˙ż_ żţţąüýŔ?őJ€đ ˙Poţ˙!Ţ˙ź˙‚˙*ĄđřĆŔň…€@€a€ /‘_˙X ßU*ţ˙ţţ˙ś â_ $_ ő(“@żń˙/^!˙?q˙,ď€~Ŕč€đπ@€jţ˘]˙˙ż_˙>˙ żđWř_Ł?˙_ú˙?ţô´ôËđüăŔŕýâŕúĹ÷÷‰ëŐŔ €€@€ŕ‹ŔA€/čŽWzţŕđú}’(|›0L:ý=**üŤ(ď@…˙w„{@čŔ@€@áÂ3Ň<*ÁÁ˙˙î™gh˙o? ?¨€đđčéUŞ>ţbU€ †…>6ö˙1΀€€€€‡ˆ›”ńńÉ9 X0Hp8p¨řgńń@@3,˙ŇZZ¨Tâá`1ĐUU€€˙Ű˙ ó‚}˙88ׂßŮš&€€€ęę@@  ŕĐŕđx @€‡xř7x´x´xľxľ}˛Ç¸ćđkpépŠpŠđińh3Ňńřgđh˜h˜h˜h˜hř?3Mu9&sMC}C<č3ŇBƒA?.Ůč™i<ß<ß<Ă˙Ŕŕß!ÁîŒsĚKHĎI†VÖČĎĚËÄCń.™™–™–™–™ńnpłŹłŹœ“ŸœŸ—ˇŤ›x‘ ŘŕđčŒtĆşÄřĚ4đ~p¨p¨pčببΜǚ<[8/ ?!g_g[c\™i‘á˜h`˜h˜č˜`üýškţνnB}##=mŞmŤ?ů:Ôćú„|Ě´ąŽ 0/“<0Ÿ—•šłŻłŻóLĚ4Ě´Ě4Œtř4x´Î2‡{Ǹ|łx´ř4üxüúüó2Ăřřô˙Ŕżđŕ÷‰>ý‡†˙?Ŕ ĎHđř€pŔ ?~ 3 ?Ÿ üúä+Ě´000/??pĎßĐţýâ$B#B$"#AB"#AB#A$"B#!ABABABA#$#"#"#A"B$#$"$!ABABABA"#$#$"A#"###$"ABBAB##$"A##$$ #"ABA!ABB$ "#   # "ABA!AAA    # $    #  "ABA!ABA       $ !AB"!A"B      !#A"!A"B R1     A#"AB / 2S 1     .A "#AB0/Q 2T0 20 1 / "% "##0RQ1T2u 2T021R 1SP/.#  $1T2t1uRvSu0132S 2S/.0P/   0T2uS–tT0U3v1TuU/30T0qQr /  /uR1T—U˜1U2w1U2v0TQUQ“sr .P Tw2u˜v•2vT—1v˜TRvtSr”“s /Q /uR—–¸ˇ—3—uU3—ušP—S˜P”s– 0 r  /0uS˜—š¸Ú*u˜/*tš/'tMš(r—M% P)0/QQ—s¸˜Űšü$Q˜+$OJtB•ŰL$tL˜C0)0P1Qr–ušşýŰťCRš*BI%ND•mÜ#tL›$0vJ0RQ1s¸Ú–ŰţÜCS+Ü#KHrDśm˙D•N˝NvşRQrRRsš–ŰÜŢ˙C•ŢLC”šLDˇ˙mC•ŢLr›ÜvRtrssşý—Ţ˙ţC–ŢLCľŰlD—˙MCśŢl'–ýNs•”ttş—ýţ˙D”JýC“űkD—MßC•ţLDśümtśľ•tşý—ţ˙DtMţ#”űlD–ßLD–MDľüm”¸śŮuť˜ýţ˙D”Lý#)FlD—Mß$”KţDľüm•ŘśŮvť™ýţ˙C•lýCoI–B—MßC–LßD•ümśÚءuť™ţ¸ţŰDľmý$tLÝ$—KßG–NßD•ümśŮ¸ŘuۘýoÚľD•l%•ŢMDuMޗߺ˙Dˇýmśˇýmuşü˜HˇoCľl˙$•ÝMD—ßMߗßMDˇým–śýmuš˜Ü%•mCśm$•NţD—ßMß˙ßMD—ým•ľ–ś–ŰšýDśnDśl$–L˙D–˙Mßţ˙MDˇým•ś–mvŰšý#”KDľmC”ţKD—M˙ßţ˙˙D–üm•–ümvŰšü$´LDľmCśţnD–M˙ßţ˙˙D–üm•ľ–ś—ŰšüE•MEˇlDˇmţH–nŢß˙nŢG–ün•ľ–ś—۸ün¸ý“n¸˙•oŮݖ¸ßÚßßÚ–Üßšt”•švÚ¸—şţÜ˝ţÝ˙źÝ˝Ţ˙ßß˙˙ßtş—˙s”t˙S—šu˜źšÝ™ťşÝ™ÝťţťÝÜţýßţ˙RťuţRrSsRus–T™şvUx˜vuşÝwvşŰ˜ŰýüܘťR1rRQ2S01u—w2TSv2vT˜SwuT˜şšŰ UxQQ0/ 1 2T2SS1t21TSwuT 1T /P  0  1  023  .        $ $ # $$ #$#"#$"$##$"#"B#$ !†m-"ç…A!#A"B1çsN!#A""$#"#A$!A"BC”RŽ5˝wAÎ9)%×Z!A"BAsN)%˝s!A"A"#A˝w"AB˝wABA˝wBÖZŒ1ŢwbľVJ)˝sA)%Ćk-BŒ1!RJA!Ľk-C­5)%sNĽ­5J%”Rc Î9J)”RbľVk-˝wçśVœsď=ĆśV˝sÎ5Ć”RœsÎ9BľVŽ5{kƒ ÖZ˝w­5Œ1ZkŢ{sN„ľVsl-b ľVœsk-…”RŒ1s„ľV˝wŽ5ĽÖZŢw­5BľV˙k-c ľV­1Ţ{ĆÖZ­5Ţ{ĆľVsŽ5„”Ržwk-c ”RŒ1˝w„•RsÎ9„”R˝w­5BÖZŢ{k-c ÷^1˙c ľV˝wk-ĆľVŒ1Ţ{c tNŢ{l-c ÖVžwŒ1c śV˝wŒ1c śVsŒ1BÖZŒ1˙B•RK)Ţ{c ľVžwŒ1ĆÖZ˝wÎ9Ć”R˝w­5ĆľVs­5ĽśV˝wŽ5„ľV˝wÎ9B×ZŢ{J)c ÷^žw­5ĽľVŢ{Î9„ÖZs­5Œ1ř^žw2F„ď=k-×Z„BJ)ÖZc ď=ÖZJ)BĎ9J)ÖZc śVŒ1˙B!Ľk-c k-!Î5c 1ď=!B„c ĽBĽc ĽB…c ĽBĽc Ľc śVÎ5Ţ{BśVÎ5Ţ{BśVÎ5Ţ{BśVÎ5Ţ{BĽc ĽBĽc ĽBĽc ĽBĽc ĽBÎ9J)ľVBÎ9J)ľVBÎ9J)ľVBÎ9J)ľVBĽc ĽBĽc ĽBĽc ĽBĽc ĽBÎ9J)ľVBÎ9J)ľVBÎ9J)ľVBÎ9J)ľV€€@@€€€€€€@@  LوÁAxĚt„Č€ÄŔ€řě|ž@ďÄoDÎDĚ@€ °đ( @@P€Ü˜H‰š€@ˆ $†Đ‚D’€ '&Ad dp@Ă̂̈˜ČHŸƒwc €Ą€‰ ‘€T*ˆŞŞTTŞŞUU JJ‚‚UU<$$$<$ZfźÂ109q@101x„ý€€ŕ• 4€€””ęžH@@ƒŇĂrcR#r6C!ÁCAăa#3Ą3„Ž›  Œœ ž"Á€ŔŒŒFřüpŕGěDÎDîDÎćM†§00°@ˆŠ› ™‹˜™čňƒƒĐƒƒŃŠ€4А=˜ˆŘ˜ČˆÜŒŔƁ  8öŁ*€Ľ€JŠ ŐՂ¨DŠŞŞTT@  Œ€€ď€ď€đřˇüł *5€ŔŔŔž>UQŠŞ€€€ô?ôčČ  âčęÂ#>¤śIYšş[éŻOTU´đ(Ŕ¨ŞD𠀪*00ggę`Í2˘ŞUUˆŞŕ@žHŽŽőĺ%ľJ\ŤŤĐđŔŔ€€ %5 T˘+WŠ(}黝ĂĂ÷v€€ţńţńüăţ_X˙ýAž˙ţţţ˙AžeĽoŻ¸€ÂŔĽŕ€űŔ?8˙ô˙ż]îĐ?ŕ~…ý†u‹ó ˙ů˙˙Œ€Œ ˙Ń řÇŕŸđř‡:Ŕa€q€{Š_¤…E€€Ŕ€@€ŕ`đ€  ˙đ?8?0řçôË@ż] ˙ĺŔ?Ŕ?˙”k˙÷˙đüÎ>ŕŕœCýƒţ T@8Ń.ŕŸĺÚŔ?Ó,~ýVţ9ŔŔŕ`ć&żŕ`ĂŔƒ ˝˛żš„`€Ŕŕ` >ĘKľř ŞAATT€€€€€€€€ĄĄ€Ŕ`żŕ˙đżś˙ ~n˙F Ţ Ł\ëă˙Љö2byŔŕđŔŔŕŕŔ`ŕP*˙-ö˙-ŔŔŕ`€ë ,,üŒPřŢ?(ŕ˙2?Ď ?ÇĺżJ˙í_ ¨ꀀ…`˜đđƒ ŕđŕŔŔ€@ďí’Ă<ýBč˙Pţaƒű˙˙@˙;˙˙?€a_â<Čĺđüăo•ţúĽţů€€€€€ĂĂźa~;៊ü#ţI˙¨ŔĂĐĐřP@Ŕ˜đH@ô‡x‡x¸dř„ŕ€đ€Ŕ0đĎÇĆ˙x>ý˙ ßTŤč˙ýüpůůńń!Ŕá៏‡ ‹‡€ÂE@Ç á€Á = =>ń‰vBĚÇǀĂÁĂÁŞU@`qpq Q qv‰˙€†@ĆĆÇĹŽ˙ČÄD‡ĂÓÓƒ˙‡HÇŔȇB D ţ˙˙Hˇ˙ď˜gç?~°QńůđäÄ0€€Ą@c ÂĂĂĂ|;G€žžŒŽř‡üó76676>>.€pp_yGo sţü˙Ś`Á Ďώţý3; )/ G@@@GG g‚€AF@G@G@GĂÄ@Ç _đ˙đŻPđ˙˙ř€@ż˙@ż˙˙˙ Á Á Á Á ÁŔ!ŕŔ!EÂEĆEĆEĆDĂDĂĂD…???0 8)818!шYČÜÜÜŢŢqqqsuqpqqqĹÁÁÍÝÇĆÇĆÇ‚ÓÓŘŘÜXŮŘYÜŔŔEŠĎĎϏϏϏç˙ßÁç†çáç‡çDçô ôôüôööö÷ ţŁŁŁ##Ł@#cgcŽŽŽžŽŽŽŽŽž$ ,$,(">>{zŽžŽ!??%>//'=;;" b'b"€âbpp!P1@EÂCÄƇŇAĆĂDŔ‡@‡˙˙Ŕ˙€˙€˙˙˙˙˙˙€Ŕ˙ü˙ţ˙đńńůýžţ˙ʁ… ž@?ŕ˙?Ą¸‰çĆ˙ý˙řß߀€˙˙|˙Ÿ`q Q`˙ü˙ĆƀŢ˙_  čÍ͏€˙˙Dę˙ϏPŸƒđ˙ř÷Łçď@ƒó m“˙öôă˙ţ×(_ź?"AƒŕA€˙€˙l“Ř„ €˙˙č7'˙.´´&Ůţö rv4ŒŔ˙˙€?2EbD˙ŘŘěü÷ţń3(#0ďÄĆ˙ţ q@qH@9cZ ˙Ą@‡@ÇŔ‡@‡ĆĹď}Š˙x˙ý˙ýƒ|ß üřř˙Äüƒ€|€j€ŔÀ} @ľ_˙ uŠs*¤čť„€ůůő ËËďíBĽj4-ţ ==5ď@ŻţSPPˆ;Ä˙˙;ŔŤ˙Ąţ?',˙˙ !5z ŕŕŕĐE€@÷ĺ˙őżDýúß˙˙PřW@°đn@¸TŹĐý/ c 16őőŔŔüŤĐ/ü˙˙ýx‡˙¸Ü#ë˙?ŔŔŕ@PŞhţńřü÷ě˙źv‰ýV ßü@ţŔ˙pű€ …z ‹éŕŕĄ^A$ XPP˙ńńáž ŠőU*€UŐD$+ ˝"˙UQ÷U¨˙Uˆ€ŻIŞ€UŞ€P@°8ŠRŞTDDÇ2`%%÷IUU+ńđxx>GH -“i–_ĄŸkřGüűŹt=BôK˙P° Cě~™žąu…m­p Ŕč€tî0đŔŔŔ€€Ŕ¨@@ŘŘžÁŔ?đŕŔ €&€Ů˜WŻŽIż@"UĽ‚Ví¨PA$ ú˝UŞ "D„ ˆŞŞUUŞŞ ŞŞUŞ•€ŞŞ)U@‚‚ŞQŞ@@ŞU˙U‚€ŞUŞŞ@ę„ŤUŠ…°Q*ŞUŞ×U/€^Š‘ç čŞBUŒ ł(ŠQŞU$Â"¸`%˘P4¨¨@@*ŠU€Ş˘U •Ş*U€*ŞEE ’!¨@U€ŞTŞU„€ŞŠUR BB”D(ŞTź”-(…‚„!U*ĹUŠ˘$"5 hHAPDTe „  DţŞ#*E€@   II……¨¨UU@@€€ %.QRABĄ˘ŹCœˆˆˆ˜ „ĚnDf+c.c)a)AHŒŮ08pđ˜P˜Đ˜4 ‰!€¨QŠT@" ĄP@€ŠŞ˘P„€RQ… ŠŞ@ DŞ)•"@  U‚*€” …¨H$ ƒ<ˆ€@€­5ç”R­5ç”R­5ç”R­5ç”R    ­5ç”R­5ç”R­5ç”R­5ç”R    ­5ç”R­5ç”R­5ç”R­5ç”R         ! !  !  ! !”RĽ{o”RĆ{o !!ÖZk-Zk ! ! ! !{oc !{oJ%„çJ)d!ľV)%œscsNk-Ţ{)%÷^ď=˙BsNk-ZkB !!Zk„Ţ{B”RçZkc SJk-œsB”Rď=œsc ”Rk-˝wBŢ{!Œ1c 1FŒ1{o !!{o)%ƒB´RJ){ob”RJ)œs!ÖZŒ1˝{c ”Rk-˝wB”RŒ1Ţ{BsNŒ1{o !{oc !B9gŹ1ĽAsNJ)œsBŐVk-œsB”R)%˝wc ÷^­5Ţ{BľV‹1œsĽ !!œs­5„cľV­5{obsNJ)˝wB”RJ)Zk„sNŒ1˝wĽRJk)œs„sN­5œočB!č d !!Ćçd !Çc C !Ćc !!!B!!!B!!!B!!!B!!&A"!A"!!A"!!"!!!A"!!A!!A"!!A"!!A A"!!A"B!A"BB"!A"!A"!A"!!B A"A"!!AB"B"!!B A"!! " AA"!B   B"!!    A!B A  A" O  . - N ,! q -  +O o., N   q -l+Mą,N˛ N,p  Pr -KO LJ l,J+Ó M°Ón,NpM - q’/K­o°KŽńŒNÎńŻ°5 Vómň Oąo . oO˛´qŽĐąÓŽ đU T3U w˜6 VѲŇ3 Mpm‘łôÔ Ń ô  V3˜v˜—ww™˜ş!ńv šÓ4 óUłőô 6 ó3V T˜vş!˜ş!™Ű%ş!ü)Ű%>.4Ú%w*%3 V¸#°óĐđW &6˜ď&Tş!Ť'2Ű%ü)Gş!* &WÎÜ%&—ů!Đ$ňUŹ' yÎ&ń™đ'ş!Ü%ÎGŮ)ü)0Hś.ŞhuĐü%&™Ú!M%4 —Ż'™Ý%ŠG˜Ű%ť!(5ý)Î Gű%. h?._.ĎGŐ%ü%đ'˛ú%%wš!ďG™Ü%ŻGş!ü%Ď(r*ŘHÚ%>. H_2Ş2Gű%?.őH÷%đü%%˜ű% G7ü)đGŰ%>*ą(U* Gú%^2IHת_2Gü%_2*'V*N%đ ¸Ú%GWü)đ G•*ˇ)(..GHű)_6?2hł_2.H*6 Gr*°&¸Ú%đGÜ%*Ż G–.ú%H2}2>.h.6_6H2Šhgr=.ń H*\. %иÚ!HŰ%*ÔG—>24 H>.Ÿ:1h.6_6h.20 hˇ>2ý%'ü)ńz2%đ˜Ď'š!Ü%q'u.Ü%'Ú!>2Š'<2_6g&=._6>.&*<6>.&Öş!.$ŽUw2™6Žť!ü)Ü%Ü%>.ý)m>.?2Žl.=2Kű)2l'v¸!J#ň4 ) x77Ú)™!ű-™ű-Ú%<6ş!ű-Ű%2™Ű%ş!ü)—Ű%ş!™!ňV4 ˜nŇ °°óÓ ôVx 5™!wŰ)T˜ş!w3wV˜4š!wÚ%Ž4ĐwLnmLO°mňąŻđ 2U2USvě2 TŹ2vď(ϋ KI $*'-(kHŒŤíÎď  2Éí ëFĘˆî"h%‹B$#"B$#%F$FˆŠgˆ ËŤfĘ ¨#f$‡B$#FABAB"ABA"#B$$gE‡‡ëŠˆfŠë‡BE#f"#ABB#AB"ABA"#ABBE#ffÉęˆf¨‡g"$ABABBBBBBBBÉęˆ"ABBBE#fFŠ‡ĘEˆfF"#ABB#ABB#AB"AB"!B"BBE#F$fE‡#Ef$!#B"!A"B!A"B!A"B!A"B"$#B#F$B"$#B!A"B!A"B!A"B!A"B!A"B!$B""#AB!AB"!A"B!A"!!A"!!A"!!A"!!A"BABAB!A"B!A"B!A"B!A"! ! !A!BBA!B! %„k- ! ! ! ! !!RJk-˙BsN)%œs!sN5Ţ{ ! ! ! ! !˙ç !BRJk-{o!RJ)%˝w ! ! ! ! !˙ç!AsNj-zk!rNJ%˝w ! ! ! ! !˙ç!C sNŒ1Zk!tR)%œs  ! ! ! !1FĆŢ{B­5ç”RĽbĆ   ­5ç”R­5ç”R­5ç”R­5ç”R    ­5ç”R­5ç”R­5ç”R­5ç”R    ­5ç”R­5ç”R­5ç”R­5ç”R    ­5ç”R­5ç”R­5ç”R­5ç”RŞPj cŤş GcŹ¤ D­Ľ% c€ŽŽ4ş Tnie wiemy. Ludzi tam naschodziło się mnogo. O Chmielnickim mówili, że hetmańskiego syna i jego łycariw zwojował. Słyszeli także, że na ruskim brzegu chłopi na panów się podnoszš. Gromada otoczyła zaraz Zagłobę, który siedzšc obok kniaziówny, od czasu do czasuw struny liry uderzał. - To wy, ojcze, słyszeli, że się podnoszš? - A jakże. Nieszczęœliwa bo nasza chłopska dola! - Ale mówiš, że koniec będzie? - W Kijowie pismo od Chrysta na ołtarzu znaleŸli, że będzie wojna straszna i okrutna i wielkie krwi przelanie na całej Ukrainie. Półkole otaczajšce ławę, na której siedział pan Zagłoba, œcieœniło się jeszcze bardziej. - Mówicie, że pismo było? - Było, jako żywo! O wojnie, o krwi przelaniu... Ale nie mogę mówić więcej, bo mi staremu, biednemu, w gardle już zaschło. - Macie, ojcze, miarkę gorzałki, a mówcie, coœcie na œwiecie słyszeli. Wiemy imy, że dziady wszędy bywajš i wszystko znajut. Bywały już u nas, taj kazały, szczo na paniw przyjdzie od Chmiela czarnagodzina. No, tak my kosy i spisy kazali sobie robić, aby nie byli ostatni, ale teraz nie wiemy, zaczynać-li już czy pisma od Chmiela czekać. Zagłoba wychylił miarkę, posmakował, potem pomyœlał chwilę i rzekł: - A kto wam mówi, że czas zaczynać? - My sami chcemy. - Zaczynać! zaczynać! - ozwały się licznegłosy. - Koły Zaporożci paniw pobyły, tak zaczynać! Kosy i spisy zatrzęsły się w krzepkich rękach i wydały brzęk złowrogi. Potem nastała chwila milczenia, jeno młoty w kuŸnicy biły. Przyszli rezunowie czekali, co powie did. Dziad myœlał, myœlał, wreszcie spytał: - Czyi wy ludzie? - My kniazia Jaremy. - A kogóż wy będziecie rizaty? Chłopi spojrzeli po sobie. - Jego? - spytał dziad. - Ne zderżymo... - Oj, ne zderżyte, ditki, ne zderżyte. Bywał ja i w Łubniach i widział kniazia na własne oczy. Straszny on! Kiedy krzyknie, drzewa drżš w lesie, a jak nogš tupnie, jarsię robi. Jego i korol boitsia, i hetmany słuchajš, i wszyscy się jego bojš. A wojskawięcej u niego niż u chana i u sułtana. Ne zderżyte, ditki, ne zderżyte. Nie wy jego poszukacie, ale on was poszuka. A jeszcze tego nie wiecie, co ja wiem, że jemu wszystkie Lachy przyjdš w pomoc, a to znajte: szczo Lach, to szabla! Ponure milczenie zapanowało w gromadzie; dziad brzšknšł znów w teorban imówił dalej, podniósłszy twarz ku księżycowi: - Idzie kniaŸ, idzie, a przy nim tyle krasnych kit i choršgwi, ile gwiazd na niebie, a bodiaków na stepie. Leci przed nimwiater i jęczy, a znajete, ditki, dlaczego on jęczy? Nad waszš dolš on jęczy. Leci przed nim œmierć-matka z kosš i dzwoni, a wiecie, dlaczego dzwoni? Na wasze szyje dzwoni. - Hospody, pomyłuj! - ozwały się ciche, przerażone głosy. I znowu słychać było tylko bicie młotów. - Kto tu kniaziowy komysar? - pytał dziad. - Pan Gdeszyński. - A gdzie on? - Uciekł. - A czemu on uciekł? - Bo słyszał, że dla nas spisy taj kosy kujš, tak się przelškł i uciekł. - Tym gorzej, bo on o was kniaziowi doniesie. - Coœ ty, didu, kraczesz jak kruk! - rzekłstary chłop. - A tak my i wierzymy, że na paniw czarna godzina nadchodzi. I nie będzie ich ani na ruskim, ani na tatarskim brzegu, ni panów, ni kniaziów, tylko Kozaki,wolni ludzie będš - i nie będzie ni czynszu, ni czopowego, ni suchomielszczyzny, ni przewozowego, i nie będzie Żydów, bo tak stoi w piœmie od Chrystusa, o którym ty sam powiadał. A Chmiel taki, jak i kniaŸ mocny. Naj sia poprobujut. - Dajże mu Boże! - mówił did. - Ciężka nasza chłopska dola, a dawniej inaczej bywało. - Czyja ziemia? kniazia; czyj step? kniazia; czyj las? czyje stada? kniazia; a dawniej był boży las, boży step; kto przyszedł pierwszy, to wzišł i nikomu nie był powinien. Teraz wsio paniw a kniaziej... - Dobra wasza, ditki - rzekł dziad - ale ja wam jednš rzecz powiem. Sami wiecie, że tu kniaziowi nie zdzierżycie, więc oto, co powiem: kto chce paniw rizaty, niech siętu nie ostaje, póki się Chmiel z kniaziem nie popróbuje, ale niech do Chmiela ucieka -i to zaraz jutro, bo kniaŸ już w drodze. Jeœli jego pan Gdeszyński do Demianówki namówi, to nie będzie on kniaŸ was tu żywił, ale do ostatniego wybije - tak wy do Chmiela uciekajcie. Im was więcej tam będzie, tym Chmiel łatwiej sobie poradzi. O!a ciężkš on ma przed sobš robotę. Hetmany naprzód i wojsk koronnych bez liku, a potem kniaŸ od hetmanów mocniejszy. Lećcie wy, ditki, pomagać Chmielowi i Zaporożcom, bo oni, niebożęta, nie wydzierżš - a przecie za waszš to oni swobodę i za wasze dobro z panami się bijš.Lećcie, to się i przed kniaziem ocalicie, i Chmielowi pomożecie. - Wże prawdu każe! - ozwały się głosy wgromadzie. - Dobrze mówi. - Mudryj did! - To ty widział kniazia w drodze? - Widzieć, nie widziałem, alem w Browarkach słyszał, że już ruszył z Łubniów; pali i œcina, gdzie jednš spisę znajdzie: ziemię i niebo zostawia. - Hospody pomyłuj! - A gdzie nam Chmiela szukać? - Po to ja tu, ditki, przyszedł, żeby wampowiedzieć, gdzie Chmiela szukać. PójdŸcie wy, dzieci, do Zołotonoszy, a potem do Trechtymirowa pójdziecie i tam już Chmiel będzie na was czekał, tam się też ze wszystkich wsiów, sadyb i chutorów ludziezbiorš, tam i Tatary przyjdš, bo inaczej kniaŸ wszystkim wam by po ziemi, po matce, chodzić nie dał. - A wy, ojcze, pójdziecie z nami? - Pójœć, nie pójdę, bo stare nogi ziemia już cišgnie. Ale mnie telegę zaprzężcie, tajpojadę z wami. A przed Zołotonoszš pójdę naprzód zobaczyć, czy tam pańskich żołnirów nie ma. Jak będš, to ominiemy i prosto na Trechtymirów pocišgniem. Tam już kozacki kraj. A teraz mnie jeœć i pić dajcie, bom ja stary głodny i pachołek mójgłodny. Jutro rano ruszymy, a po drodze o panu Potockim i o kniaziu Jaremie wam zaœpiewam. Oj, srogie to lwy! Wielkie będzie przelanie krwi na Ukrainie, niebo czerwieni się okrutnie, a i miesišc jakoby we krwi pływa. Proœcie wy, ditki, zmiłowania bożego, bo niejednemu nie chodzić już długo po bożym œwiecie. Słyszał ja też, że upiory z mogił wstajš i wyjš. Jakiœ przestrach ogarnšł zgromadzone chłopstwo. Mimo woli zaczęli się oglšdać i żegnać, i szeptać między sobš. Na koniec jeden wykrzyknšł: - Do Zołotonoszy! - Do Zołotonoszy! - powtórzyli wszyscy, jakby tam właœnie była ucieczka i ocalenie. - W Trechtymirów! - Na pohybel Lachom i panom! Nagle młody jakiœ kozaczek wystšpił naprzód, potrzšsnšł spisš i krzyknšł: - Bat'ki! a kiedy jutro do Zołotonoszy idziem, to dziœ chodŸmy na komisarski dwór! - Na komisarski dwór! - krzyknęło od razu kilkadziesišt głosów. - Spalić! dobro zabrać! Ale dziad, który dotšd głowę miał spuszczonš na piersi, podniósł jš i rzekł: - Ej, ditki, nie chodŸcie wy na komisarskidwór i nie palcie go, bo będzie łycho. KniaŸ tu może gdzie blisko z wojskiem kršży; łunę zobaczy, to przyjdzie i będzie łycho. Lepiej wy mnie jeœć dajcie i nocleg pokażcie. Siedzieć wam cicho, nie hulaty popasikam. - Prawdu każe! - odezwało się kilka głosów. - Prawdu każe, a ty, Maksym, durny! - ChodŸcie, ojcze, do mnie na chleb i sól,i na miodu kwaterkę, a podjecie, to pójdziecie spać na siano do odryny - rzekł stary chłop zwracajšc się do dziada. Zagłoba wstał i pocišgnšł Helenę za rękawœwitki. Kniaziówna spała. - Zmordowało się pacholę, to choć i przymłotach usnęło - rzekł pan Zagłoba. A w duszy pomyœlał sobie: "O słodka niewinnoœci, która wœród spis inożów spać możesz! Widać, anieli niebiescy cię strzegš, a przy tobie i mnie ustrzegš." Zbudził jš i poszli ku wsi, która leżała nieco opodal. Noc była pogodna, cicha - goniło ich echo bijšcych młotów. Stary chłop szedł naprzód, by drogę w ciemnoœciach pokazać, a pan Zagłoba udajšc, że pacierz odmawia, mruczał monotonnym głosem: - O hospody Boże, pomyłuj nas hrisznych... Widzisz waćpanna!... Œwiataja-Preczystaja... Cóż byœmy zrobili nie majšc chłopskiego przebrania?... Jako wże na zemli i dosza ku nebesech... Jeœć dostaniemy, a jutro pojedziemy ku Zołotonoszy miasto iœć piechotš... Amin, amin, amin... Można się spodziewać, że Bohun trafi tu naszym œladem, bo go nie oszukajš nasze fortele... Amin, amin!... Ale już będzie za póŸno, bo w Prochorówce Dniepr przejedziemy, a tam już moc hetmańska... Diawoł błahougodnyku ne straszen. Amin... Tu za parę dni kraj będzie w ogniu, niech tylko ksišżę za Dniepr ruszy... Amin... Żeby ich czarna œmierć wydusiła, niech im kat œwieci... Słyszysz no waćpanna, jako tam wyjš pod kuŸniš? Amin... Ciężkie na nas przyszły terminy, alekpem jestem, jeœli waćpanny z nich nie wydobędę, choćbyœmy mieli do samej Warszawy uciekać. - A co tam mruczycie, ojcze? - pytał chłop. - Nic, modlę się za wasze zdrowie. Amin,amin... - A ot, i moja chata... - Sława Bohu. - Na wiki wikiw. - Proszę na chleb-sól. - Bóg nagrodzi. W kilka chwil póŸniej dziad pokrzepiał sięsilnie baraninš popijajšc obficie miodem, a nazajutrz rano ruszył wraz z pacholęciem wygodnš telegš ku Zołotonoszy, eskortowany przez kilkudziesięciu konnych chłopów zbrojnych w spisy i kosy. Jechali na Kawrajec, Czarnobaj i Kropiwnę. Po drodze widzieli, że wrzało jużwszystko. Chłopi wszędzie zbroili się, kuŸnice po jarach pracowały od rana do nocy i tylko straszna potęga, straszne imięksięcia Jeremiego wstrzymywało jeszcze krwawy wybuch. Tymczasem za Dnieprem burza rozszalałasię z całš wœciekłoœciš. Wieœć o klęsce korsuńskiej rozbiegła się lotem błyskawicypo całej Rusi, więc zrywał się, kto żył. Rozdział dwudziesty pierwszy Bohuna znaleŸli semenowie następnego rana po ucieczce Zagłoby na wpół zduszonego w żupanie, w który pan Zagłobago obwinšł, ale że ran nie miał ciężkich, wkrótce przyszedł do przytomnoœci. Przypomniawszy sobie wszystko, co się stało, wpadł we wœciekłoœć, ryczał jak dziki zwierz, krwawił ręce na własnym krwawym łbie i nożem godził w ludzi, tak że semenowie nie œmieli do niego przystšpić. Wreszcie nie mogšc się jeszcze na kulbace utrzymać, kazał przywišzać między dwa konie kolebkę żydowskš i wsiadłszy w niš, pognał jak szalony w stronę Łubniów, sšdzšc, że tam udali się zbiegowie. Leżšc tedy w betach żydowskich, w puchu i własnej krwi, rwał stepem jak upiór, który przed brzaskiem rannym do mogiły ucieka, a za nim pędzili wierni semenowie w tej myœli, że na oczywistš œmierć pędzš. Lecieli tak aż do Wasiłówki, w której stało na załodze sto piechoty węgierskiej, ksišżęcej. Dziki watażka, jakby mu życie zbrzydło, uderzyłna niš bez wahania, sam pierwszy rzucił sięw ogień i po kilkugodzinnej walce wycišł jšw pień z wyjštkiem kilku żołnierzy, których oszczędził, aby mękami zeznania z nich wydobyć. Dowiedziawszy się od nich, że żaden szlachcic nie uciekał tš stronš z dziewczynš, sam nie wiedział, co poczšć, i darł na sobie bandaże z bólu. Iœć dalej było już niepodobieństwem, gdyż wszędzie ku Łubniom stały pułki ksišżęce, które mieszkańcy zbiegli w czasie bitwy z Wasiłówki musieli już ostrzec o napaœci. Porwali więc wierni semenowie osłabłego zwœciekłoœci atamana i prowadzili nazad do Rozłogów: Wróciwszy nie zastali już i œladów ze dworu, bo go chłopi miejscowi zrabowali i spalili wraz z kniaziem Wasylem, sšdzšc, że w razie gdyby się kniaziowie albo ksišżę Jeremi mœcić chcieli,z łatwoœciš zwalš winę na Kozaków i Bohuna. Spalono przy tym wszystkie zabudowania, wycięto sad wiœniowy, wybitowszystkš czeladŸ, bo chłopstwo mœciło się bez litoœci za twarde rzšdy i ucisk, jakiego od Kurcewiczów doznawało. Zaraz za Rozłogami wpadł w ręce Bohuna Pleœniewski, który od Czehryna z wieœciš o klęsce żółtowodzkiej jechał. Ten pytany, dokšd i z czym jedzie, gdy plštał się i nie dawał jasnych odpowiedzi, wpadł w podejrzenie, a przypieczony ogniem, wyœpiewał, co wiedział i o klęsce, i o panuZagłobie, którego poprzedzajšcego dnia spotkał. Uradowany watażka odetchnšł. Powiesiwszy Pleœniewskiego puœcił się dalej, już prawie pewny, że mu Zagłoba nieujdzie. Jakoż czabanowie dostarczyli nowych wskazówek, ale za to za brodem wszelkie œlady jak w wodę wpadły. Na dziada obdartego przez pana Zagłobę ataman nie mógł się natknšć, bo ten posunšł się już niżej z biegiem Kahamliku i zresztš tak był przerażony, że krył się jaklis w oczeretach. Tymczasem upłynęły znowu dzień i noc, a że poœcig w stronę Wasiłówki zajšł również ze dwa dni, Zagłoba miał więc ogromny czas za sobš. Co tedy było robić? W tym trudnym razie przyszedł Bohunowiz radš i pomocš esauł, stary wilk stepowy,przyzwyczajony od młodoœci do tropienia Tatarów w Dzikich Polach. - Bat'ku - rzekł - uciekali oni do Czehrynai mšdrze uciekali, bo zyskali na czasie - alegdy się o Chmielu i żółtowodzkiej batalii odPleœniewskiego dowiedzieli, zmienili drogę. Ty, bat'ku, sam widział, że zjechali z goœcińca i w bok się rzucili. - W step? - W stepie ja by ich, bat'ku, znalazł, aleoni poszli ku Dnieprowi, by się do hetmanówdostać, więc poszli albo na Czerkasy, albo na Zołotonoszę i Prochorówkę... a jeœli i ku Perejasławiu poszli, chociaż ne dumaju, to i tak ich znajdziemy. Nam by, bat'ku, trzeba jednemu do Czerkas, drugiemu do Zołotonoszy na czumackš drogę - i prędko, bo jak się przez Dniepr przeprawiš, to do hetmanów zdšżš albo ich Tatary Chmielnickiego ogarnš. - Ruszajże ty do Zołotonoszy, ja do Czerkas pocišgnę. - Dobrze, bat'ku. - A pilnuj dobrze, bo to chytry lis. - Oj, i ja chytry, bat'ku. Tak ułożywszy plan pogoni, skręcili natychmiast, jeden ku Czerkasom, drugi wyżej, ku Zołotonoszy. Wieczorem tegoż samego dnia stary esauł Anton dotarł do Demianówki. Wieœ była pusta, zostały tylko same baby, gdyż wszyscy mężczyŸni ruszyli za Dniepr do Chmielnickiego. Widzšc zbrojnych, a nie wiedzšc, kto by byli, baby pokryły siępo strzechach i stodołach. Anton długo musiał szukać, nim odnalazł staruszkę, która nie obawiała się już niczego, nawet iTatarów. - A gdzie chłopy, matko? - pytał Anton. - A czy ja wiem! - odparła ukazujšc żółte zęby. - My Kozaki, matko, nie bójcie się, my nie od Lachiw. - Lachiw?... szczob ich łycho! - Wy nam życzycie?... prawda? - Wam? - Starucha zastanowiła się chwilę. - A was szczoby bolaczka! Anton nie wiedział, co ma poczšć, gdy nagle drzwi jednej chaty skrzypnęły i młodsza, ładna kobieta wyszła na podwórko. - Ej, mołojcy, słyszała ja, szczo wy ne Lachy. - Tak jest. - A wy od Chmiela? - Tak jest. - Ne od Lachiw? - Ni. - A czego wy o chłopów pytali? - Ot, tak pytali, czy już poszli. - Poszli, poszli! - Sława Bohu! A powiedz no, mołodycio, nie uciekał tu tędy jeden szlachcic, Lach przeklęty, z córkš? - Szlachcic? Lach? ja nie baczyła. - Nikogo tu nie było? - Buw did. On chłopów namówił, żeby do Chmiela, do Zołotonoszy poszli, bo mówił, że tu kniaŸ Jarema przyjdzie. - Gdzie? - A tutki. A potem do Zołotonoszy ma cišgnšć, to mówił did. - I did namówił chłopów do buntu? - A did. - A sam był? - Nie. Z niemowš. - A jak wyglšdał? - Kto? - Did. - Oj, stary, stareńki, na lirze grał i na paniw płakał. Ale ja jego nie widziała. - I on chłopów do buntu namawiał? - pytał raz jeszcze Anton. - A on. - Hm! ostańcie z Bogiem, mołodycio. - JedŸcie z Bogiem. Anton zastanowił się głęboko. Gdyby ten dziad był przebranym Zagłobš, dlaczego by,u licha, chłopów do Chmielnickiego namawiał? Zresztš skšd by przebrania wzišł? Gdzie by koni zbył? Uciekał przecie konno. Ale przede wszystkim dlaczego by chłopów do buntu namawiał i o przyjœciu księcia ich ostrzegał? Szlachcic by nie ostrzegał i przede wszystkim sam się pod moc ksišżęcš schronił. A jeœli ksišżę idzie do Zołotonoszy, w czym nie masz nic niepodobnego, to za Wasiłówkę niezawodniezapłaci. Tu Anton wzdrygnšł się, bo nagle kół nowy we wrotach wydał mu się kubek w kubek do pala podobny. - Nie! Ten dziad to był tylko dziad i nic więcej. Nie ma co gonić do Zołotonoszy, chyba uciekać w tamtš stronę. Ale uciekłszy, co dalej robić? Czekać - to ksišżę może nadejœć; iœć do Prochorówkiiza Dniepr się przeprawić - to znaczy na ŻPác°1m cąžçc˛…+°cł5:"$hetmanów wpaœć. Staremu wilkowi stepowemu stało się jakoœ ciasno na szerokich stepach. Uczuł także, że wilkiem będšc, na lisa w panu Zagłobie trafił. Nagle uderzył się w czoło. A czemu ten did chłopów powiódł do Zołotonoszy, za którš była Prochorówka, aza niš, za Dnieprem, hetmani i cały obóz koronny? Anton postanowił bšdŸ co bšdŸ jechać doProchorówki. Jeœli przybywszy na brzeg usłyszy, iż podrugiej stronie stojš wojska hetmańskie, to się nie będzie przeprawiał, jeno w dół rzeki pójdzie i naprzeciw Czerkas z Bohunemsię połšczy. Zresztš wieœci o Chmielnickim po drodze zasięgnie. Antonowi było już wiadomo z relacji Pleœniewskiego, że Chmielnicki Czehryn zajšł, że Krzywonosa już na hetmanów wysłał, a sam z Tuhaj-bejem zaraz miał ruszyć za nim. Anton więc, jako żołnierz doœwiadczony i położenie miejsc dobrze znajšcy, pewien był; iż bitwa musiała być już stoczona. W takim razie należało wiedzieć, czego się trzymać. Jeœli Chmielnicki był pobity, tedy wojska hetmańskie rozlały się w pogoni po całym Podnieprzu i w takim razie Zagłoby nie ma co już szukać. Ale jeœli Chmielnicki pobił?... Co prawda, Anton nie bardzo w to wierzył. Łatwiej pobić syna hetmańskiego jak hetmana; łatwiej podjazd jak całe wojsko. "Et - myœlał stary Kozak - nasz ataman lepiej by zrobił, żeby o własnej skórze, nieo dziewczynie myœlał. Pod Czehrynem można by się przez Dniepr przeprawić; a stamtšd, póki czas, na Sicz umknšć. Tu, między księciem Jaremš a hetmanami, ciężko mu teraz będzie usiedzieć." Tak rozmyœlajšc posuwał się szybko wraz ze swymi semenami w kierunku Suły, którš przebyć zaraz za Demianówkš musiał,chcšc do Prochorówki się dostać. Dojechali do Mohylnej, nad samš rzekš leżšcej. Tu los posłużył Antonowi, bo jakkolwiek Mohylna, również jak i Demianówka była pusta, zastał jednak promy gotowe i przewoŸników, którzy przeprawiali chłopstwo uciekajšce ku Dnieprowi. Zadnieprze nie œmiało samo pod rękš ksišżęcš powstać, ale za to ze wszystkichwsi, osad i słobód chłopstwo uciekało, by się z Chmielnickim połšczyć i pod jego znaki zacišgnšć. Wieœć o zwycięstwie Zaporoża pod Żółtymi Wodami przeleciała jak ptak przez całe Zadnieprze. Dziki lud nie mógł usiedzieć spokojnie, chociaż tam właœnie żadnych prawie ucisków nie doznawał, bo jako się rzekło, ksišżę, niemiłosierny dla buntów, był prawdziwym ojcem spokojnych osiedleńców, komisarze zaœ jego bali się czynić krzywd powierzonemu sobie ludowi. Ale lud ten, niedawno ze zbójców w rolników zmieniony,przykrzył sobie prawo, surowoœć rzšdów i porzšdek, uciekał więc tam, kędy nadzieja dzikiej swobody zabłysła. W wielu wioskach uciekły do Chmielnickiego nawet ibaby. W Czabanówce i w Wysokiem wyszła cała ludnoœć spaliwszy za sobš chaty, aby nie było gdzie wracać. W tych wioskach, w których zostało jeszcze trochę ludu, zbrojono się na gwałt. Anton poczšł wypytywać zaraz przewoŸników, czyliby wieœci z Zadnieprza nie mieli. Wieœci były, ale sprzeczne, pomieszane, niejasne. Mówiono, że Chmiel bije się z hetmany; lecz jedni twierdzili, żepobit, drudzy, że zwycięski. Jakiœ chłop uciekajšcy ku Demianówce mówił, że hetmani wzięci w niewolę. PrzewoŸnicy podejrzewali, że to szlachcic przebrany, ale nie œmieli go zatrzymać, bo słyszeli także, że ksišżęce wojska niedaleko. Jakożstrach mnożył wszędzie liczbę wojsk ksišżęcych i czynił z nich wszędobylskie zastępy, gdyż pewno nie było w tej chwili ani jednej wioski na całym Zadnieprzu, w której by nie mówiono, że ksišżę tuż, tuż. Anton spostrzegł, że wszędzie biorš jego oddział za podjazd kniazia Jaremy. Ale wnet uspokoił przewoŸników i poczšłich wypytywać o chłopów demianowskich. - A jakże. Byli, my ich przeprawili na drugš stronę - rzekł przewoŸnik. - A dziad był z nimi? - Był. - I niemowa z dziadem? małe pacholę? - Jako żywo. - Jak wyglšdał dziad? - Niestary, gruby, oczy miał jak u ryby, na jednym bielmo. - To on! - mruknšł Anton i pytał dalej: - A pacholę? - Oj! otcze atamane! każe prosto cheruwym. Takoho my i ne baczyły. Tymczasem dopłynęli do brzegu. Anton wiedział już, czego się trzymać. - Ej! przywieziemy mołodycię atamanowi - mruczał sam do siebie. Potem zwrócił się do semenów: - W konie. Pomknęli jak stado spłoszonych dropiów,choć droga była trudna, bo kraj w jary popękany. Ale wjechali w jeden wielki, na którego dnie przy krynicy był jakoby goœciniec przez naturę uczyniony. Jar szedłaż do Kawrajca, lecieli więc kilkadziesišt stajań bez wypoczynku, a Anton na najlepszym koniu naprzód. Już było widać szerokie ujœcie jaru, gdy nagle Anton osadził konia, aż mu zadnie kopyta zazgrzytały na kamieniach. - Szczo ce? Ujœcie zaćmiło się nagle ludŸmi i końmi. Jakaœ jazda wchodziła w parów i formowała się szóstkami. Było ich ze trzysta koni. Anton spojrzał i lubo stary był wojownik, wszelkich niebezpieczeństw zwyczajny, przecie serce zadygotało mu w piersi, a na lice wystšpiła bladoœć œmiertelna. Poznał dragonów księcia Jeremiego. Uciekać było za póŸno, ledwie dwieœcie kroków dzieliło zastęp Antona od dragonów, a zmęczone konie semenów nie uszłyby daleko przed pogoniš. Tamci też dostrzegłszy ich puœcili się z miejsca rysiš.Po chwili otoczono semenów ze wszystkichstron. - Co wy za ludzie? - spytał groŸno porucznik. - Bohunowi! - rzekł Anton widzšc, że trzeba prawdę mówić, bo sama barwa zdradzi. Ale poznawszy porucznika, którego widywał w Perejasławiu, wykrzyknšł zarazz udanš radoœciš: - Pan porucznik Kuszel! Sława Bohu! - A to ty, Anton! - rzekł porucznik przyjrzawszy się esaułowi. - Co wy tu robicie? Gdzie wasz ataman? - Każe, pane, hetman wielki wysłał naszego atamana do księcia wojewody proszšc o pomoc, tak ataman pojechał do Łubniów, a nam tu kazał włóczyć się po wsiach, by zbiegów łapać. Anton łgał jak najęty, ale ufał w to, żeskoro choršgiew dragońska idzie od strony Dniepru, nie może przeto jeszcze wiedzieć ani o napaœci na Rozłogi, ani o bitwie pod Wasiłówkš, ani o żadnych imprezach Bohunowych. Wszelako porucznik rzekł: - Rzekłby kto, do rebelii chcecie się przekraœć. - Ej! pane poruczniku - rzekł Anton - żebymy chcieli do Chmiela, tak by my nie byli z tej strony Dniepru. - Prawda jest - rzecze Kuszel - prawda oczywista, której ci nie mogę negować. Aleataman nie zastanie księcia wojewody w Łubniach. - O! a gdzież kniaŸ? - Był w Przyłuce. Może dopiero wczoraj do Łubniów ruszył. - To i szkoda. Ataman ma pismo od hetmana do kniazia, a z przeproszeniem waszej miłoœci, czy to wasza miłoœć z Zołotonoszy wojsko prowadzi? - Nie. My stali w Kalenkach, a teraz dostali rozkaz, jak i wszystko wojsko, żeby do Łubniów œcišgać, skšd ksišżę całš potęgš wyruszy. A wy dokšd idziecie? - Do Prochorówki, bo tam chłopstwo się przeprawia. - Dużo już uciekło? - Oj, bahato! bahato! - No, to jedŸcie z Bogiem. - Dziękujemy pokornie waszej miłoœci. Niech Bóg prowadzi. Dragoni rozstšpili się i poczet Antona wyjechał spoœród nich ku ujœciu jaru. Minšwszy ujœcie Anton stanšł i słuchał pilnie, a gdy już dragoni zniknęli mu z oczu i ostatnie echa po nich przebrzmiały, zwrócił się do swoich semenów i rzekł: - Wiecie, durnie, że gdyby nie ja, to by wy za trzy dni na palach w Łubniach pozdychali. A teraz w konie, choćby ostatnidech z nich wyprzeć! I ruszyli z kopyta. "Dobra nasza! - myœlał Anton - podwójniedobra nasza: raz, żeœmy skórę całš unieœli,a po wtóre, że ci dragoni nie szli z Zołotonoszy i że Zagłoba minšł się z nimi, bo gdyby ich był napotkał, tedy byłby już przed wszelkš pogoniš bezpieczny." Jakoż istotnie był to termin dla pana Zagłoby nader niepomyœlny, w którym fortuna zgoła mu nie dopisała, że się nie natknšł na pana Kuszla i jego choršgiewkę,gdyż byłby od razu ocalony i wolen od wszelkiej obawy. Tymczasem w Prochorówce uderzyła w niego jak piorun wieœć o klęsce korsuńskiej.Już po drodze do Zołotonoszy po wsiach i chutorach chodziły słuchy o wielkiej bitwie, nawet o zwycięstwie Chmiela, ale pan Zagłoba nie dawał im wiary, wiedział bowiem z doœwiadczenia, że między ludem wieœć każda roœnie i roœnie do niebywałych rozmiarów i że zwłaszcza o przewagach kozackich lud ten chętnie cuda sobie opowiada. Ale w Prochorówce trudno było już dłużej wštpić. Prawda straszna i złowroga biła obuchem w głowę. Chmiel tryumfował, wojsko koronne było zniesione, hetmani w niewoli, cała Ukraina w ogniu. Pan Zagłoba w pierwszej chwili stracił głowę. Był bowiem w strasznym położeniu.Fortuna nie dopisała mu i po drodze, bo w Zołotonoszy nie znalazł żadnej załogi. Miasto wrzało przeciw Lachom, a stara forteczka była opuszczona. Nie wštpił on ani chwili, że Bohun szuka go i że prędzej czy póŸniej trafi na jego œlady. Kluczył wprawdzie szlachcic jak œcigany szarak, ale znał na wylot ogara, który go œcigał, iwiedział, że ogar ten nie da się zbić z tropu. Miał więc pan Zagłoba poza sobš Bohuna, przed sobš morze chłopskiego buntu, rzezie, pożogi, zagony tatarskie, tłumy rozbestwione. Uciekać w takim położeniu było to zadanie prawie niepodobne do spełnienia, zwłaszcza uciekać z dziewczynš, która, lubo przebrana za dziadowskie pacholę, zwracała wszędy uwagę swojš nadzwyczajnš pięknoœciš. Zaiste, było od czego głowę stracić. Ale pan Zagłoba nigdy na długo jej nie tracił. Wœród największego zamętu w mózgownicy widział doskonale to jedno, a raczej czuł najwyraŸniej, że Bohuna boi sięsto razy więcej jak ognia, wody, buntu, rzezi i samego Chmielnickiego. Na samš myœl, że mógłby dostać się w ręce strasznego watażki, skóra na panu Zagłobiecierpła. "Ten by mi dał łupnia! - powtarzał sobie co chwila. - A tu przede mnš morze buntu!"Pozostawał jeden Sposób ocalenia: porzucićHelenę i zostawić jš na bożej woli, ale tego pan Zagłoba uczynić nie chciał. - Nie może być - mówił do niej - musiałaœ mi waćpanna czegoœ zadać, co będzie miało ten skutek, że mi przez waćpannę skórę na jaszczur wyprawiš. Ale porzucić jej nie chciał i do głowy nawet nie dopuszczał tej myœli. Cóż więc miał robić? "Ha! - myœlał - księcia szukać nie czas! Przede mnš morze, więc dam nurka w ono morze, przynajmniej się skryję, a Bóg da, to i na drugi brzeg przepłynę." I postanowił przeprawić się na prawy brzeg Dnieprowy. Ale w Prochorówce nie było to rzeczš łatwš. Pan Mikołaj Potocki pozabierał jeszcze dla Krzeczowskiego i wyprawionychz nim wojsk wszystkie dumbasy, szuhaleje,promy, czajki i pidjizdki, to jest mniejsze czółna i łodzie, poczšwszy od Perejasławiaaż do Czehryna. W Prochorówce był tylko jeden dziurawy prom. Na ten prom czekały tysišce ludzi zbiegłych z okolicznego Zadnieprza. W całej wiosce zajęte były wszystkie chaty, obory, stodoły, chlewy, idrożyzna niesłychana. Pan Zagłoba naprawdę musiał lirš a pieœniš na kawałek chleba zarabiać. Przez całš dobę nie mogli się przeprawić, bo prom zepsuł się dwa razy, musiano go więc naprawiać. Noc spędzili z Helenš siedzšc na brzegu rzeki razem z gromadami pijanego chłopstwa, przy ogniskach. A noc była wietrzna i chłodna. Kniaziówna upadała ze znużenia i bólu, bo chłopskie buty poczyniły jej rany na nogach. Bała się, czy nie zachoruje obłożnie. Twarz jej sczerniała i zbladła, cudne oczy przygasły, co chwila dobijała jš obawa, że może być poznana pod przebraniem albo że niespodzianie nadejdziepogoń Bohunowa. Tejże nocy nakarmiono jej oczy strasznym widokiem. Chłopi sprowadzili od ujœcia Rosi kilku szlachty chcšcych przed nawałš tatarskš schronić się do państwa Wiœniowieckiego i pomordowali ich nad brzegiem okrutnie. Wiercono im œwidrami oczy, a głowy gnieciono między kamieniami. Prócz tego w Prochorówce było dwóch Żydów z rodzinami.Tych rozszalała tłuszcza wrzuciła do Dniepru, a gdy nie chcieli zaraz iœć na dno, pogršżono ich samych, Żydowice i Żydzięta,za pomocš długich osęków. Towarzyszyły temu wrzaski i pijaństwo. Podchmieleni mołojcy gzili się z podchmielonymi mołodyciami. Straszne wybuchy œmiechu brzmiały złowrogo na ciemnych brzegach Dnieprowych! Wiatr rozrzucał ogniska, czerwone głownie i iskry, porwane wichurš,leciały konać na fali. Chwilami zrywał się popłoch. Od czasu do czasu jakiœ głos pijacki, ochrypły wołał w ciemnoœciach: "Ludy, spasajtes, Jarema ide!!" I tłum rzucał się na oœlep ku brzegowi, tratował się, spychał w wodę. Raz mało nie roztratowano Zagłoby i kniaziówny. Była topiekielna noc, a zdawała się nie mieć końca. Zagłoba wyżebrał kwartę wódki, sam pił i kniaziównę zmuszał do picia, bo inaczej zemdlałaby lub wpadła w goršczkę.Na koniec fala Dnieprowa poczęła bielić sięi połyskiwać. Œwitało. Dzień robił się chmurny, posępny, blady. Zagłoba chciał coprędzej przeprawić się na drugš stronę. Szczęœciem i prom też naprawiono. Ale œcisk stał się przy nim okropny. - Miejsce dla dziada, miejsce dla dziada! - krzyczał Zagłoba trzymajšc przed sobš między wycišgniętymi rękoma Helenę i bronišc jej od œcisku. - Miejsce dla dziada! Do Chmielnickiego i do Krzywonosa idę! Miejsce dla dziada, dobrzy ludzie, lube mołojcy, żeby was czarna œmierć wydusiła,was i dzieci wasze! Nie widzę dobrze, wpadnę w wodę, pacholę mi utopicie. Ustšpcie, ditki, żeby paraliż powytrzšsał wam wszystkie członki, żebyœcie polegli, żebyœcie na palach pozdychali. Tak wrzeszczšc, klnšc, proszšc i rozpychajšc tłum swymi potężnymi łokciami, wepchnšł naprzód Helenę na prom, a potem wgramoliwszy się sam, zaraz poczšł znowu wrzeszczeć: - Dosyć już was tu!... czego się tak pchacie?... prom zatopicie, jak was tyle siętu napcha. Dosyć, dosyć!... przyjdzie kolej i na was, a jeœli nie przyjdzie, mniejsza z tym. - Dosyć, dosyć! - wołali ci, którzy dostali się na prom. - Na wodę! na wodę! Wiosła wyprężyły się i prom poczšł oddalać się od brzegu. Bystra fala zaraz gozniosła nieco z biegiem rzeki, w kierunku Domontowa. Przebyli już połowę szerokoœci koryta, gdy na prochorowskim brzegu dały się słyszeć krzyki, wołania. Zamieszanie okropne wszczęło się między tłumami, które zostały nad wodš; jedni uciekali jak szaleni ku Domontowu, drudzy wskakiwali w wodę, a inni krzyczeli, machali rękami lub rzucali się na ziemię. - Co to? co się stało? - pytano na promie. - Jarema! - krzyknšł jeden głos. - Jarema, Jarema! uciekajmy! - wołali inni. Wiosła poczęły bić goršczkowo o wodę, prom mknšł jak kozacka czajka po fali. W tejże chwili jacyœ konni ukazali się na prochorowskim brzegu. - Wojska Jaremy! - wołano na promie. Konni biegali po brzegu, kręcili się, wypytywali o coœ ludzi - wreszcie poczęli krzyczeć na płynšcych: - Stój! stój! Zagłoba spojrzał i zimny pot oblał go odstóp do głowy: poznał Kozaków Bohunowych. Rzeczywiœcie był to Anton ze swymi semenami. Ale jako się rzekło, pan Zagłoba nigdy nadługo głowy nie tracił; przykrył oczy rękš,niby to jako człek Ÿle widzšcy wpatrywać się musiał czas jakiœ, wreszcie poczšł krzyczeć, jakby go kto ze skóry obdzierał: - Ditki! to Kozacy Wiœniowieckiego! O, dla Boga i Œwiętej-Przeczystej! prędzej do brzegu! Już my tamtych, co zostali, odżałujemy, a poršbać prom, bo inaczej pohybel nam wszystkim!! - Prędzej, prędzej, poršbać prom - wołaliinni. Zrobił się krzyk, wœród którego nie było słychać nawoływań od strony Prochorówki. W tej chwili prom zgrzytnšł o żwir brzegowy. Chłopi poczęli wyskakiwać, ale jedni nie zdšżyli jeszcze wysišœć, gdy drudzy rwali już burty promu, bili siekierami w dno. Deski i oderwane szczapy poczęły latać w powietrzu. Niszczono nieszczęsny statek z wœciekłoœciš, rwano na sztuki i kawałki, przestrach zaœ dodawał siły burzšcym. A przez ten czas pan Zagłoba krzyczał: - Ršb, tłucz, rwij, pal!... ratuj się! Jarema idzie! Jarema idzie! Tak krzyczšc wycelował swoje zdrowe oko na Helenę i poczšł nim mrugać znaczšco. Tymczasem z drugiego brzegu krzyki wzmogły się na widok niszczenia statku, ale że było zbyt daleko, przeto nie można było zrozumieć, co krzyczano. Wymachiwania rękami podobne były do gróŸb i zwiększyły tylko poœpiech w - to znaczy na tu być iniem. any, 44*jx} )jŰÜA44*j4*j­ËA4ř }x}đj„  @ˆ*jř)j{ˇ÷ż÷A÷ż”üż–ˇ÷ż÷A÷ż´P”6ľäŇc€śśícˇŁ%Ńc¸t4˙ Oniszczeniu. Statek zniknšł po chwili, ale nagle ze wszystkich piersi znów wyrwał się okrzyk grozy i przerażenia: - Skaczut w wodu! płynut k'nam! - wrzeszczeli chłopi. Jakoż naprzód jeden konny, a za nim kilkudziesięciu innych wparło konie w wodę i puœciło się wpław do drugiego brzegu. Byłto czyn szalonej niemal œmiałoœci, gdyż z wiosny wezbrana fala płynęła potężniej jak zwykle, tworzšc tu i owdzie liczne wiry i zakręty. Porwane pędem rzeki konie nie mogły płynšć wprost, fala poczęła je znosić z nadzwyczajnš szybkoœciš. - Nie dopłynš! - krzyczeli chłopi. - Potonš! - Sława Bohu! O! o! już koń jeden zanurzył się. - Na pohybelże im! Konie przepłynęły trzeciš częœć rzeki, ale woda znosiła je w dół coraz silniej. Widocznie poczęły tracić siły, z wolna też zanurzały się coraz głębiej. Po chwili siedzšcy na nich mołojcy byli już do pasa w wodzie. Przeszedł czas jakiœ. Nadbiegli chłopi z Szelepuchy patrzyć; co się dzieje: już tylko łby końskie wyglšdały nad falš, e mołojcom woda dochodziła do piersi. Ale też przepłynęli już pół rzeki. Nagle jeden łeb i jeden mołojec zniknšł pod wodš, za nim drugi, trzeci, czwarty, pišty... liczba płynšcych zmniejszała się coraz bardziej. Po obu stronach rzeki zapanowało w tłumach głuche milczenie, ale szli wszyscy z biegiem wody, żeby widzieć, co się stanie. Już dwie trzecie rzeki przebyte,liczba płynšcych zmniejszyła się jeszcze, ale słychać już ciężkie chrapanie koni i głosy zachęcajšce mołojców; już widać, żeniektórzy dopłynš. Nagle głos Zagłoby rozległ się wœród ciszy: - Hej! ditki! do piszczeli! na pohybel kniaziowym! Buchnęły dymy, zahuczały wystrzały. Krzyk z rzeki zabrzmiał rozpaczliwie i po chwili konie, mołojcy, wszystko znikło. Rzeka była pusta, tylko gdzieœ już dalej, w rozkrętach fal, zaczerniał czasem brzuch koński, czasem mignęła krasna czapka mołojca. Zagłoba patrzył na Helenę i mrugał... Rozdział dwudziesty drugi Ksišżę wojewoda ruski, zanim pana Skrzetuskiego siedzšcego na zgliszczach Rozłogów spotkał, wiedział już o klęsce korsuńskiej, gdyż mu o niej pan Polanowski,towarzysz ksišżęcy husarski, w Sahotynie doniósł. Poprzednio bawił ksišżę w Przyłuce i stamtšd pana Bogusława Maszkiewicza do hetmanów z listem wysłał pytajšc, gdzie by mu się z całš potęgš stawić rozkazali. Gdy jednak pana Maszkiewicza z odpowiedziš hetmanów długo nie było widać, ruszył ksišżę ku Perejasławiu, wysyłajšc na wszystkie strony podjazdy oraz rozkazy, by te pułki, które jeszcze po Zadnieprzu tu i owdzie były rozrzucone, do Łubniów jak najœpieszniej œcišgały. Ale przyszły wieœci, że kilkanaœcie choršgwi kozackich, na granicach ku TatarszczyŸnie w polankach stojšcych, rozsypało się lub też do buntu poszło. Tak więc widział ksišżę swe siły nagle uszczuplone i zgryzł się tym niemało, bo nie spodziewał się, by ci ludzie, których tylekroć do zwycięstw prowadził, kiedykolwiek opuœcić go mogli. Jednakże po spotkaniu z panem Polanowskim i po odebraniu wieœci o niesłychanej klęsce takowš przed wojskiem zataił i cišgnšł dalej ku Dnieprowi chcšc iœć na oœlep w œrodek burzy i buntu i albo klęskę pomœcić,niesławę wojsk zetrzeć, albo samemu krewrozlać. Sšdził przy tym, że musiało się coœ, a może i sporo wojska koronnego z pogromu ocalić. Ci, gdyby jego szeœciotysięcznš dywizję wzmogli, mógłby się z nadziejš zwycięstwa z Chmielnickim zmierzyć. Stanšwszy tedy w Perejasławiu polecił małemu panu Wołodyjowskiemu i panu Kuszlowi, by swoich dragonów na wszystkiestrony, do Czerkas, do Mantowa, Siekiernej, Buczacza, Stajek, Trechtymirowa i Rzyszczowa, rozesłali dla sprowadzenia wszelkich statków i promów,jakie by się w okolicy znalazły. Po czym wojsko miało się z lewego brzegu do Rzyszczowa przeprawić. Wysłańcy dowiedzieli się od spotykanych tui owdzie zbiegów o klęsce, ale we wszystkich onych miejscach ani jednego statku nie znaleŸli, gdyż jako już było wspomniane, połowę ich hetman wielki koronny dawno dla Krzeczowskiego i Barabasza zabrał, resztę zaœ zbuntowana na prawym brzegu czerń z obawy przed księciem poniszczyła. Wszelako dostał się pan Wołodyjowski samodziesięć na prawy brzeg, kazawszy z pni zbić naprędce tratwę. Tam schwytał kilkunastu Kozaków,których przed księciem stawił. Od nich dowiedział się ksišżę o potwornych rozmiarach buntu i straszliwych owocach, jakie klęska korsuńska już zrodziła. Cała Ukraina, co do jednej głowy, powstała. Bunt rozlewał się tak właœnie, jak powódŸ, która toczšc się równinš, w mgnieniu oka coraz większe i większe przestrzenie zajmuje. Szlachta broniła się w zamkach i zameczkach. Ale wiele z nich już zdobyto. Chmielnicki rósł z każdš chwilš w siły. Schwytani Kozacy podawali już kwotę jego wojsk na dwieœcie tysięcy ludzi, a za parę dni siły te mogły zdwoić się łatwo. Dlatego po bitwie stał jeszcze w Korsuniu,a zarazem korzystajšc z chwili spokoju wprowadził ład w swoje niezliczone zastępy. Czerń dzielił na pułki, wyznaczył pułkowników z atamanów i co doœwiadczeńszych esaułów zaporoskich - wyprawiał podjazdy lub całe dywizje dla dobywania pobliskich zamków. Zważywszy to wszystko ksišżę Jeremi widział, iż i dlabraku statków, których przygotowanie dla 6000 wojska zajęłoby kilka tygodni czasu, idla wybujałej nad wszelkš miarę potęgi nieprzyjaciela nie masz sposobu przeprawienia się za Dniepr w tych okolicach, w których obecnie zostawał. Naradzie wojennej pan Polanowski, pułkownik Baranowski, strażnik pan Aleksander Zamojski, pan Wołodyjowski i Wurcel byli zdania, by na północ ku Czernihowu ruszyć,któren za głuchymi lasami leżał, stamtšd iœć na Lubecz i tam dopiero ku Brahinowi sięprzeprawiać. Była to droga długa i niebezpieczna, bo za czernihowskimi lasami leżały ku Brahinowi olbrzymie błota, przez które i piechocie niełatwo się było przeprawiać; a cóż dopiero ciężkiej jeŸdzie,wozom i artylerii! Księciu wszelako przypadła do smaku ta rada, pragnšł tylko raz jeszcze przed tš długš, a jak się spodziewał i niepowrotnš drogš, na swym Zadnieprzu tu i owdzie się ukazać, by wybuchu zaraz nie dopuœcić, szlachtę pod swe skrzydła zgarnšć, grozš przejšć i pamięć owej grozy między ludem zostawić, która pod niebytnoœć pana sama jedna miała być stróżem kraju i opiekunem tych wszystkich, co z wojskiem pocišgnšć nie mogli. Prócz tego księżna Gryzelda, panny Zbaraskie, fraucymer, dwór cały i niektóre regimenta, mianowicie piechoty, były jeszcze w Łubniach, postanowił więc ksišżę pójœć na ostatnie pożegnanie do Łubniów. Wojska ruszyły tegoż samego dnia, a na czele pan Wołodyjowski ze swymi dragonami, którzy choć wszyscy bez wyjštku Rusini, przecie w kluby dyscypliny ujęci i w żołnierza regularnego zmienieni, wiernoœciš prawie wszystkie inne choršgwieprzewyższali. Kraj był jeszcze spokojny. Gdzieniegdzie potworzyły się już kupy hultajów rabujšc zarówno dwory, jak i chłopów. Tych znacznie po drodze wygnieciono i na pale powbijano. Ale chłopstwo nigdzie nie powstało. Umysły wrzały, ogień był w chłopskich oczach i duszach, zbrojono się po cichu, uciekano zaDniepr. Wszelako strach panował jeszcze nad głodem krwi i mordu. To tylko za złš wróżbę na przyszłoœć poczytanym być mogło, że w tych nawet wioskach, w których chłopi nie puœcili się dotšd do Chmiela, uciekali za zbliżaniem się wojsk ksišżęcych, jakby w obawie, by im strasznykniaŸ z twarzy nie wyczytał tego, co w sumieniach się kryło, i z góry nie pokarał. Karał on jednakże tam, gdzie najmniejszš oznakę knujšcego się buntu znalazł, a jakonaturę miał i w nagradzaniu, i w karaniu niepohamowanš, karał bez miary i litoœci. Można było rzec, iż po dwóch stronach Dniepru błšdziły podówczas dwa upiory: jeden dla szlachty - Chmielnicki, drugi dla zbuntowanego ludu - ksišżę Jeremi. Szeptano sobie między ludem, że gdy ci dwaj się zetrš, chyba słońce się zaćmi i wody po wszystkich rzekach poczerwieniejš. Ale starcie nie było bliskim, bo ów Chmielnicki, zwycięzca spod Żółtych Wód, zwycięzca spod Korsunia, ów Chmielnicki, który rozbił w puch wojska koronne, wzišł do niewoli hetmanów i terazstał na czele setek tysięcy wojowników, po prostu bał się tego pana z Łubniów, który chciał go szukać za Dnieprem. Wojskaksišżęce przebyły właœnie Œleporód, sam zaœ ksišżę zatrzymał się dla wypoczynku wFilipowie, gdy dano mu znać, że przybyli wysłańcy Chmielnickiego z listem i proszš o posłuchanie. Ksišżę kazał im się stawić natychmiast. Weszło tedy szeœciu Zaporożców do podstaroœcińskiego dworku, w którym stał ksišżę, i weszło doœć hardo, zwłaszcza najstarszy z nich, ataman Sucharuka, pamiętny na pogrom korsuński i na swš œwieżš pułkownikowskš szarżę. Ale gdy spojrzeli na oblicze księcia,wnet ogarnšł ich strach tak wielki, że padłszy mu do nóg, nie œmieli słowa przemówić. Ksišżę, siedzšc w otoczeniu co przedniejszego rycerstwa, kazał im podnieœć się i pytał, z czym przybyli. - Z listem od hetmana - odparł Sucharuka. Na to ksišżę utkwił w Kozaku oczy i rzekł spokojnie, lubo z przyciskiem na każdym słowie: - Od łotra, hultaja i rozbójnika, nie od hetmana! Zaporożcy pobledli, a raczej posinieli tylko, i spuœciwszy głowy na piersi stali wmilczeniu u drzwi. Tymczasem ksišżę kazał panu Maszkiewiczowi wzišć list i czytać. List był pokorny. W Chmielnickim, lubo już po Korsuniu, lis wzišł górę nad lwem, wšż nad orłem, bo pamiętał, że pisze do Wiœniowieckiego. Łasił się może, by uspokoić i tym łatwiej ukšsić, ale łasił się. Pisał, iż co się stało, z winy Czaplińskiego się stało; a że hetmanów również spotkała fortuny odmiennoœć, tedyto nie jego, nie Chmielnickiego wina, ale złej ich doli i ucisków, jakich na Ukrainie Kozacy doznajš. Prosi on jednak księcia, by się o to nie urażał i przebaczyć mu to raczył, za co on zostanie zawsze powolnym i pokornym ksišżęcym sługš; abyzaœ łaskę ksišżęcš dla wysłanników swychzjednać i od srogoœci ksišżęcego gniewu ichzbawić, oznajmia, iż towarzysza usarskiego, pana Skrzetuskiego, który na Siczy był pojman, zdrowo wypuszcza. Tu następowały skargi na pychę pana Skrzetuskiego, że listów od Chmielnickiego nie chciał do księcia brać, czym godnoœć jego hetmańskš i całego wojska zaporoskiego wielce spostponował. Tej to właœnie pysze i poniewierce, jakie ustawicznie od Lachów Kozaków spotykały,przypisywał Chmielnicki wszystko, co się stało, poczšwszy od Żółtych Wód aż do Korsunia. Wreszcie list kończył się zapewnieniami żalu i wiernoœci dla Rzeczypospolitej oraz zaleceniem pokornychsłużb, wedle ksišżęcej woli. Słuchajšc tego listu sami wysłańcy byli zdziwieni, nie wiedzieli bowiem poprzednio, co się w piœmie onym znajduje, a przypuszczali, że prędzej obelgi i harde wyzwania niż proœby. Jasnym im tylko było, że Chmielnicki nie chciał wszystkiegona kartę przeciw tak wsławionemu wodzowi stawić, i zamiast całš potęgš na niego ruszyć, zwlekał, pokorš łudził, oczekiwał widocznie, by się siły ksišżęce w pochodach i walkach z pojedynczymi watahami wykruszyły, słowem: widocznie bał się księcia. Wysłańcy spokornieli więc jeszcze bardziej i w czasie czytania pilnie oczyma w twarzy ksišżęcej czytali, czy czasem œmierci swej nie wyczytajš. I choć idšc byli na niš gotowi, przecie teraz strach ich zdejmował. A ksišżę słuchał spokojnie, jeno od chwili do chwili powieki na oczy spuszczał, jakby chcšc utajone w nich gromy zatrzymać, i widać było jak na dłoni, że gniew straszny trzyma na wodzy. Gdy skończono list, nie ozwał się ni słowa do posłańców, tylko kazał Wołodyjowskiemu wzišć ich precz i pod strażš zatrzymać, sam zaœ zwróciwszy się do pułkowników ozwał się w następujšce słowa: - Wielkš jest chytroœć tego nieprzyjaciela, bo albo mię chce owym listem uœpić, by na uœpionego napaœć, albo-li w głšb Rzeczypospolitej pocišgnie, tam układ zawrze, przebaczenie od powolnych stanówi króla uzyska, a wtenczas będzie się czuł bezpiecznym, bo gdybym go dłużej chciał wojować, tedy nieon już, ale ja postšpiłbym wbrew woli Rzeczypospolitej i za rebelizanta bym uchodził. Wurcel aż się za głowę złapał. - O vulpes astuta! - Co tedy radzicie czynić, moœci panowie?- rzekł ksišżę. - Mówcie œmiało, a potem ja wam swojš wolę oznajmię. Stary Zaćwilichowski, który już od dawna, porzuciwszy Czehryn, z księciem siębył połšczył, rzekł: - Niechże się stanie wedle woli waszej ksišżęcej moœci; ale jeœli radzić wolno, tedy powiem, że zwykłšœ sobie bystroœciš wasza ksišżęca moœć intencje Chmielnickiego wyrozumiał, gdyż takie one sš, a nie inne; mniemałbym przeto, że na list jego nic nie potrzeba zważać, ale księżnę paniš wpoprzód ubezpieczywszy, zaDniepr iœć i wojnę rozpoczšć, nim Chmielnicki jakowe układy zawišże; wstyd by to bowiem i dyshonor był dla Rzeczypospolitej, by takie insulta płazem puœcić miała. Zresztš (tu zwrócił się do pułkowników) czekam zdania waciów, megoza nieomylne nie podajšc. Strażnik obozowy pan Aleksander Zamojski w szablę się uderzył. - Moœci choršży, senectus przez was mówi i sapientia. Trzeba łeb urwać tej hydrze, póki zaœ się nie rozroœnie i nas samych nie pożre. - Amen! - rzekł ksišdz Muchowiecki. Inni pułkownicy, zamiast mówić, poczęli za przykładem pana strażnika trzaskać szablami a sapać, a zgrzytać, pan Wurcel zaœ zabrał głos w ten sposób: - Moœci ksišżę! Kontempt to nawet jest dla imienia waszej ksišżęcej moœci, iż ów łotr pisać się do waszej ksišżęcej moœci odważył, bo ataman koszowy nosi w sobie preeminencję od Rzeczypospolitej potwierdzonš i uznanš, czym nawet kurzeniowi zasłaniać się mogš. Ale to jest hetman samozwańczy, któren nie inaczej, jedno za zbójcę uważany być może, w czympan Skrzetuski chwalebnie się spostrzegł, gdy listów jego do waszej ksišżęcej moœci brać nie chciał. - Tak też i ja myœlę - rzekł ksišżę - a ponieważ jego samego nie mogę dosięgnšć, przeto w osobach swych wysłanników ukaranym zostanie. To rzekłszy zwrócił się do pułkownika tatarskiej nadwornej choršgwi: - Moœci Wierszułł, każ waœć swoim Tatarom tych Kozaków poœcinać, dla naczelnego zaœ palik zastrugać i nie mieszkajšc go zasadzić. Wierszułł pochylił swš rudš jak płomień głowę i wyszedł, a ksišdz Muchowiecki, który zwykle księcia hamował, ręce złożyłjak do modlitwy i w oczy mu błagalnie patrzył pragnšc łaskę wypatrzyć. - Wiem, księże, o co ci chodzi - rzekł ksišżę wojewoda - ale nie może być. Trzebatego i dla okrucieństw, które oni tam za Dnieprem spełniajš, i dla godnoœci naszej, idla dobra Rzeczypospolitej. Trzeba, aby się dowodnie okazało, iż jest ktoœ, co się jeszcze tego watażki nie lęka i jak zbója go traktuje, któren choć pokornie pisze, przecie zuchwale postępuje i na Ukrainie jakby udzielny ksišżę sobie poczyna, i taki paroksyzm na Rzeczpospolitš sprowadza, jakiego z dawna nie doznała. - Moœci ksišżę, on pana Skrzetuskiego, jako pisze, odesłał - rzekł nieœmiało ksišdz. - Dziękuję-ć w jego imieniu, że go z rezunami równasz. - Tu ksišżę zmarszczył brwi. - Wreszcie doœć o tym. Widzę - mówiłdalej; zwracajšc się do pułkowników - że waszmoœciowie wszyscy sufragia za wojnš dajecie; taka jest i moja wola. Pójdziemy tedy na Czernihów, zabierajšc szlachtę po drodze, a pod Brahinem się przeprawimy, zaczym ku południowi ruszyć nam wypadnie. Teraz do Łubniów! - Boże nam pomóż! - rzekli pułkownicy. W tej chwili drzwi się otworzyły i ukazał się w nich Roztworowski, namiestnik wołoskiej choršgwi, wysłany przed dwoma dniami w trzysta koni na podjazd. - Moœci ksišżę! - zawołał - rebelia szerzy się! Rozłogi spalone, w Wasiłówce choršgiew do nogi wybita. - Jak? co? gdzie? - pytano ze wszystkichstron. Ale ksišżę skinšł rękš, by milczano, i sam pytał: - Kto to uczynił - hultaje czy jakowe wojsko? - Mówiš, że Bohun. - Bohun? - Tak jest. - Kiedy się to stało? - Przed trzema dniami. - Szedłeœ waœć œladem? Dognałeœ, schwytałeœ języka? - Szedłem œladem, dognać nie mogłem, gdyż po trzech dniach było za póŸno. Wieœcim po drodze zbierał; uciekali z powrotem ku Czehrynowi, potem się rozdzielili. Połowa poszła ku Czerkasom, šP]cş­˜ ťE™c€źŢ c˝ţ,0cž.;1połowa ku Zołotonoszy i Prochorówce. Na to pan Kuszel: - A tom ja spotkał ten oddział, któren szedł ku Prochorówce, o czym waszej ksišżęcej moœci donosiłem. Powiadali się być wysłanymi od Bohuna, by ucieczki chłopstwa za Dniepr nie dopuszczać, przetoich puœciłem wolno. - Głupstwoœ waœć zrobił, ale cię nie winuję. Trudno się tu nie mylić, gdy zdrada na każdym kroku i grunt pod nogami piecze - rzekł ksišżę. Nagle ułapił się za głowę. - Boże wszechmogšcy! - zakrzyknšł - przypominam sobie, co mnie Skrzetuski powiadał, że Bohun na niewinnoœć Kurcewiczówny się zasadził. Rozumiem teraz, czemu Rozłogi spalone. Dziewka musibyć porwana. Hej, Wołodyjowski! sam tu! WeŸmiesz waœć pięćset koni i ku Czerkasomjeszcze raz ruszysz; Bychowiec w pięćset Wołochów niech na Zołotonoszę do Prochorówki idzie. Koni nie żałować; któren mi dziewczynę odbije, Jeremiówkę w dożywocie weŸmie. Ruszać! Ruszać! Po czym do pułkowników: - Moœci panowie, a my na Rozłogi do Łubniów! Tu pułkownicy wysypali się spod staroœcińskiego dworku i skoczyli do swoichchoršgwi. Rękodajni pobiegli na koń siadać; księciu też dzianeta cisawego sprowadzono,którego zwykle w pochodach zażywał. Za chwilę choršgwie ruszyły i wycišgnęły się długim, barwistym i błyszczšcym wężem po filipowieckiej drodze. Wedle kołowrotu krwawy widok uderzył żołnierskie oczy. Na płocie w chrustach widać było pięć odciętych głów kozaczych,które patrzyły na przechodzšce wojska martwymi białkami otwartych oczu, a opodal, już za kołowrotem, na zielonym pagórku, rzucał się jeszcze i drgał, zasadzony na pal, ataman Sucharuka. Ostrze przeszło już pół ciała, ale długie godziny konania znaczyły się jeszcze nieszczęsnemu atamanowi, bo i do wieczoramógł tak drgać, zanimby œmierć go uspokoiła. Teraz zaœ nie tylko żyw był, aleoczy straszne zawracał za choršgwiami, w miarę jak która przechodziła; oczy, które mówiły: "Bogdaj was Bóg pokarał, was i dzieci; i wnuki wasze do dziesištego pokolenia, za krew, za rany, za męki! bogdajeœcie sczeŸli, wy i wasze plemię! bogdaj wszystkie nieszczęœcia w was biły! bogdajeœcie konali cišgle i ni umrzeć, ni żyćnie mogli!" A choć to prosty był Kozak, choć konał nie w purpurze ani w złotogłowiu, ale w sinym żupaniku, i nie wkomnacie zamkowej, ale pod gołym niebem,na palu, przecie owa męka jego, owa œmierć kršżšca mu nad głowš takš okryły go powagš, takš siłę włożyły w jego spojrzenie, takie morze nienawiœci w jego oczy, iż wszyscy dobrze zrozumieli, co chciał mówić - i choršgwie przejeżdżały w milczeniu koło niego, a on w złotych blaskach południa górował nad nimi i œwiecił na œwieżo ostruganym palu jako pochodnia... Ksišżę przejechał, okiem nie rzuciwszy, ksišdz Muchowiecki krzyżem nieszczęsnego przeżegnał i już mijali wszyscy, aż jakieœ pacholę spod usarskiej choršgwi, nie pytajšc się nikogo o pozwolenie, zatoczyłokonikiem na wzgórze i przyłożywszy pistolet do ucha ofiary, jednym strzałem skończyło jej mękę. Zadrżeli wszyscy na tak zuchwały i wykraczajšcy przeciw wojennej dyscyplinie postępek i znajšc surowoœć księcia zgoła już za zgubionego pachołka uważali; ale ksišżę nie mówił nic:czy udawał, że nie słyszy, czy też był takw myœlach pogršżony, doœć, że pojechał dalej spokojnie i wieczorem dopiero kazał wołać pachołka. Stanšł wyrostek ledwie żywy przed pańskim obliczem i myœlał, że właœnie ziemia rozpada mu się pod nogami. A ksišżę spytał: - Jak cię zowiš? - Żeleński. - Ty strzeliłeœ do Kozaka? - Ja - wyjškało blade jak płótno pacholę. - Przecz-żeœ to uczynił? - Gdyż na mękę patrzeć nie mogłem. Ksišżę, zamiast się rozgniewać, rzekł: - Oj, napatrzysz ty się ich postępków, żeod tego widoku litoœć od ciebie jako anioł odleci. Ale żeœ dla litoœci swoje zaważył życie, przeto ci skarbnik w Łubniach dziesięć czerwonych złotych wypłaci i do mojej osoby na służbę cię biorę. Dziwili się wszyscy, iż tak skończyła sięowa sprawa, ale wtem dano znać, że podjazd od bliskiej Zołotonoszy przyjechał,i umysły zwróciły się w innš stronę. Rozdział dwudziesty trzeci PóŸnym wieczorem, przy księżycu, doszływojska do Rozłogów. Tam pana Skrzetuskiego na swej kalwarii zastały siedzšcego. Rycerz, jak wiadomo, z bólu i męki zupełnie się zapamiętał, a gdy dopieroksišdz Muchowiecki do przytomnoœci go wrócił, oficerowie wzięli go między siebie, witać i pocieszać zaczęli, a osobliwie pan Longinus Podbipięta, któren już od ćwierci w choršgwi Skrzetuskiego był sowitym towarzyszem. Gotów mu też był towarzyszyć we wzdychaniach i płakaniu i zaraz œlub nowy na jego intencję uczynił, że wtorki do œmierci suszyć będzie, jeœli Bóg w jakikolwiek sposób zeœle namiestnikowi pocieszenie. Tymczasem poprowadzono pana Skrzetuskiego do księcia, któren w chłopskiej chacie się zatrzymał. Ten, gdy swego ulubieńca ujrzał, nie rzekł ni słowa, tylko mu ramiona otworzył i czekał. Pan Jan rzucił się natychmiast z wielkim płakaniem w owe ramiona, a ksišżę do piersi go cisnšł, w głowę całował, przy czym obecni oficerowie widzieli łzy w jego dostojnych oczach. Po chwili dopiero mówić poczšł: - Jako syna cię witam, gdyż tak myœlałem, iż cię już nie ujrzę więcej. Znieœże mężnie twoje brzemię i na to pamiętaj, że tysišce będziesz miał towarzyszów w nieszczęœciu, którzy potracš żony, dzieci, rodziców, krewnych i przyjaciół. A jako kropla ginie w oceanie, niechże tak twoja boleœć w morzu powszechnej boleœci utonie. Gdy na ojczyznę miłš tak straszne przyszły termina, kto mężem jest i miecz przy boku nosi, ten się płakaniu nad swojš stratš nieodda, ale na ratunek tej wspólnej matce poœpieszy i albo w sumieniu zyska uspokojenie, albo sławnš œmierciš polęże i koronę niebieskš, a z niš wiekuistš szczęœliwoœć posiędzie. - Amen! - rzekł kapelan Muchowiecki. - O moœci ksišżę, wolałbym jš zmarłš widzieć! - jęczał rycerz. - Płaczże, bo wielkš jest twoja strata, imy z tobš płakać będziem, gdyż nie do pogan, nie do dzikich Scytów ani Tatarów, jeno do braci i towarzyszów życzliwych przyjechałeœ, ale tak sobie powiedz: "Dziœ płaczę nad sobš, a jutro już nie moje" - boto wiedz, iż jutro na bój ruszamy. - Pójdę z waszš ksišżęcš moœciš na kraj œwiata, ale pocieszyć się nie mogę, bo mi tak bez niej ciężko, że ot, nie mogę, nie mogę... I biedny żołnierzysko to się za głowę chwytał, to palce w zęby wkładał i gryzł je, by jęki potłumić, bo go wichura rozpaczy znowu targała. - Rzekłeœ: Stań się wola Twoja! - mówił surowo ksišdz. - Amen, amen! Woli Jego się poddaję, jeno... z bólem... nie mogę dać rady - odpowiedział przerywanym głosem rycerz. I widać było, jak się łamał, jak się pasował, aż męka jego wszystkim łzy wycisnęła, a czulsi, jako pan Wołodyjowskii pan Podbipięta, strumienie prawdziwe wylewali. Ten ostatni ręce składał i powtarzał żałoœnie: - Braciaszku, braciaszku, pohamuj się! - Słuchaj - rzekł nagle ksišżę - mam wieœć, że Bohun stšd ku Łubniom gonił, bo mi w Wasiłówce ludzi wysiekł. Nie desperujże naprzód, bo może on jej nie dostał, gdyż po cóż by się ku Łubniom puszczał? - Jako żywo, może to być! - zakrzyknęli oficerowie. - Bóg cię pocieszy. Pan Skrzetuski oczy otworzył, jakby nie rozumiał, co mówiš, nagle nadzieja zaœwitała i w jego umyœle, więc rzucił się jak długi do nóg ksišżęcych. - O moœci ksišżę! życie, krew! - wołał. I nie mógł więcej mówić. Zesłabł tak, iżpan Longinus musiał go podnieœć i posadzić na ławce, ale już znać mu było z twarzy, że się owej nadziei uchwycił jak tonšcy deski i że go boleœć opuœciła. Zaœ inni rozdmuchiwali owš iskrę mówišc, że może swojš kniaziównę w Łubniach znajdzie. Po czym przeprowadzono go do innej chaty, a następnie przyniesiono miodu i wina. Namiestnik chciał pić, ale dla œciœniętego gardła nie mógł; natomiast towarzysze wierni pili, a podpiwszy poczęli go œciskać, całować i dziwić się nad jego chudoœciš i oznakami choroby, które na twarzy nosił. - Jako Piotrowin wyglšdasz! - mówił gruby pan Dzik. - Musieli cię tam w Siczy insultować, jeœć i pić nie dawać? - Powiedz, coć cię spotykało? - Kiedy indziej opowiem - mówił słabym głosem pan Skrzetuski. - Poranili mię i chorowałem. - Poranili go! - wołał pan Dzik. - Poranili, choć posła - odrzekł pan Œleszyński. I obaj patrzyli na się ze zdumieniem nad zuchwałoœciš kozackš, a potem zaczęli się œciskać z wielkiej ku panu Skrzetuskiemu przychylnoœci. - A widziałeœ Chmielnickiego? - Tak jest. - Dawajcie go nam sam! - krzyczał Migurski - wnet go tu będziem bigosowali! Na takich rozmowach zeszła noc. Nad ranem dano znać, że i ten drugi podjazd, który w dalszš drogę ku Czerkasom był posłany, wrócił. Podjazd oczywiœcie Bohunanie dognał ani nie schwytał, wszelako przywiózł dziwne wiadomoœci. Sprowadził on wielu spotkanych na drodze ludzi, którzy przed dwoma dniami Bohuna widzieli.Ci mówili, iż watażka widocznie kogoœ gonił, wszędy bowiem rozpytywał, czy nie widziano grubego szlachcica uciekajšcego z kozaczkiem. Przy tym œpieszył się bardzo i leciał na złamanie karku. Ludzie owi zaręczali także, że nie widzieli, aby Bohun jakš pannę uwoził, która gdyby była, tedyby się jej dopatrzyli niezawodnie, gdyżsemenów niewielu przy Bohunie się znajdowało. Nowa otucha, ale i nowa troska wstšpiła w serce pana Skrzetuskiego, gdyż relacje owe były po prostu dla niego niezrozumiałe. Nie rozumiał bowiem, dlaczego Bohun gonił poczštkowo w stronę Łubniów, rzuciłsię na prezydium wasiłowskie, a potem nagle zwrócił się w stronę Czerkas. Że Heleny nie porwał, to zdawało się być pewnym, bo pan Kuszel spotkał oddział Antonowski, w którym jej nie było, ludzie zaœ sprowadzeni teraz od strony Czerkas nie widzieli jej przy Bohunie. Gdzież więc być mogła? gdzie się schroniła? Uciekła-li?Jeœli tak, to w którš stronę? Dla jakich powodów mogła uciekać nie do Łubniów, aleku Czerkasom lub Zołotonoszy? A jednak oddziały Bohunowe goniły i polowały na kogoœ koło Czerkas i Prochorówki. Ale czemu znowu rozpytywały się o szlachcica z kozaczkiem? Na wszystkie te pytania nieznajdował namiestnik odpowiedzi. - RadŸcieże, mówcie, tłumaczcie, co to się znaczy - rzekł do oficerów - bo moja głowa nic po tym! - Przecie myœlę, że ona musi być w Łubniach - rzecze pan Migurski. - Nie może to być - odparł choršży Zaćwilichowski - bo gdyby ona była w Łubniach, tedy Bohun co prędzej do Czehryna by się schronił, nie zaœ pod hetmanów się podsuwał, o których pogromie nie mógł jeszcze wiedzieć. Jeżeli zaœ semenów podzielił i gnał we dwie strony, to już, mówię waci, nie za kim innym, jeno za niš. - A przecz o starego szlachcica i o kozaczka pytał? - Nie potrzeba na to wielkiej sagacitatis, aby odgadnšć, że jeœli uciekała, to nie w białogłowskich szatach,ale chyba w przebraniu, aby œladu za sobš nie dawać. Tak tedy mniemam, iż ten kozaczek to ona. - O, jako żywo, jako żywo! - powtórzyli inni. - Ba, ale kto ów szlachcic? - Tego ja nie wiem - mówił stary choršży- ale o to można by się, i rozpytać. Musieliprzecie chłopi widzieć, kto tu był i co się zdarzyło. Dawajcie no tu sam gospodarza tej chaty. Oficerowie skoczyli i wkrótce przywiedli za kark z obory pidsusidka. - Chłopie - rzekł Zaćwilichowski - a byłeœ, gdy Kozacy z Bohunem na dwór napadli? Chłop, jako zwykle, poczšł się przysięgać, że nie był, że niczego nie widział i o niczym nie wie, ale pan Zaćwilichowski wiedział, z kim ma do czynienia, więc rzekł: - O, wierę, pogański synu, żeœ ty siedziałpod ławš, gdy dwór rabowali! Powiedz to innemu - ot, tu leży czerwony złoty, a tam czeladnik z mieczem stoi - obieraj! W ostatku i wieœ spalimy, krzywda ubogim ludziom przez ciebie się stanie. Dopieroż pidsusidok jšł opowiadać, co widział. Gdy Kozacy hulać na majdanie przede dworem poczęli, tedy poszedł z innymi zobaczyć, co się dzieje. Słyszeli, żekniaziowa i kniazie pobici, ale że Mikołaj atamana poranił, któren też leży jak bez duszy. Co się z pannš stało, nie mogli się dopytać, ale drugiego dnia œwitaniem zasłyszeli, że uciekła z jednym szlachcicem, który z Bohunem przybył. - Ot, co jest! ot, co jest! - mówił pan Zaćwilichowski. - Masz, chłopie, czerwony złoty: widzisz, żeć krzywda się nie dzieje. A ty widział tego szlachcica? czy to kto z okolicy? - Widział ja jego, pane, ale to nietutejszy. - A jakże wyglšdał? - Gruby, pane, jak piec, z siwš brodš. A proklinaw kak didko. Œlepy na jedno oko. - O dla Boga! - rzecze pan Longinus - taż to chyba pan Zagłoba!... albo kto? a? - Zagłoba? Czekaj wać! Zagłoba. Mogłobyto być! Oni w Czehrynie się z Bohunem powšchali, pili i w koœci grali. Może to być.Jego to konterfekt. Tu pan Zaćwilichowski zwrócił się znów do chłopa: - I to ów szlachcic z pannš uciekł? - Tak jest. Tak my słyszeli. - A wy znacie Bohuna dobrze? - Oj! oj! pane. On tu przecie miesišcami przesiadywał. - A może ów szlachcic za jego wolš jš uwiózł? - Gdzie tam, pane! On Bohuna zwišzał i żupanikiem okręcił, a pannę, mówili, porwał, że tyle jš oko ludzkie widziało. Ataman tak wył, jak siromacha. Do dnia kazał się między konie uwišzać i do Łubniów pognał, ale nie zgonił. Potem też gnał w innš stronę. - Chwała bšdŸ Bogu! - rzecze Migurski - to ona może być w Łubniach, bo że gonili i ku Czerkasom, to nic nie znaczy; nie znalazłszy jej tam, próbowali tu. Pan Skrzetuski klęczał już i modlił się żarliwie. - No, no! - mruczał stary choršży - nie spodziewałem się po Zagłobie tego animuszu, by on z tak bitnym mężem, jako jest Bohun, zadrzeć się oœmielił. Prawda, że panu Skrzetuskiemu bardzo był życzliwyza ów trojniak łubniański, któryœmy razem w Czehrynie pili, i nieraz mnie o tym mówił, i zacnym kawalerem go nazywał... No, no! aż mnie się w głowie nie mieœci, boi za Bohunowe pienišdze wypił on przecie niemało. Ale by Bohuna miał zwišzać, a pannę porwać - tak œmiałego postępku od niego nie wyglšdałem, gdyżem miał go za warchoła i tchórza. Obrotny on jest, ale kolorysta z niego wielki, a u takich ludzi cała odwaga zwykle w gębie spoczywa. - Niechże on sobie będzie, jaki chce, doœć, że kniaziównę z ršk rozbójnickich wydostał - rzecze pan Wołodyjowski. - A że, jak widać, na fortelach mu nie zbywa, więc pewnikiem tak z niš umknie, by od nieprzyjaciół był bezpieczny. - Jego własne gardło w tym - odpowiedział Migurski. Po czym zwrócił się do pana Skrzetuskiego: - Pocieszże się, towarzyszu miły! - Jeszcze ci wszyscy będziem drużbowali! - I popijemy się na weselu. Zaćwilichowski dodał: - Jeœli on uciekał za Dniepr, a o pogromiekorsuńskim się dowiedział, to powinien był do Czernihowa się zwrócić, a w takim razie w drodze go dognamy. - Za pomyœlny koniec trosków i umartwień naszego przyjaciela! - zawołał Œleszyński. Poczęto wznosić wiwaty dla pana Skrzetuskiego, kniaziówny, ich przyszłych potomków i pana Zagłoby, i tak schodziła noc. Œwitaniem zatršbiono wsiadanego - wojska ruszyły do Łubniów. Pochód odbywał się szybko, gdyż hufce ksišżęce szły bez taborów. Chciał był pan Skrzetuski z tatarskš choršgwiš naprzód skoczyć, ale zbyt był osłabiony, zresztš ksišżę trzymał go przy swej osobie, bo życzył mieć relację z namiestnikowego posłowania do Siczy. Musiał więc rycerz sprawę zdawać, jako jechał, jak go na Chortycy napadli i do Siczy powlekli, tylko o swych certacjach z Chmielnickim zamilczał, by się nie zdawało, że sobie chwalbę czyni. Najbardziej zalterowała księcia wiadomoœć o tym, że stary Grodzicki prochów nie miał i że przeto długo się bronić nie obiecywał. - Szkoda to jest niewypowiedziana - mówił - bo siła by ta forteca mogła rebeliiprzeszkadzać i wstrętów czynić. Mšż też to wielki jest pan Grodzicki, prawdziwe Rzeczypospolitej decus et praesidium. Czemuż on jednak do mnie po prochy nie przysłał? Byłbym mu był z piwnic łubniańskich udzielił. - Sšdził widać, że hetman wielki ex officio powinien był o tym pamiętać - rzekł pan Skrzetuski. - A wierzę... - rzekł ksišżę i umilkł. Po chwili jednak mówił dalej: żP&cŔvÁˆ9c€ÂÁ"˙cĂŔ1™ X - Wojennik to stary i doœwiadczony, hetman wielki, ale zbyt on dufał w sobie, itym się zgubił. Wszakże on całš tę rebelię lekceważył i gdym mu się z pomocš kwapił, wcale nie chciwie mnie wyglšdał. Nie chciał się z nikim sławš dzielić, bał się, że mnie wiktorię przypiszš... - Tak i ja mniemam - rzekł poważnie Skrzetuski. - Batogami zamierzał Zaporoże uspokoić, i ot, co się zdarzyło. Bóg pychę skarał. Pychš też to, Bogu samemu nieznoœnš, ginieta Rzeczpospolita i podobno nikt tu nie jest bez winy... Ksišżę miał słusznoœć, gdyż nawet i on sam nie był bez winy. Nie tak to dawno jeszcze, jak w šprawie z panem Aleksandrem Koniecpolskim o Hadziacz ksišżę wjechał w cztery tysišce ludzi do Warszawy, którym rozkazał, aby jeœli będzie zmuszony do przysięgi w senacie, doizby senatorskiej wpadli i wszystkich siekli. A czynił to nie przez co innego, jenotakże przez pychę, która nie chciała pozwolić, by go do przysięgi pocišgano, słowom nie wierzšc. Może w tej chwili przypomniał sobie onš sprawę, bo się zamyœlił - i jechał dalej w milczeniu, błšdzšc oczyma po szerokich stepach okalajšcych goœciniec - a może myœlał o losach tej Rzeczypospolitej, którš kochał ze wszystkich sił swej goršcej duszy, a dla której zdawała się zbliżać dies irae et calamitatis. Aż też po południu pokazały się z wysokiego brzegu Suły wydęte kopułki cerkwi łubniańskich, błyszczšcy dach i spiczaste wieże koœcioła Œw. Michała. Wojska powoli wchodziły i zeszło aż do wieczora. Sam ksišżę udał się natychmiast na zamek, w którym, wedle naprzód wysłanych rozkazów, wszystko miało być do drogi gotowe; choršgwie zaœ roztasowywały się na noc w mieœcie, co nie było rzeczš łatwš, bo zjazd był wielki.Wskutek wieœci o postępach wojny domowej na prawym brzegu i wskutek wrzenia między chłopstwem całe szlacheckie Zadnieprze zwaliło się do Łubniów. Przycišgała szlachta z dalekich nawet okolic, z żonami, dziećmi, czeladziš,końmi, wielbłšdami i całymi stadami bydła.Pozjeżdżali się także komisarze ksišżęcy, podstaroœciowie, najrozmaitsi oficjaliœci stanu szlacheckiego, dzierżawcy, Żydzi - słowem, wszyscy, przeciw którym bunt ostrze noża mógł zwrócić. Rzekłbyœ: odprawował się w Łubniach jakiœ wielki doroczny jarmark, bo nie brakowało nawet kupców moskiewskich i Tatarów astrachańskich, którzy na Ukrainę z towarem cišgnšc, tu się przed wojnš zatrzymali. Na rynku stały tysišce wozów najrozmaitszego kształtu, o kołach wišzanych wiciami i o kołach bez szprych, z jednej sztuki drzewa wyciętych; teleg kozackich, szarabanów szlacheckich. Goœcieco przedniejsi mieœcili się w zamku i w gospodach, drobiazg zaœ i czeladŸ w namiotach obok koœciołów. Porozpalano ognie na ulicach, przy których warzono jadło. A wszędy œcisk, zamieszanie i gwar jak w ulu. Najrozmaitsze stroje i najrozmaitsze barwy; żołnierstwo ksišżęcespod różnych choršgwi; hajducy, pajucy, Żydzi w czarnych opończach, chłopstwo. Ormianie w fioletowych myckach, Tatarzy w tołubach. Pełno języków, nawoływań, przekleństw, płaczu dzieci, szczekania psów i ryku bydła. Tłumy te witały z radoœciš nadchodzšce choršgwie, bo w nich widziały pewnoœć opieki i zbawienia. Inni poszli pod zamek wrzeszczeć na czeœć księcia i księżny. Chodziły też najrozmaitsze wieœci między tłumem: to żeksišżę zostaje w Łubniach, to że wyjeżdża aż hen, ku Litwie, gdzie trzeba będzie za nim jechać; to nawet, że już pobił Chmielnickiego. A ksišżę po przywitaniu się z małżonkš i oznajmieniu o jutrzejszej drodze patrzył frasobliwie na one gromady wozów i ludzi, którzy mieli cišgnšć za wojskiem i być mu kulš u nóg, opóŸniajšc szybkoœć pochodu. Pocieszał się tylko myœlš, że za Brahinem, w spokojniejszym kraju, wszystko to się rozproszy, po rozmaitych kštach pochowa i cišżyć przestanie. Sama księżna z fraucymerem i dworem miała być odesłana do Wiœniowca, aby ksišżę z całš potęgš bezpieczny i bez przeszkód mógł w ogień ruszyć. Przygotowania na zamku były już zrobione, wozy z rzeczami i kosztownoœciami spakowane, zapasy zgromadzone, dwór choćby zaraz do wsiadania na wozy i konie gotowy. A onš gotowoœć sprawiła księżna Gryzelda, która duszę w nieszczęœciu miałatak wielkš jak ksišżę - i prawie mu wyrównywała energiš i nieugiętoœciš charakteru. Widok ten bardzo pocieszył księcia, choć serce rozdzierało mu się na myœl, że przychodzi opuœcić gniazdo łubniańskie, w którym tyle szczęœcia zażył, tyle potęgi rozwinšł, tyle sławy zdobył. Zresztš smutek ten podzielali wszyscy, i wojsko, i służba, i cały dwór; bo też wszyscy byli pewni, że gdy kniaŸ w dalekich stronach będzie walczył, nieprzyjaciel nie zostawi Łubniów w spokojnoœci, ale się na tych kochanych murach zemœci za wszystkie ciosy, jakie z ršk ksišżęcych poniesie. Nie brakowało więc płaczu i lamentów, osobliwie między płciš niewieœciš i tymi, którzy się już tu porodzili i groby rodzicielskie zostawiali. Rozdział dwudziesty czwarty Pan Skrzetuski, który pierwszy przed choršgwiami do zamku skoczył, o kniaziównę i Zagłobę pytajšc, oczywiœcie ich tu nie znalazł. Ni tu ich widziano, ani onich słyszano, jakkolwiek były już wieœci onapadzie na Rozłogi i o zniesieniu wasiłowskiego prezydium. Zamknšł się tedyrycerz w swojej kwaterze, w cekhauzie, razem z zawiedzionš nadziejš - i żal, i obawa, i troski na nowo do niego przyleciały. Ale opędzał się im, jak ranny żołnierz opędza się na pobojowisku krukomikawkom, które się ku niemu zgromadzajš, by ciepłš krew pić i œwieże mięso szarpać. Krzepił się myœlš, że Zagłoba, tak w fortele obfity, przecie się może wykręci i do Czernihowa, po otrzymaniu wiadomoœci ozniesieniu hetmanów, się schroni. Przypomniał też sobie w porę owego dziada, którego jadšc do Rozłogów spotkał, a który, jak sam powiadał, przez jakiegoœ czorta z odzieży wraz z pachołkiem odarty, trzy dni goły w oczeretach kahamlickich siedział bojšc się na œwiat wychylić. Przyszła nagle myœl panu Skrzetuskiemu, że to Zagłoba musiał dziada obedrzeć, aby dla siebie i dla Helenyprzebranie zdobyć. "Nie może to inaczej być!" - powtarzał sobie namiestnik - i ulgi wielkiej na tę myœl doznawał, gdyż takie przebranie bardzo ucieczkę ułatwiało. Spodziewał się też, że Bóg, któren nad niewinnoœciš czuwa, Heleny nie opuœci, a chcšc łaskę Jego tym bardziej dla niej zjednać, postanowił sam z grzechów się oczyœcić. Wyszedł tedy z cekhauzu i szukałksiędza Muchowieckiego, a znalazłszy go pocieszajšcego niewiasty, o spowiedŸ prosił. Ksišdz powiódł go do kaplicy, zaraz siadł do konfesjonału i słuchać poczšł. Wysłuchawszy, naukę dawał, budował, w wierze utwierdzał, pocieszał i gromił. A gromił w ten sens, iż nie wolno jest chrzeœcijaninowi w moc Bożš wštpić, a obywatelowi więcej nad swym własnym niżnad ojczyzny nieszczęœciem płakać, gdyż prywata to jest swego rodzaju mieć więcejłez dla siebie niż dla publiki - i więcej swego kochania żałować niż klęsk powszechnych. Po czym te klęski, ten upadek i hańbę ojczyzny w tak wzniosłych iżałoœliwych wyraził słowach, że zaraz wielkš miłoœć dla niej w sercu rycerza rozniecił, od której własne nieszczęœcia tak mu zmalały, że prawie ich dostrzec niemógł. Oczyœcił też go z zawziętoœci i nienawiœci, jakš przeciw Kozakom w nim spostrzegł. "Których gromić będziesz - mówił - jako nieprzyjaciół wiary, ojczyzny,jako sprzymierzeńców pogaństwa, ale jako swoim krzywdzicielom przebaczysz, z sercaodpuœcisz - i mœcić się nie będziesz. A gdy tego dokażesz, tedy widzę już, że Bóg cię pocieszy i kochanie twoje tobie odda, i spokój tobie zeœle..." Po czym go przeżegnał, pobłogosławił i wyszedł, krzyżem mu za pokutę do rana przed Chrystusem rozpiętym leżeć kazawszy. Kaplica była pusta i ciemna, jeno dwie œwiece migotały przed ołtarzem, kładšc blaski różowe i złote na twarz Chrystusa wykowanš z alabastru a pełnš słodyczy i cierpienia. Godziny całe upływały, a namiestnik leżał bez ruchu niby martwy - ale też czuł coraz wyraŸniej, że gorycz, rozpacz, nienawiœć, ból, troski, cierpienie odwijajš mu się od serca, wypełzajš mu z piersi i pełznš jak węże, i kryjš się gdzieœ w ciemnoœciach. Uczuł, że lżej oddycha, żejakoby wstępuje w niego nowe zdrowie, nowe siły, że w głowie robi mu się jaœniej i błogoœć jakaœ ogarnia - słowem, przed tym ołtarzem i przed tym Chrystusem znalazł wszystko, cokolwiek mógł znaleŸćczłowiek tamtych wieków, człowiek wiary niewzruszonej, bez œladu i cienia zwštpienia. Nazajutrz był też namiestnik jakby odrodzony. Rozpoczęła się praca, ruch i krętanina, bo był to dzień odjazdu z Łubniów. Oficerowie od rana mieli lustrowaćchoršgwie, czy konie i ludzie w należytym porzšdku, następnie wyprowadzać na błoniai szykować do pochodu. Ksišżę słuchał mszy œwiętej w koœciele Œw. Michała, po czym wrócił do zamku i przyjmował deputacje od greckiego duchowieństwa i od mieszczan z Łubniów i z Chorola. Zasiadł tedy na tronie w sali malowanej przez Helma, w otoczeniu co przedniejszego rycerstwa, i tu go burmistrz łubniański Hruby żegnał po rusku w imieniu wszystkichmiast do dzierżawy zadnieprzańskiej należšcych. Prosił go naprzód, żeby nie odjeżdżał i nie zostawiał ich jako owiec bez pasterza, co słyszšc inni deputaci składajšc ręce powtarzali: "Ne odjiżaj! ne odjiżaj!" - a gdy ksišżę odpowiedział, iż niemoże to być - padli mu do nóg, dobrego pana żałujšc lub udajšc żal, gdyż mówiono,że wielu z nich mimo całej łaskawoœci ksišżęcej bardziej sprzyjało Kozakom i Chmielnickiemu. Ale zamożniejsi bali się motłochu, co do którego była obawa, że zaraz po wyjeŸdzie księcia z wojskiem powstanie. Ksišżę odpowiedział, że ojcem starał się im być, nie panem, i zaklinał ich, by wytrwali w wiernoœci dla majestatui Rzeczypospolitej, wspólnej wszystkim matki, pod której skrzydłami krzywd nie cierpieli, w spokoju żyli, w zamożnoœć wzrastali, jarzma żadnego nie doznajšc, którego by postronni włożyć na nich nie zaniechali. Podobnymiż słowy pożegnał i duchowieństwo greckie, po czym nadeszła godzina wyjazdu. Dopieroż płacze i lamentysłużby rozległy się po całym zamczysku. Panny z fraucymeru mdlały, a panny Anny Borzobohatej ledwie się docucić mogli. Sama księżna tylko siadała z suchymi oczyma do karety i z podniesionš głowš, bodumna pani wstydziła się pokazywać ludziom cierpienia. Tłumy zaœ ludu stały pod zamkiem, w Łubniach bito we wszystkie dzwony, popi żegnali krzyżami wyjeżdżajšcych, korowód powozów, szarabanów i wozów zaledwie mógł się przecisnšć przez zamkowš bramę. Wreszcie i sam ksišżę siadł na konia. Choršgwie po pułkach zniżyły się przed nim, uderzono na wałach z dział; płacze, gwar ludu i okrzyki pomieszały się z głosem dzwonów, z wystrzałami, z dŸwiękami tršb wojennych, z huczeniem kotłów. Ruszono. Naprzód szły dwie tatarskie choršgwie pod Roztworowskim i Wierszułłem, potem artyleria pana Wurcla, piechoty obersztera Machnickiego, za nimi jechała księżna z fraucymerem i cały dwór, wozy z rzeczami,za nimi wołoska choršgiew pana Bychowca iwreszcie komput wojska, górne pułki ciężkiej jazdy, choršgwie pancerne i usarskie, pochód zaœ zamykała dragonia i semenowie. Za wojskiem cišgnšł się nieskończony i pstry jak wšż orszak wozów szlacheckich, wiozšcych rodziny tych wszystkich, którzy po wyjeŸdzie ksišżęcym nie chcieli zostawać na Zadnieprzu. Surmy po pułkach grały, ale serca były œciœnięte. Każdy patrzšc na owe mury myœlał sobie w duszy: "Miły domie, zali cięzobaczę jeszcze w życiu?" Wyjechać łatwo, ale wrócić trudno. A przecie każdy częœć jakowšœ duszy w tych miejscach zostawiał i pamięć słodkš. Więc wszystkie oczy zwracały się po raz ostatni na zamek,na miasto, na wieże koœciołów i kopuły cerkwi, i dachy domów. Każdy wiedział, co tu zostawiał, a nie wiedział, co go tam czekało w owej sinej dali, ku której dšżył tabor... Żal więc był we wszystkich duszach. Miasto wołało za odjeżdżajšcymi głosami dzwonów, jakby proszšc i zaklinajšc ze swej strony, by go nie opuszczano, nie wystawiano na niepewnoœć, na złe losy przyszłe; wołało, jakby tym żałosnym dŸwiękiem dzwonów chciało się żegnać i utrwalić w pamięci... Więc choć pochód oddalał się,. głowy były ku miastu zwrócone, a we wszystkichobliczach czytałeœ pytanie: - Zali nie ostatni raz? Tak jest! Z tego całego wojska i tłumu, z tych tysišców, które w tej chwili szły zksięciem Wiœniowieckim, ani on sam, ani nikt nie miał już ujrzeć więcej ni miasta, ni kraju. Tršby grały. Tabor posuwał się z wolna, ale cišgle, i po niejakim czasie miasto poczęło przesłaniać się mgłš błękitnš, domy i dachy zlewały się w jednš masę mocno w słońcu œwiecšcš. Wtedy ksišżę wypuœcił naprzód konia i wjechawszy na wysokš mogiłę stanšł nieruchomie i patrzył długo. Toż ten gród błyszczšcy teraz w słońcu i cały ten kraj widny z mogiły to było dzieło jego przodków i jegowłasne. Wiœniowieccy bowiem zmienili te głuche dawniej pustynie na kraj osiadły, otworzyli je ludzkiemu życiu i rzec można: stworzyli Zadnieprze. A największš częœć tego dzieła spełnił sam ksišżę. On budowałte koœcioły, których wieże, ot, błękitniejštam, nad miastem, on wzmógł miasto, on połšczył je traktami z Ukrainš, on trzebił lasy, osuszał bagna, wznosił zamki, zakładał wsie i osady, sprowadzał mieszkańców, tępił łupieżców, bronił od inkursji tatarskich, utrzymywał spokój dla rolnika i kupca pożšdany, wprowadzał panowanie prawa i sprawiedliwoœci. Przez niego ten kraj żył, rozwijał się i kwitnšł. On był mu duszš i sercem - a teraz przyszło to wszystko porzucić. I nie tej fortuny olbrzymiej, równej całym księstwom niemieckim, żałował ksišżę, ale się do tego dzieła ršk własnychprzywišzał; wiedział, że gdy jego tu zbraknie, wszystkiego zbraknie, że praca lat całych od razu zostanie zniszczona, że trud pójdzie na marne, dzicz się rozpęta, pożary ogarnš wsie i miasta, że Tatar będzie poił konie w tych rzekach, bór poroœnie na zgliszczach i że jeœli Bóg da wrócić - wszystko, wszystko wypadnie poczynać na nowo - a może już tych sił niebędzie i czasu zbraknie, i ufnoœci takiej, jak pierwej, nie stanie. Tu zeszły lata, które były dlań chwałš przed ludŸmi, zasługš przed Bogiem - a teraz chwała i zasługa majš się z dymem rozwiać... Więc też dwie łzy stoczyły mu się z wolna na policzki. Były to ostatnie łzy, po których zostaływ tych oczach same tylko błyskawice. Koń ksišżęcy wycišgnšł szyję i zarżał, a rżeniu temu odpowiedziały zaraz inne pod choršgwiami. Te głosy ocuciły księcia z zadumy i napełniły go otuchš. A toż zostaje mu jeszcze szeœć tysięcy wiernychtowarzyszów, szeœć tysięcy szabel, z którymi œwiat mu otwarty, a których czekajak jedynego zbawienia pognębiona Rzeczpospolita. Idylla zadnieprzańska skończona, ale tam, gdzie działa grzmiš, gdzie wsie i miasta płonš, gdzie po nocach z rżeniem koni tatarskich i wrzaskiem kozackim miesza się płacz niewolników, jęki mężów, niewiast i dzieci - tam pole otwarte i sława zbawcy i ojca ojczyzny dozdobycia... Któż po ten wieniec sięgnie, któż będzie ratował tak pohańbionš, chłopskimi nogami zdeptanš, upokorzonš, konajšcš ojczyznę, jeœli nie on - ksišżę, jeœli nie te wojska, które owo tam, na dole, zbrojami ku słońcu œwiecš i migocš? Tabor przechodził właœnie koło stóp mogiły, a na widok księcia, stojšcego z buławš w ręku na szczycie pod krzyżem, wszystkim żołnierzom wydarł się naraz z piersi okrzyk: - Niech żyje ksišżę! Niech żyje wódz nasz i hetman, Jeremi Wiœniowiecki! I setki choršgwi zniżyło się do nóg jego,husarie wydały karwaszami dŸwięk groŸny, kotły huknęły do wtóru okrzykom. Wtedy ksišżę wydobył szablę i wzniósłszy jš wraz z oczami ku niebu tak mówił: - Ja, Jeremi Wiœniowiecki, wojewoda ruski, ksišżę na Łubniach i Wiœniowcu, przysięgam Tobie Boże w Trójcy œwiętej jedyny i Tobie Matko Najœwiętsza, jako podnoszšc tę szablę przeciw hultajstwu, od którego ojczyzna jest pohańbiona, póty jej nie złożę, póki mi sił i życia stanie, póki hańby owej nie zmyję, każdego nieprzyjaciela do nóg Rzeczypospolitej nie zegnę, Ukrainy nie uspokoję i buntów chłopskich we krwi nie utopię. A jako ten ÄP˜cĹč3cĆÇ7 šc€ČŃ.ŠcÉz=ĺ œlub ze szczerego serca czynię, tak mi Panie Boże dopomóż - amen! To rzekłszy stał jeszcze przez chwilę patrzšc w niebo, po czym z wolna zjechał z mogiły ku choršgwiom. Wojska doszły na noc do Basani, wsi pani Krynickiej, która przyjęła księcia klęczšc we wrotach, bo już jš byli chłopi we dworze oblegali, którym z pomocš co wierniejszej czeladzi się opędzała, gdy nagłe przyjœcie wojsk ocaliło jš i jej dziewiętnaœcioro dzieci, a wtym samych panien czternaœcie. Ksišżę, kazawszy napastników pochwytać, wysłał Poniatowskiego, rotmistrza kozackiej choršgwi, ku Kaniowu, który tejże nocy przywiódł pięciu Zaporożców z wasiutyńskiego kurzenia. Uczestniczyli oni wszyscy w bitwie korsuńskiej i przypieczeniogniem, zdali dokładnš o niej księciu relację. Zapewnili również, że Chmielnicki jeszcze jest w Korsuniu. Tuhaj-bej zaœ z jasyrem, z łupami i z oboma hetmanami udał się do Czehryna, skšd do Krymu miał jechać. Słyszeli także, że Chmielnicki prosił go bardzo, aby wojsk zaporoskich nieopuszczał i przeciw księciu szedł, wszelako murza nie chciał się na to zgodzić mówišc, iż po zniesieniu wojsk i hetmanów sami Kozacy mogš już sobie poradzić, on zaœ nie będzie dłużej czekał, bo jasyr by mu wymarł. Badani o siły Chmielnickiego podawali je na dwieœcie tysięcy, ale doœć lada jakich, a dobrych tylko pięćdziesišt, to jest Zaporożców i Kozaków pańskich albo grodowych, którzy się do buntu przyłšczyli. Po otrzymaniu tych wiadomoœci pokrzepiłsię na duchu ksišżę, spodziewał się bowiemtakże za Dnieprem znacznie w potęgę urosnšć przez szlachtę, zbiegów wojska koronnego i poczty pańskie. Za czym nazajutrz rano udał się w dalszš drogę. Za Perejasławiem weszły wojska w olbrzymie, głuche lasy cišgnšce się wzdłużbiegu Trubieży aż do Kozielca i dalej pod sam Czernihów. Był to schyłek maja - upały straszliwe. W lasach miasto chłodu było tak duszno, iż ludziom i koniom powietrza brakło do oddechu. Bydło prowadzone za taborem padało co krok lub zwietrzywszy wodę biegło ku niej jak szalone, przewracajšc wozy i powodujšc zamieszanie. Zaczęły też i konie padać, zwłaszcza w ciężkiej jeŸdzie. Noce szczególniej były nieznoœne dla niezmiernejiloœci robactwa i zbyt silnego zapachu żywicy, którš z powodu upałów drzewa roniły obficiej niż zwykle. Wleczono się tak cztery dni, na koniec pištego upał stał się nadnaturalny. Gdy przyszła noc, konie zaczęły chrapać, a bydło ryczeć żałoœnie, jakoby przewidujšc jakieœ niebezpieczeństwo, którego ludzie nie mogli się jeszcze domyœlić. - Krew wietrzš! - mówiono z taboru między tłumami uciekajšcych rodzin szlacheckich. - Kozacy goniš nas! bitwa będzie! Na te słowa niewiasty podniosły lament- wieœć doszła do czeladzi, wszczšł się popłoch i zamieszanie - wozy jęły się przeœcigać wzajemnie albo zjeżdżać z traktu na oœlep w las, w którym więzły między drzewami. Ale ludzie przysłani przez księcia przywrócili szybko porzšdek. Rozesłano na wszystkie strony podjazdy, by się przekonać, czy rzeczywiœcie jakie niebezpieczeństwo nie groziło. Pan Skrzetuski, który na ochotnika z Wołoszš poszedł, wrócił pierwszy nad ranem, a wróciwszy udał się natychmiast do księcia. - Co tam? - spytał Jeremi. - Moœci ksišżę, lasy się palš. - Podpalone? - Tak jest. Schwytałem kilku ludzi, którzy wyznali, iż Chmielnicki wysłał ochotnika, który by za waszš ksišżęcš moœciš szedł a ogień, jeœli wiatr będzie pomyœlny, podkładał. - Żywcem by nas chciał upiec, bitwy nie staczajšc. Dawać tu tych ludzi! Za chwilę przyprowadzono trzech czabanów, dzikich, głupich, przestraszonych, którzy natychmiast przyznali się, że istotnie kazano im lasy podpalić. Wyznali także, że i wojska były już za księciem wyprawione, ale te szły ku Czernihowu innš drogš, bliżej Dniepru. Tymczasem przybyły i inne podjazdy, a każdy przywiózł tęż samš wieœć: - Lasy się palš. Ale ksišżę nie zdawał się tym bynajmniejtrwożyć. - Pogański to sposób - rzekł - ale nic po tym! Ogień nie przejdzie za rzeki idšce do Trubieży. Jakoż istotnie do Trubieży, wzdłuż której posuwał się ku północy tabor, wpadało tyle rzeczek tworzšcych tu i owdzie szerokie bagna, iż nie było obawy, aby ogień mógł się przez nie przedostać. Potrzeba było chyba za każdš z nich na nowo bór podpalać. Podjazdy sprawdziły wkrótce, iż tak i czyniono. Codziennie też sprowadzały podpalaczów, którymi ubierano sosny przydrożne. Ogień szerzył się gwałtownie, ale wzdłuż rzeczek ku wschodowi i zachodowi, nie ku północy. Nocami niebo czerwieniło się, jak okiem dojrzał. Niewiasty œpiewały od wieczora do œwitania pieœni pobożne. Przerażony dziki zwierz z płonšcych borów chronił się na trakt i cišgnšł za taborem mieszajšc się ze stadami domowego bydła. Wiatr naniósł dymów, które przesłoniły cały widnokršg. Wojska i wozy posuwały się jak we mgle gęstej, przez którš wzrok nie sięgał. Piersi nie miały czym oddychać, dym gryzł oczy - a wiatr napędzał go corazwięcej. Œwiatło słoneczne nie mogło się przebić przez te tumany i nocami było widniej niż w dzień, bo œwieciły łuny. Bór zdawał się nie mieć końca. Wœród takich to płonšcych lasów i dymów prowadził Jeremi swoje wojska. Przy tym nadeszły wieœci, że nieprzyjaciel idzie drugš stronš Trubieży, ale nie wiedziano, jak wielkš była jego potęga - wszelako Tatarzy Wierszułła sprawdzili, żebył jeszcze bardzo daleko. Tymczasem pewnej nocy przyjechał do taboru pan Suchodolski z Bodenek, z tamtejstrony Desny. Był do dawny dworzanin, rękodajny księcia, który przed kilkoma latyna wieœ się przeniósł. Uciekał i on przed chłopstwem, ale przywiózł wieœć, o którejnie wiedziano jeszcze w wojsku. Wielka też zrobiła się konsternacja, gdy zapytany przez księcia o nowiny, odpowiedział: - Złe, moœci ksišżę! 0 pogromie hetmańskim już wiecie, zarównie jak i o œmierci królewskiej? Ksišżę, który siedział na małym taboreciku podróżnym przed namiotem, zerwał się na równe nogi: - Jak to? król umarł? - Miłoœciwy pan oddał ducha w Mereczu jeszcze na tydzień przed pogromem korsuńskim - rzekł Suchodolski. - Bóg w miłosierdziu swoim nie dał mu dożyć takiej chwili! - odpowiedział ksišżę, po czym za głowę się wzišwszy mówił dalej: - Straszne to czasy nadchodzš na tę Rzeczpospolitš. Konwokacje i elekcje - interregnum, niezgody i machinacje zagraniczne teraz, gdy potrzeba by, aby cały naród w jeden miecz w jednych ręku się zmienił. Bóg chyba odwrócił od nas oblicze swoje i w gniewie swym za grzechychłostać nas zamierza. Toż tę pożogę sam tylko król Władysław mógł ugasić, gdyż dziwnš on miał miłoœć między kozactwem, a prócz tego wojenny był pan. W tej chwili kilkunastu oficerów, międzynimi Zaćwilichowski, Skrzetuski, Baranowski, Wurcel, Machnicki i Polanowski, zbliżyło się do księcia, który rzekł: - Moœci panowie, król umarł! Głowy odkryły się jak na komendę. Twarze spoważniały. Wieœć tak niespodziana mowę wszystkim odjęła. Po chwili dopiero wybuchnšł żal powszechny. - Wieczne odpocznienie racz mu dać, Panie! - rzekł ksišżę. - I œwiatłoœć wiekuista niechaj mu œwieci na wieki! Wkrótce potem ksišdz Muchowiecki zaintonował Dies irae i wœród tych lasów, wœród tego dymu pognębienie niewypowiedziane ogarnęło serca i dusze. Wszystkim zdawało się, jakby jakaœ oczekiwana odsiecz zawiodła, jakby już teraz wobec groŸnego nieprzyjaciela sami zostali na œwiecie... i nie mieli na nim nikogo więcej, ino swego księcia. Toteż wszystkie oczy zwróciły się ku niemu i nowy węzeł został między nim a żołnierstwem zawišzany. Tegoż dnia wieczorem ksišżę rzekł do Zaćwilichowskiego tak, iż słyszeli go wszyscy: - Potrzeba nam króla wojownika, toteż jeœli Bóg pozwoli, byœmy dali nasze kreski na elekcji, damy je za królewiczem Karolem, któren więcej od Kazimierza ma wojennego animuszu. - Vivat Carolus rex! - zawołali oficerowie. - Vivat! - powtórzyły usarie, a za nimi całe wojsko. I nie spodziewał się zapewne ksišżę wojewoda, że te okrzyki brzmišce na Zadnieprzu, wœród głuchych lasów czernihowskich, dojdš aż do Warszawy i że mu buławę wielkš koronnš z ršk wytršcš. Rozdział dwudziesty pišty Po dziesięciodniowym pochodzie, którego pan Maszkiewicz był Ksenofontem, i trzydniowej przeprawie przez Desnę przyszły wreszcie wojska do Czernihowa. Przed wszystkimi wszedł pan Skrzetuski z Wołoszš, którego umyœlnie ksišżę do zajęcia miasta wykomenderował, aby się mógł prędzej o kniaziównę i Zagłobę rozpytać. Ale tu również, jak i w Łubniach, ani w mieœcie, ani na zamku nikt o nich nie słyszał. Przepadli gdzieœ bez œladu jak kamień w wodzie i rycerz sam już nie wiedział, co o tym myœleć. Gdzie się mogli schronić? Przecie nie do Moskwy ani do Krymu, ani na Sicz? Pozostawało jedno przypuszczenie, iż przeprawili się przez Dniepr, ale w takim razie znaleŸli się od razu w œrodku burzy. Tam rzezie, pożogi, pijane tłumy czerni, Zaporożcy i Tatarzy, przed którymi nawet i przebranie Heleny niechroniło, bo dzicz pogańska chętnie zagarniała w jasyr chłopców dla wielkiego na nich na targach stambulskich pokupu. Przychodziło nawet do głowy panu Skrzetuskiemu straszliwe podejrzenie, że może umyœlnie Zagłoba w tamtš stronę jš powiódł, ażeby Tuhaj-bejowi jš sprzedać, który mógł hojniej od Bohuna go nagrodzić -i ta myœl prawie go o szaleństwo przyprawiała, ale uspokajał go w tym znacznie pan Longinus Podbipięta, który Zagłobę poznał dawniej od Skrzetuskiego. - Braciaszku, moœci namiestniku - mówił - wybijże sobie to z głowy. Jużże ten szlachcic tego nie uczynił! Było i u Kurcewiczów dosyć skarbów, które by mu Bohun chętnie odstšpił, taż gdyby chciał dziewczynę gubić, gardła by nie narażał i do fortuny doszedł. - Prawda jest - mówił namiestnik - ale czemuż za Dniepr, a nie do Łubniów lub do Czernihowa z niš uciekał? - Jużże ty się uspokój, mileńki. Ja tego Zagłobę znam. Pił on ze mnš i zapożyczał się u mnie. 0 pienišdze on nie dba ani o swoje, ani o cudze. Swoje ma, to straci, cudzych nie odda - ale żeby miał na takie postępki się puszczać, tego po nim się nie spodziewam. - Lekki to jest człek, lekki - mówił Skrzetuski. - To może i lekki, ale i frant, który każdego w pole wywiedzie i ze wszystkich niebezpieczeństw się wykręci. A jako tobie ksišdz prorockim duchem przepowiedział, iżci jš Bóg powróci - tak i będzie, gdyż słuszna to jest, aby wszelki szczery afektbył wynagrodzony, którš ufnoœciš pocieszajsię, jako ja się pocieszam. Tu pan Longinus sam poczšł wzdychać ciężko, a po chwili dodał: - Popytajmyż się jeszcze w zamku, możeoni choć przechodzili tędy. I pytali się wszędzie, ale na próżno - niebyło żadnego œladu nawet i przejœcia zbiegów. W zamku pełno było szlachty z żonami i dziećmi, która się tu przed Kozakami zawarła. Ksišżę namawiał ich, by szli z nim razem, i przestrzegał, że Kozacyidš za nim w tropy. Nie œmieli oni uderzyć na wojsko, ale było prawdopodobnym, że po odejœciu księcia pokuszš się o zamek i miasto. Szlachta jednak w zameczku dziwnie była zaœlepiona. - Bezpieczni my tu jesteœmy za lasami - odpowiadali księciu. - Nikt tu do nas nie przyjdzie. - A przecie ja owe lasy przeszedłem - mówił ksišżę. - To wasza ksišżęca moœć przeszła, ale hultajstwo nie przejdzie. Ho! ho! nie takie to lasy. I nie chcieli iœć trwajšc w swoim zaœlepieniu, które potem srodze przypłacili, gdyż po odejœciu księcia rychłonadcišgnęli Kozacy. Zamek bronił się mężnieprzez trzy tygodnie, po czym został zdobyty i wszyscy w nim w pień wycięci. Kozacy dopuszczali się strasznych okrucieństw, rozdzierajšc dzieci, palšc niewiasty na wolnym ogniu - i nikt nie zemœcił się nad nimi. Ksišżę tymczasem, przyszedłszy do Lubecza nad Dniepr, tam wojsko dla odpoczynku rozłożył, sam zaœ z księżnš, dworem i ciężarami jechał do Brahina, położonego wœród lasów i błot nieprzebytych. W tydzień póŸniej przeprawiło się i wojsko. Ruszono następniedo Babicy pod Mozyr - i tam w œwięto Bożego Ciała wybiła godzina rozstania się, bo księżna z dworem miała jechać do Turowa, do pani wojewodziny wileńskiej, ciotki swojej, ksišżę zaœ z wojskiem w ogień ku Ukrainie. Na ostatnim pożegnalnym obiedzie byli oboje księstwo, fraucymer i co przedniejsze towarzystwo. Ale wœród panien i kawalerów nie było zwykłej wesołoœci, bo niejedno tam żołnierskie serce krajało się na myœl, że za chwilę trzeba będzie porzucić tę wybranš, dla której by się chciało żyć, bić i umierać, niejedne jasne lub ciemne oczy dziewczęce zachodziły łzami z żalu, iż on odjedzie na wojnę, między kule i miecze, między Kozakiidzikie Tatary... odjedzie i może nie wróci... Toteż gdy ksišżę przemówił żegnajšc żonę i dwór, panništka zapiszczały jedna wdrugš żałoœnie jak kocięta, rycerze zaœ, jako to silniejszego ducha, powstali z miejsc swoich i chwyciwszy za głownie szabel krzyknęli razem: - Zwyciężymy i powrócimy! - Dopomóż wam Bóg! - odpowiedziała księżna. Na to rozległ się okrzyk, aż okna i œciany się zatrzęsły: - Niech żyje księżna pani! niech żyje matka nasza i dobrodziejka! - Niech żyje! niech żyje! Kochali jš też żołnierze za jej przychylnoœć dla rycerstwa, za jej wielkš duszę, hojnoœć i łaskawoœć, za opiekę nad ich rodzinami. Kochał jš nad wszystko ksišżę Jeremi, bo to były dwie natury jakby dla siebie stworzone, kubek w kubek do siebie podobne, obie ze złota i spiżu ulane. Więc wszyscy szli ku niej i każdy klękał z kielichem przed jej krzesłem, a ona za głowę każdego œcisnšwszy, kilka słów łaskawych przemówiła. Skrzetuskiemu zaœ rzekła: - Niejeden tu podobno rycerz szkaplerzykalbo wstšżeczkę na waletę dostanie, a że nie masz tu tej, od której byœ waćpan najbardziej pragnšł, przeto przyjm ode mnie jakby od matki. To rzekłszy zdjęła krzyżyczek złoty turkusami usiany i zawiesiła go na szyi rycerza, któren rękę jej ze czciš ucałował. Znać było, że i ksišżę był bardzo kontent z tego, co pana Skrzetuskiego spotkało, gdyż w ostatnich czasach jeszcze bardziej go polubił za to, iż godnoœć ksišżęcš, posłujšc na Siczy, ochronił - i listów od Chmielnickiego brać nie chciał. Tymczasem ruszono się od stołu. Panny, chwyciwszy w lot słowa księżny do pana Skrzetuskiego wyrzeczone ibioršc je za zgodę i pozwolenie, zaraz też poczęły wydobywać: ta szkaplerz,ta szarfęta krzyżyk - co widzšc rycerze obces każdydo swojej, jeœli nie wybranej, to przynajmniej do najmilszej. Sunšł tedy Poniatowski do Żytyńskiej, Bychowiec do Bohowitynianki, bo tę sobie w ostatnich czasach upodobał, Roztworowski do Żukówny, rudy Wierszułł do Skoropackiej, oberszter Machnicki, choć stary, do Zawiejskiej; jedna tylko Anusia Borzobohata-Krasieńska, choć najpiękniejszaze wszystkich, stała pod oknem sama i opuszczona. Lice jej zarumieniło się, oczki nakryte powiekami strzelały z ukosa, jakbygniewem a zarazem i proœbš, by jej nie czyniono takiego afrontu, zaœ zdrajca Wołodyjowski zbliżył się i rzekł: - Chciałem też i ja prosić pannę Annę o jakowš pamištkę, alem się tej chęci wyrzekł, gdyżem tak mniemał, że dla zbytwielkiego tłoku się nie docisnę. Policzki Anusi zapałały jeszcze ogniœciej,wszelako bez chwili namysłu odrzekła: - Z innych byœ waćpan ršk, nie z moich, chciał pamištki, ale jej nie dostaniesz, bo tam jeœli nie za ciasno, to dla waszeci za wysoko. Cios był dobrze wymierzony i podwójny, bo po pierwsze - zawierał przymówkę do małego wzrostu rycerza, a po wtóre - do jego afektu dla księżniczki Barbary Zbaraskiej. Pan Wołodyjowski kochał się naprzód w starszej Annie, ale gdy tę zaswatano, przebolał i w cichoœci ofiarował serce Barbarze sšdzšc, że nikt się tego nie domyœla. Więc też, gdy o tym od Anusi zasłyszał, choć to niby szermierz pierwszej wody i na szable, i na słowa, skonfundował się tak, że języka w gębie zapomniał, i tylko jškał nie do rzeczy: - Waćpanna także mierzysz wysoko, bo tak właœnie, jak głowa pana... Podbipięty... - Wyższy on istotnie od waćpana i mieczem, i politykš - odparła rezolutna dziewczyna. - Dziękuję-ć też, żeœ mi go przypomniał. Dobrze i tak! ĘPÝ cË- <Ě?ţc€Í=&‰cÎĆ4ą L To rzekłszy zwróciła się ku Litwinowi: - Moœci panie, zbliż się jeno waćpan. Chcę też i ja mieć swojego rycerza, a już nie wiem, czybym mogła na mężniejszej piersi onš szarfę przewišzać. Pan Podbipięta oczy wytrzeszczył jakby nie wierzšc sobie, czy dobrze słyszy, nareszcie jak rzuci się na kolana, aż podłoga zatrzeszczała: - Dobrodziko moja! dobrodziko! Anusia przewišzała szarfę, a potem małeršczki jej znikły całkiem pod płowymi wšsami pana Longina, rozległo się tylko mlaskanie i mruczenie, którego słuchajšc pan Wołodyjowski rzekł do porucznika Migurskiego: - Przysišgłbyœ, że niedŸwiedŸ pszczoły psowa i miód wyjada. Po czym odszedł z pewnš złoœciš, bo czuł w sobie Anusine żšdło, a przecie kochał się w niej także swego czasu. Ale już też i ksišżę poczšł się z księżnš żegnać - i w godzinę póŸniej dwór ruszył doTurowa, wojska zaœ ku Prypeci. W nocy na przeprawie, gdy budowano tratwy do przeniesienia dział, a usarie pilnowały robót, rzekł pan Longinus do Skrzetuskiego: - Ot, braciaszku, nieszczęœcie! - Coć się stało? - pytał namiestnik. - A to te wieœci z Ukrainy! - Jakie? - Powiadali przecie Zaporożcy, że Tuhaj-bej odszedł z ordš do Krymu. - To i cóż z tego? Na to przecie nie będziesz płakał. - Owszem, braciaszku, boœ mnie powiedział - i miałeœ słusznoœć - co? - że kozackich głów liczyć nie mogę, a skoro Tatarzy odeszli, tak skšdże ja wezmę trzech głów pogańskich? gdzie ich szukać będę? A mnie one, ach, jak potrzebne! Skrzetuski, choć sam strapiony, uœmiechnšł się i odrzekł: - Zgaduję, o co ci chodzi, bom widział, jak cię dziœ na rycerza pasowano. Na to pan Longinus ręce złożył: - Tak, bo po cóż dłużej i skrywać, polubiłem, braciaszku, polubiłem... Ot, nieszczęœcie! - Nie martw się. Nie wierzę ja w to, by Tuhaj-bej już odszedł, a zresztš będziesz miał pogaństwa jak tych komarów nad głowš. Rzeczywiœcie całe chmury komarów unosiły się nad końmi i ludŸmi, bo wojska weszły w kraj błot nieprzebytych, lasów bagnistych, łšk rozmiękłych, rzek, rzeczekistrumieni, w kraj pusty, głuchy, jednš puszczš szumišcy, o którego mieszkańcach mawiano w owych czasach: Dał dla córeczki Szlachcic Hołota Dziegciu dwie beczki, Grzybów wianuszek, Wiunów garnuszek I lechę błota. Na błocie owym rosły wprawdzie nie tylko grzyby, ale wbrew owym rytmom i wielkie fortuny pańskie. Wszelako w tej chwili ludzie ksišżęcy, którzy w znacznej częœci wychowali się i wyroœli na suchych, wysokich stepach zadnieprzańskich, nie chcieli oczom własnym wierzyć. Wszakżeż itam były miejscami bagna i lasy, ale tu cały kraj zdawał się jednym bagnem. Noc była pogodna, jasna - i przy blasku księżyca, jak okiem sięgnšć, nie zajrzałeœ sšżnia suchego gruntu. Kępy tylko czerniły się nad wodš, lasy zdawały się z wody wyrastać, woda chlupotała pod nogami końskimi, wodę wyciskały koła wozów i armat. Wurcel wpadł w desperację. "Dziwnypochód - mówił - pod Czernihowem groził nam ogień, a tu woda nas zalewa." Rzeczywiœcie ziemia wbrew przyrodzeniu niedawała tu stałej podpory nogom, ale gięłasię, trzęsła, jakby się chciała rozstšpić i pochłonšć tych, co się po niej poruszali. Wojska przez Prypeć przeprawiały się cztery dni, potem niemal codziennie trzeba było przebywać rzeki i rzeczułki płynšce wrozkisłym gruncie. A nigdzie mostu. Lud cały na łodziach, w szuhalejach. Po kilku dniach wszczęły się i mgły, i deszcze. Ludzie dobywali ostatnich sił, by się na koniec wydostać z tych zaklętych okolic. Aksišżę œpieszył, pędził. Kazał walić całe lasy, układać drogi z okršglaków i szedł naprzód. Żołnierz też widzšc, jak nie szczędził sił własnych, jak od rana do nocy był na koniu, wojska sprawował, nad pochodem czuwał, wszystkim osobiœcie zawiadywał - nie œmiał szemrać, choć trudbył prawie nad siły. Od rana do nocy lgnšć imoknšć - oto był wspólny los wszystkich. Koniom róg poczšł złazić z kopyt, wiele ichod armat odpadło, więc piechota i dragoni Wołodyjowskiego sami cišgnęli działa. Najgórniejsze pułki, jako usarie Skrzetuskiego, Zaćwilichowskíego i pancerni, brali się do siekier dla moszczeniadróg. Był to sławny pochód o chłodzie, wodzie i głodzie, w którym wola wodza i zapał żołnierzy łamały wszystkie przeszkody. Nikt tędy dotychczas nie odważył się z wiosny, przy rozlaniu wód, wojsk prowadzić. Szczęœciem pochód nie był ani razu żadnym napadem przerwany. Lud tam cichy, spokojny, nie myœlał o buncie, a choć póŸniej podburzany przez Kozaków i zachęcany przykładem, nie chciał garnšć się pod ich znaki. Toż i teraz spoglšdał sennym okiem na przechodzšce zastępy rycerzy, którzy wynurzali się z borów i bagien, jakby zaklęci, a przechodzili jak sen; dostarczał przewodników, spełniał cicho i posłusznie wszystko, czego od niego żšdano. Co widzšc ksišżę powœcišgał surowie wszelkš swawolę żołnierskš i nie płynęły za wojskiem jęki ludzkie, przekleństwa i narzekania, a gdy po przejœciu wojsk została w jakiej dymnej wiosce wieœć, że to kniaŸ Jarema przechodził, ludzie potrzšsali głowami. "Wże win dobryj!" - mówili sobie z cicha. Na koniec po dwudziestu dniach nadludzkich trudów i wysileń wychyliły się wojska ksišżęce w kraj zbuntowany. "Jarema ide! Jarema ide!" - rozlegało się po całej Ukrainie, aż hen, po Dzikie Pola, do Czehryna i Jahorliku. "Jarema ide!" - rozlegało się po miastach, wsiach, chutorach i pasiekach i na tę wieœćkosy, widły i noże wypadały z ršk chłopskich, twarze bladły, kupy swawolne pomykały nocami ku południowi jak stada wilków przed odgłosem rogów myœliwskich;Tatar zabłškany dla grabieży zeskakiwał z konia i ucho co chwila do ziemi przykładał;w nie zdobytych jeszcze zamkach i zameczkach bito w dzwony i œpiewano Te Deum laudamus! A ów groŸny lew położył się na progu zbuntowanego kraju i odpoczywał. Siły zbierał. Rozdział dwudziesty szósty Tymczasem Chmielnicki, postawszy czas jakiœ w Korsuniu, do Białocerkwi się cofnšłi tam stolicę swš założył. Orda zapadła koszem z drugiej strony rzeki, rozpuszcza- jšc zagony po całym województwie kijow- skim. Niepotrzebnie się też martwił pan Longinus Podbipięta, że mu głów tatarskichnie stanie. Pan Skrzetuski słusznie przewi- dywał, że Zaporożcy, schwytani przez panaPoniatowskiego pod Kaniowem, fałszywš dali wiadomoœć: Tuhaj-bej nie tylko nie odszedł, ale nawet do Czehryna się nie ruszał. Co więcej, nowe czambuły nadcišgnęły ze wszystkich stron. Przyszli carzykowie: azowski i astrachański, którzy nigdy przedtem w Polsce nie bywali, w cztery tysišce wojowników; przyszło dwanaœcie tysięcy hordy nohajskiej, dwadzieœcia tysięcy biłgorodzkiej i budziackiej, wszystko zaklęci ongi Zaporożai kozactwa nieprzyjaciele, dziœ bracia i na krew chrzeœcijańskš zaprzysięgli sprzymierzeńcy. Na koniec przybył i sam chan Islam Girej z dwunastoma tysišcami Perekopców. Cierpiała od tych przyjaciół cała Ukraina, cierpiał nie tylko stan szlachecki, ale i lud ruski, któremu palono wioski, zabierano dobytek, a samych chłopów, niewiasty i dzieci pędzono w jasyr. W tych czasach mordu, pożogi i krwi wylania jeden tylko dla chłopa był ratunek: uciec do obozu Chmielnickiego. Tamz ofiary stawał się zbójem i sam własnš ziemię niszczył, ale przynajmniej żywota był bezpieczny. Nieszczęsny kraj!... Gdy bunt w nim wybuchł, pokarał go naprzód i spustoszył pan Mikołaj Potocki, potem Zaporożcy i Tatarzy, którzy niby dla oswobodzenia go przyszli, a teraz zawisł nad nim Jeremi Wiœniowiecki. Uciekał też, kto mógł, do obozu Chmielnickiego, uciekała nawet i szlachta, gdy innego œrodka ocalenia nie było. Dzięki temu Chmielnicki rósł w siły i że nie zaraz ruszył w głšb Rzeczypospolitej, że leżał długo w Białocerkwi, to przeważnie dlatego, by ład w te rozhukane i dzikie żywioły wprowadzić. Jakoż w żelaznym jego ręku zmieniały się one szybko w bojowš potęgę. Kadry z wyćwiczonych Zaporożców były gotowe, podzielono czerń na pułki, wyznaczono pułkowników z dawnych atamanów koszowych, pojedyncze oddziały wysyłano na zdobywanie zamków, by je do boju zaprawić. A bitny to był z natury lud, do wojny tak jak żaden inny sposobny, do broni przywykły, przez napady tatarskie z ogniem i krwawym obliczem wojny oswojony. Poszło więc dwóch pułkowników, Handża i Ostap, na Nesterwar, który zdobyli, ludnoœć żydowskš i szlacheckš w pień wycięli. Czertwertyńskiemu kniaziowi własny jego młynarz głowę na progu zamkowym odcišł, a z księżny - Ostap niewolnicę swojš uczynił. Szli inni w inne strony i powodzenie towarzyszyło ich orężowi, bo strach serca Lachom odjšł - strach "temu narodowi niezwyczajny", któren broń z ršk wytršcał i sił zbawiał. Nieraz, bywało, pułkownicy nagabywali Chmielnickiego: "Czemu zaœ ku Warszawie nie ruszasz, ale spoczywasz, z czarownicami czary odprawujesz i gorzałkš się zalewasz, a Lachom się obaczyć od strachu i wojska zebrać pozwalasz?" Nieraz też czerń pijana wyła po nocach, oblegała kwaterę Chmielnickiego żšdajšc, by jš na Lachiw prowadził. Chmielnicki podniósł bunt i dał mu siłę straszliwš, aleteraz jšł miarkować, że już siła owa jego samego pcha ku nieznanej przyszłoœci, więcczęsto chmurnym okiem w onš przyszłoœć spoglšdał i zbadać jš usiłował - i sercem wobec niej się trwożył. Jako się rzekło, wœród tych pułkownikówi atamanów on jeden wiedział, ile jest straszliwej potęgi w pozornej bezsilnoœci Rzeczypospolitej. Podniósł bunt, zbił pod Żółtymi Wodami, zbił pod Korsuniem, starł wojska koronne - a co dalej? Zbierał tedy pułkowników do rady i wodzšc po nich krwawymi oczyma, przed którymi drżeli wszyscy, stawiał im ponuro toż samo pytanie: - Co dalej? czego wy chcecie? - Iœć do Warszawy? to tu kniaŸ Wiœniowiecki przyjdzie, żony i dzieci wasze jako piorun pobije, ziemię a wodę tylko zostawi, a potem i on za nami do Warszawyz całš potęgš szlacheckš, która się do niego przyłšczy, pocišgnie - i we dwa ogniewzięci, zginiem, jeœli nie w bitwach, to na palach... - Na przyjaŸń tatarskš liczyć nie można. Oni dziœ z nami, jutro przeciw nam się odwrócš i do Krymu popędzš albo panom nasze głowy sprzedadzš. - Ano, co dalej, mówcie! Iœć na Wiœniowieckiego? to on siłę naszš i tatarskš całš na sobie zadzierży, a przez ten czas wojska się zbiorš i z głębi Rzeczypospolitej w pomoc mu ruszš. Wybierajcie... I potrwożeni pułkownicy milczeli, a Chmielnicki mówił: - Czemużeœcie to zmaleli? czemu więcej nie przecie na mnie, bym ku Warszawie cišgnšł? Gdy tedy nie wiecie, co czynić, na mnie to zdajcie, a Bóg da, swojš i wasze głowy ocalę i kontentację dla wojska zaporoskiego i wszystkich Kozaków otrzymam. Jakoż pozostawał jeden sposób: układy. Chmielnicki dobrze wiedział, ile tš drogš można w Rzeczypospolitej wymóc; liczył, że sejmy prędzej na znacznš kontentację się zgodzš niż na podatki, zacišgi i wojnę, która musiałaby być i długš, i trudnš. Wiedział wreszcie, że w Warszawie jest potężna partia, a na jej czele sam król, o którego œmierci wieœć jeszcze nie doszła, ikanclerz, wielu panów, którzy radzi by wzrost olbrzymich fortun magnackich na Ukrainie powstrzymać, z Kozaków siłę dla ršk królewskich stworzyć, wieczysty pokójz nimi zawrzeć i ona tysišce zebrane do postronnej wojny użyć. W tych warunkach mógł i dla siebie Chmielnicki znamienitš szarżę zyskać, buławę hetmańskš z królewskiego ramienia otrzymać i dla Kozaków nieprzeliczone ustępstwa osišgnšć. Oto dlaczego leżał długo pod Białocerkwiš. Zbroił się, uniwersały na wszystkie strony rozsyłał, lud œcišgał, całe armie tworzył, zamki pod moc swojš zagarniał, bo wiedział, że tylko z silnym układać się będš, ale w głšb Rzeczypospolitej nie ruszał. O! gdyby na mocy układów pokój mógł zawrzeć!... Wtedy tym samym albo broń z ręki Wiœniowieckiego wytršci, albo - jeœli kniaŸ jej nie złoży - to nie on, Chmielnicki,ale kniaŸ będzie rebelizantem, wbrew woli króla i sejmów wojnę wiodšcym. Naówczas ruszy on na Wiœniowieckiego - ale już z królewskiego i Rzeczypospolitej mandatu - i wybije wtedy ostatnia godzina nie tylko dla kniazia, ale dla wszystkich ukrainnych królewišt, dla ich fortun i latyfundiów. Tak myœlał samozwańczy hetman zaporoski, taki gmach na przyszłoœć budował. Ale na rusztowaniach pod on gmach przygotowanych siadało często czarne ptactwo trosk, zwštpień, obaw - i krakało złowrogo. Będzie-li doœć silnš pokojowa partia w Warszawie? zacznš-li z nim układy? Co powie sejm i senat? zatknš-li tam uszy na jęki i wołania ukrainne? zamknš oczy na łuny pożarów?... Czy nie przeważy wpływ panów owe niezmierne latyfundia posiadajšcych, o których ochronę im iœć będzie? I czy ta Rzeczpospolita tak się już przeraziła, że mu przebaczy to, iż się z Tatary połšczył? A z drugiej strony szarpało duszę Chmielnickiego zwštpienie, czy i ów bunt nie zanadto się już rozpalił i rozwinšł. Czy owe zdziczałe masy dadzš się wtłoczyć w jakie karby? Dobrze: on, Chmielnicki, pokój zawrze, a rezuny - pod jego imieniem - dalej mord i pożogę szerzyć będš albo się też na jego głowie swych zawiedzionych nadziei pomszczš. Toż to rzeka wezbrana, morze, burza! Straszne położenie! Gdyby wybuch był słabszy, tedyby nie układano się z nim jako ze słabym; ponieważ bunt jest potężny, więc układy siłš rzeczy mogš się rozbić. I co będzie? Gdy takie myœli opadły ciężkš głowę hetmana, naówczas zamykał się w swej kwaterze i pił dnie całe i noce. Wówczas między pułkownikami i czerniš rozchodziła się wieœć: "Hetman pije" - i za przykładem jego pili wszyscy, karnoœć się rozprzęgała,mordowano jeńców, bito się wzajemnie, rabowano łupy - rozpoczynał się sšdny dzień, panowanie zgrozy i okropnoœci. Białocerkiew zmieniała się w piekło prawdziwe. Aż pewnego dnia do pijanego hetmana wszedł szlachcic Wyhowski, pod Korsuniem do niewoli wzięty i na sekretarza hetmańskiego awansowany. Wszedłszy poczšł trzšœć bez ceremonii opoja, aż go wreszcie porwał za ramiona, na tapczanie posadził i ocucił. - A ce szczo takie, jakie łycho? - pytał Chmielnicki. - Moœci hetmanie, wstawaj i oprzytomniej! - odpowiedział Wyhowski. - Poselstwo przyszło! Chmielnicki zerwał się na równe nogi i w jednej chwili otrzeŸwiał. - Hej! - wołał na pacholę kozackie siedzšce w progu - delię, kołpak i buławę! A potem do Wyhowskiego: - Kto przyjechał? od kogo? - Ksišdz Patroni Łasko z Huszczy od pana wojewody bracławskiego. - Od pana Kisiela? - Tak jest. - Sława Otcu i Synu, sława Swiatomu Duchu i Swiatoj-Preczystoj!! - mówił żegnajšc się Chmielnicki. I twarz mu pojaœniała, wypogodziła się -rozpoczynano z nim układy. Ale tegoż dnia przyszły i wieœci wprost przeciwne pokojowemu poselstwu pana Kisiela. Doniesiono, iż ksišżę wypoczšwszy wojsku, strudzonemu pochodem przez lasy ibłota, wstšpił w kraj zbuntowany; że bije,pali, œcina; że podjazd wysłany pod Skrzetuskim rozbił dwutysięcznš watahę Kozaków i czerni - i wytępił jš co do nogi; że sam ksišżę wzišł szturmem Pohrebyszcze, majętnoœć ksišżšt Zbaraskich - i ziemię a wodę tylko zostawił. Opowiadano przerażajšce rzeczy otym szturmie i zdobyciu Pohrebyszcz - byłoto bowiem gniazdo najzaciętszych rezunów.Ksišżę miał powiedzieć do żołnierzy: "Mordujcie ich tak, by czuli, że umierajš." Więc też żołnierstwo najdzikszych dopuszczało się okrucieństw. Z całego miasta nie ocalała jedna żywa dusza. Siedmiuset jeńców powieszono, dwustu wbito na pale. Mówiono również o wierceniuoczu œwidrami, o paleniu na wolnym ogniu. Bunt zgasł od razu w całej okolicy. Mieszkańcy albo pouciekali do Chmielnickiego, albo przyjmowali pana łubniańskiego na klęczkach, z chlebem i solš, wyjšc o miłosierdzie. Pomniejsze watahy wszystkie były starte - a w lasach, jak twierdzili zbiegowie z Samhorodka, Spiczyna, Pleskowa i Wachnówki, nie było jednego drzewa, na którym by Kozak nie wisiał. I działo się to wszystko pod bokiem Białocerkwi i krociowej armii Chmielnickiego. Toteż Chmielnicki, gdy się o tym dowiedział, poczšł ryczeć jak ranny tur. Z jednej strony układy, z drugiej miecz. Jeœliruszy na księcia, będzie to oznakš, że nie ĎP`cĐ°ďcџ`cŇ˙+0cÓ/;Echce układów proponowanych przez pana z Brusiłowa. Jedyna nadzieja pozostawała w Tatarach.Chmielnicki zerwał się i ruszył do Tuhaj-bejowej kwatery. - Tuhaj-beju, mój przyjacielu! - rzekł po oddaniu zwykłych salamów - jakoœ mnie pod Żółtš Wodš i pod Korsuniem ratował, tak i teraz mnie ratuj. Przyszedł tu poseł od wojewody bracławskiego z pismem, w którym mnie wojewoda obiecuje kontentację, a wojsku zaporoskiemu powrócenie do dawnych swobód pod warunkiem, żebym wojny zaprzestał, co ja uczynić muszę chcšc swojš szczeroœć i dobrš chęć pokazać. A tymczasem przyszły tu wieœci od niedruga mojego, księcia Wiœniowieckiego, że Pohrebyszcze wycišł i nikogo nie żywił - i dobrych mołojców moich wycina, na pale wbija i - œwidrami oczy wierci. Na którego ja ruszyć nie mogšc, do ciebie z pokłonem przyszedłem, abyœ ty na tego mojego i swojego niedruga z Tatary ruszył, gdyż inaczej wkrótce on tu na nasze obozy nastšpi. Murza siedzšc na kupie kobierców pobranych pod Korsuniem lub złupionych po dworach szlacheckich kiwał się czas jakiœ w tył i naprzód, oczy zamrużył jakby dla lepszego namysłu, nareszcie odrzekł: - Ałła! Ja tego uczynić nie mogę. - Czemu? - pytał Chmielnicki. - Bom i tak już dosyć dla ciebie bejów i czausów pod Żółtš Wodš i pod Korsuniem wytracił; po cóż mam jeszcze tracić? Jarema to wielki wojownik! Ruszę na niego,gdy i ty ruszysz, ale sam nie. Nie głupim wjednej bitwie wszystko, com dotšd zyskał,utracić; lepiej mi czambuły po łup i jasyr wysyłać. Dosyć ja już dla was, psów niewiernych, uczynił. I sam nie pójdę, i chanowi będę odradzał. Rzekłem. - Pomoc mi zaprzysišgłeœ! - Tak jest, alem przysięgał obok ciebie, nie za ciebie wojować. IdŸże ty precz! - Jam ci jasyr z mego własnego ludu pozwolił, łupy oddał, hetmanów oddał. - Bo gdybyœ nie oddał, to bym ja, ciebie im oddał. - Do chana pójdę. - IdŸże precz, capie, mówię ci. I kończaste zęby murzy już zaczęły błyskać spod warg. Chmielnicki poznał, że nie ma co tu robić, a dłużej nastawać niebezpiecznie, więc wstał i rzeczywiœcie udał się do chana. Ale od chana takšż samš odebrał odpowiedŸ. Tatarzy mieli swój rozum i szukali własnej korzyœci. Zamiast ważyć się na walnš bitwę z wodzem, który za niezwyciężonego uchodził, woleli zagony rozpuszczać i bogacić się bez krwi przelewu. Chmielnicki wrócił wœciekły do swej kwatery i z desperacji już do gšsiora się zabierał, ale mu go Wyhowski wyrwał z ręki. - Nie będziesz pił, moœci hetmanie - rzekł. - Poseł jest, trzeba posła odprawić. Chmielnicki wpadł w gniew straszliwy. - Ja ciebie i posła każę na pal wbić! - A ja ci gorzałki nie dam. Nie wstyd-że ci, gdy cię fortuna tak wysoko wyniosła, wódkš się jak prostemu Kozakowi zalewać?Tfu, tfu, moœci hetmanie, nie może tak być. Wieœć o przybyciu posła już się rozeszła. Wojsko i pułkownicy chcš na radę. Tobie nie pić teraz, ale kuć żelazo, póki goršce - bo teraz możesz pokój zawrzeć i wszystko, co chcesz, otrzymać, potem będzie za póŸno, a gardło moje i twoje w tym. Wysłać tobie zaraz poselstwo do Warszawy i króla o łaskę prosić... - Mšdra ty głowa - rzekł Chmielnicki. - Każ uderzyć w dzwon na radę, a na majdanie powiedz pułkownikom, że zaraz wyjdę. Wyhowski wyszedł, a po chwili ozwał siędzwon na radę, na którego głos wnet wojska zaporoskie poczęły się zbierać. Zasiedli więc dowódcy i pułkownicy: straszliwy Krzywonos, prawa Chmielnickiego ręka, Krzeczowski, miecz kozacki, stary i doœwiadczony Filon Dziedziała, pułkownik kropiwnicki, Fedor Łoboda perejasławski, okrutny Fedoreńko kalnicki, dziki Puszkareńko połtawski, który samym czabanom przewodził; Szumejko niżyński, ognisty Czarnota hadziacki, Jakubowicz czehryński, dalej Nosacz, Hładki, Adamowicz, Głuch, Pułjan,Panicz - nie wszyscy, bo niektórzy byli na wyprawach, a niektórzy na tamtym œwiecie, których już ksišżę Jeremi tam wysłał. Tatarzy nie byli tym razem wezwani na naradę. "Towarzystwo" zebrało się obok namajdanie, cisnšcš się czerń odpędzano kijami, a nawet kiœcieniami, przy czym i zabójstw nie brakło. Na koniec ukazał się i sam Chmielnicki, przybrany w czerwień, w kołpaku i z buławš w ręku. Obok niego szedł biały jak gołšb ksišdz błahoczeœciwy Patroni Łasko, a z drugiej strony Wyhowski z papierami w ręku. Chmiel zasiadłszy między pułkownikami siedział przez chwilę w milczeniu, po czymzdjšł kołpak na znak, iż narada się rozpoczyna, wstał i tak mówić poczšł: - Moœci panowie pułkownicy i atamani dobrodziejstwo! Wiadomo wam, jako dla wielkich, a niewinnie cierpianych krzywd naszych musieliœmy za broń uchwycić, a z pomocš najjaœniejszego carza krymskiego o dawne wolnoœci i przywileje, odjęte nam bez woli króla jegomoœci, od paništ się upomnieć, którš imprezę Bóg błogosławił i spuœciwszy na nieszczerych tyranów naszych strach, wcale im niezwyczajny, nieprawdy i uciski ich pokarał, a nam znacznymi wiktoriami wynagrodził, za co mu wdzięcznym sercem powinniœmy dziękować. Gdy tedy pycha ich pokaranš została, należy myœleć nam, aby rozlew krwi chrzeœcijańskiej powstrzymać, co namBóg miłosierny i nasza błahoczeœciwa wiaranakazuje, a szabli póty z ręki nie puszczać,póki nam za wolš najjaœniejszego króla jegomoœci nasze dawne wolnoœci i przywileje nie będš powrócone. Pisze mi tedy pan wojewoda bracławski, iż się to może stać, co i ja tak myœlę, gdyż nie my to, ale panięta, Potoccy, Kalinowscy, Wiœniowieccy i Koniecpolscy, z posłuszeństwa majestatowi i Rzeczypospolitej wyszli, których żeœmy ukarali, przeto nam się słuszna kontentacja i nagroda od majestatu i stanów należy. Proszę ja więc moœci panówdobrodziejów i łaskawców moich, abyœcie pismo wojewody bracławskiego, mnie przezojca Patroniego Łaska, szlachcica wiary błahoczeœciwej, przysłane, przeczytali i mšdrze postanowili, aby rozlew krwie chrzeœcijańskiej był wstrzymany, a nam kontentacja uczyniona i nagroda za posłuszeństwo i wiernoœć Rzplitej oddana. Chmielnicki nie pytał, czy wojna ma być zaniechanš, ale żšdał postanowienia, aby była zaniechanš, zaraz przeto niechętnie podnieœli szemranie, to zaœ po chwili zmieniło się w krzyki groŸne, którym głównie Czarnota hadziacki przewodził. Chmielnicki milczał, patrzył tylko uważnie, skšd wychodzš protesty, i opornych sobie w pamięci notował. Tymczasem powstał Wyhowski z listem Kisielowym w ręku. Kopię pisma poniósł Zorko, aby jš odczytać "towarzystwu", więc tam i tu zapadła cisza głęboka. Wojewoda poczynał list w te słowa: "Moœci Panie Starszy Wojska Rzeczypospolitej Zaporoskiego, z dawna mnie miły panie i przyjacielu! Gdy wiele jest takich, którzy o WMci jako o nieprzyjacielu Rzplitej rozumiejš, ja nie tylko zostawam sam cale upewnionym oWMci wiernym ku Rzplitej afekcie, ale i innych w tym upewniam IMP Panów Senatorów, kolegów moich. Trzy rzeczy mnie upewniajš: pierwsza, iż lubo od wieków wojsko Dnieprowe sławy i wolnoœciswoich przestrzega, ale wiary swojej zawsze królom, panom i Rzplitej dotrzymywa. Druga, że naród ruski nasz w wierze swej prawowiernej tak stateczny, że woli każdy z nas zdrowie swoje pokładać niŸli tę wiarę czymkolwiek naruszyć. Trzecia, że lubo różne bywajš (jako i teraz się stało, żal się Boże) wnętrzne krwie rozlania, przecie jednak ojczyzna nam wszystkim jest jedna, w której się rodzimy, wolnoœci naszych zażywamy, i nie masz prawie we wszystkimœwiecie inszego państwa i drugiego podobnego ojczyŸnie naszej w prawach i swobodach. Dlatego zwykliœmy wszyscy jednostajnie tej matki naszej, Korony, całoœci przestrzegać; a chociaż bywajš różne dolegliwoœci (jako to na œwiecie), to jednak rozum każe uważać, że łatwiej domówić się w państwie wolnym, co którego z nas boli, niŸli straciwszy tę matkę, już drugiej takiej nie naleŸć ani w chrzeœcijaństwie, ani w pogaństwie..." Łoboda perejasławski przerwał czytanie. - Prawdu każe - rzekł głoœno. - Prawdu każe! - powtórzyli inni pułkownicy. - Neprawdu, bresze psia wira! - wrzasnšłCzarnota. - Milcz! sam psia wira! - Wy zdrajcy! na pohybel wam! - Na pohybel tobi! - Słuchać, czytać dalej! czytać! on nasz czołowik. Słuchać, słuchać! Burza zbierała się na dobre, ale Wyhowski jšł dalej czytać, więc uciszyło się znowu. Pisał wojewoda w dalszym cišgu, iż wojsko zaporoskie powinno mieć do niego ufnoœć, gdyż wie dobrze, że on tej samej będšc krwi i wiary, życzliwym mu być musi;przypominał; jako w nieszczęsnym krwi wylaniu pod Kumejkami i pod Starcem udziału nie brał, następnie wzywał Chmielnickiego, aby wojny poprzestał, Tatarów odprawił albo na nich oręż obrócił - i w wiernoœci dla Rzplitej się utrwalił. Wreszcie list kończył się w następujšce słowa: "Obiecuję waszmoœci, tak jakom synem Cerkwi Bożej i jako dom mój ze krwie narodu ruskiego starożytnej idzie, że sam będę pomocny do wszystkiego dobrego. Wiecie WMć bardzo dobrze, że i na mnie w tej Rzplitej (za łaskš Bożš) cokolwiek zależy i beze mnie ani wojna uchwalona byćmoże, ani pokój stanowiony, a ja pierwszy wnętrznej wojny nie życzę" etc... Powstały zaraz tedy tumulty za i przeciw, ale list w ogóle podobał się i pułkownikom, i nawet "towarzystwu". Niemniej przeto w pierwszej chwili nie można było niczego zrozumieć ani dosłyszeć dla wielkiej furii, z jakš nad pismem rozprawiano. "Towarzystwo" podobne było z dala do wielkiego wiru, w którym wrzało, kotłowało się i huczało mrowie ludzkie. Pułkownicy potrzšsali piernaczami i przyskakiwali sobie z pięœciami do oczu. Widziałeœ twarze czerwone, rozpalone oczy, pianę na ustach,a wszystkim partyzantom dalszej wojny przewodził Erazm Czarnota, który wpadł wszał prawdziwy. Chmielnicki też patrzšc najego wœciekłoœć bliskim był wybuchu, przed którym cichło zwykle wszystko jak przed rykiem lwa. Ale pierwej jeszcze wskoczył na ławę Krzeczowski, piernaczemmachnšł i krzyknšł głosem do grzmotu podobnym: - Czabanować wam, nie radzić, raby pogańskie! - Cicho! Krzeczowski chce mówić! - krzyknšł pierwszy Czarnota, który spodziewał się, iż przesławny pułkownik za wojnš będzie przemawiał. - Cicho! cicho! - wrzeszczeli inni. Krzeczowski był niezmiernie szanowany między kozactwem, a to dla wielkich usług, które oddał, dla wielkiej głowy wojennej i - dziwna rzecz - dlatego, iż był szlachcic. Uciszyło się więc zaraz i wszyscy czekali z ciekawoœciš, co powie; sam Chmielnicki utkwił w niego wzrok niespokojny. Ale Czarnota mylił się przypuszczajšc, iżpułkownik za wojnš wystšpi. Krzeczowski bystrym swym umysłem zrozumiał, iż teraz albo nigdy mógł uzyskać od Rzplitej owe starostwa i dostojeństwa, o których marzył. Odgadł, że przy pacyfikacji Kozaków jego przed wielu innymi będš się starali ujšć i zaspokoić, czemu pan krakowski, jako w niewoli będšcy, nie będzie mógł przeszkadzać; więc też odezwał się w takie słowa: - Rzecz moja bić, nie radzić; ale gdy do rady przyszło, poczuwam się też do tego, abym swoje zdanie powiedział, gdyżem na taki wasz fawor, jak i inni, jeżeli nie lepiejzarobił. Po to my wojnę podniecili, aby namnasze wolnoœci i przywileje zostały powrócone, a pisze wojewoda bracławski, że tak być ma. Więc albo będzie, albo nie będzie. Jeœli nie będzie, tak wojna, a jeœli będzie - pokój! Po co darmo krew lać? Niech nas zaspokojš, a my czerń uspokoimyi wojna ustanie; nasz bat'ko Chmielnicki mšdrze to wszystko ułożył i obmyœlił, abymy po stronie najjaœniejszego króla jegomoœci stanęli, któren nagrodę za to nam da, a jeœli panięta się sprzeciwiš, tedypozwoli nam z nimi pohulać - i pohulamy. Tego bym tylko nie radził, by Tatarów odprawiać; niech koszem na Dzikich Polach zapadnš i leżš, póki nam wóz lub przewóz. Chmielnicki rozjaœnił twarz słyszšc te słowa, a pułkownicy w ogromnej już większoœci poczęli wołać, by wojnę zawiesić i posłów do Warszawy wysłać, a pana z Brusiłowa prosić, by sam dla układów przybył. Czarnota krzyczał jeszcze i protestował, ale pułkownik oczy groŸne w niego utkwił i rzekł: - Ty Czarnota, hadziacki pułkowniku, o wojnę i krwi przelanie wołasz, a gdy pod Korsuniem szli na cię petyhorcy pana Dmochowskiego, toœ jak pidswynok kwiczał:"Braty ridnyje, spasajte!", i uciekałeœ przed całym twoim pułkiem. - Łżesz! - wrzasnšł Czarnota - jać się nieboję ni Lachiw, ni ciebie. Krzeczowski piernacz w ręku œcisnšł i ku Czarnocie skoczył; inni też poczęli pięœciami okładać hadziackiego pułkownika. Tumult znowu poczšł się wzmagać. Na majdanie "towarzystwo" ryczało jak stadodzikich żubrów. Wtem powstał znowu sam Chmielnicki. - Moœci panowie pułkownicy dobrodziejstwo! - rzekł. - Za czym ustanowiliœcie, aby posłów do Warszawy wysłać, którzy służby nasze wierne najjaœniejszemu królowi jegomoœci zalecš i o nagrodę prosić będš. Ale też kto chce wojny, ten jš mieć może - nie z królem, niez Rzeczšpospolitš, bo my z nimi nigdy wojny nie prowadzili, ale z największym niedrugiem naszym, któren już cały od krwikozackiej czerwony, który pod Starcem jeszcze się w niej umazał i teraz mazać się nie przestaje, w nieżyczliwoœci dla wojsk zaporoskich trwajšc. Do którego ja pismo i posłów wysłałem proszšc, aby onej nieżyczliwoœci zaniechał, a on ich tyrańsko pomordował, odpowiedziš żadnš mnie, starszego waszego, nie uczciwszy, przez co kontempt całemu wojsku zaporoskiemu wyrzšdził. A teraz z Zadnieprza przyszedł i Pohrebyszcze w pieńwycišł, niewinnych ludzi pokarał, nad którymim ja rzewnymi łzami płakał. Potem, jako mnie dziœ rano dali znać, do Niemirowa on poszedł i także nikogo nie żywił. A gdy Tatarzy dla strachu i bojaŸni ruszyć na niego nie chcš, rychło patrzeć, jak on tu przyjdzie, aby i nas, niewinnych ludzi, wygubić, przeciw woli przychylnego nam najjaœniejszego króla jegomoœci i całejRzeczypospolitej, bo on w pysze swej o nikogo nie dba, a jako się teraz buntuje, tak zawsze się jest gotów przeciw woli jego królewskiej moœci zbuntować... W zgromadzeniu zrobiło się bardzo cicho. Chmielnicki odsapnšł i mówił dalej: - Bóg nam nad hetmanami wiktoriš nagrodził, ale on gorszy od hetmanów i od wszystkich królewišt, diabelski syn samš nieprawdš żyjšcy. Na którego gdybym ja sam ruszył, tedyby on w Warszawie przez przyjaciół swych krzyczeć nie omieszkał, iż pokoju nie chcemy, i przed jego królewskš moœciš niewinnoœć naszš by oskarżał. Co aby się nie stało, potrzeba, iżby król jegomoœć i cała Rzplita wiedziała, iż ja wojny nie chcę i cicho siedzę, a on pierwszy na nas wojnš nastaje; przeto ja ruszyć nie mogę, bo i doukładów z panem wojewodš bracławskim zostać muszę, ale by on, diabelski syn, siły naszej nie złamał, trzeba mu się zastawić i potęgę jego tak zgubić, jakeœmypod Żółtymi Wodami i pod Korsuniem niedrugów naszych, panów hetmanów, zgubili. O to więc proszę, abyœcie waszmoœciowie na niego na ochotnika ruszyli, a ja do króla jegomoœci pisać będę,iż to się stało beze mnie i dla koniecznej obrony naszej przed jego, Wiœniowieckiego, nieżyczliwoœciš i napaœciš. Głuche milczenie panowało w zgromadzeniu. Chmielnicki mówił dalej: - Który tedy z waszmoœciów na ów przemysł wojenny wyjdzie, temu ja wojskadosyć dam, dobrych mołojców, i armatę dam, i ludu ognistego, aby z pomocš bożš niedruga naszego mógł znieœć i wiktorię nadnim otrzymać... Ani jeden z pułkowników nie wysunšł się naprzód. - Szeœćdziesišt tysięcy wybranego komunika dam! - rzekł Chmielnicki. Cisza. A przecież byli to wszystko nieustraszeniwojownicy, których okrzyki wojenne odbijały się nieraz o mury Carogrodu. I może właœnie dlatego każdy z nich obawiałsię utracić zdobytej sławy w spotkaniu ze straszliwym Jeremim. Chmielnicki wodził oczyma po pułkownikach, którzy pod wpływem tego spojrzenia wzrok spuszczali ku ziemi. TwarzWyhowskiego przybrała wyraz szatańskiej złoœliwoœci. - Znam ja mołojca - rzekł posępnie Chmielnicki - któren by przemówił w tej chwili i od tej wyprawy się nie wybiegał, ale go nie masz między nami... - Bohun! - rzekł jakiœ głos. - Tak jest. Zniósł on już regiment Jaremyw Wasiłówce, jeno go poszczerbili w tej potrzebie i leży teraz w Czerkasach, ze ÔPÁ DŐ Ăc€ÖÔ c×S&řcŘK5 Aœmierciš-matkš walczy. A gdy jego nie masz, nikogo nie masz, jak widzę! Gdzie sława kozacka? gdzie Pawluki, Nalewajki, Łobody i Ostranice? Wtem niski, gruby człowiek, z twarzš sinš, ponurš, rudym jak ogień wšsem nad skrzywionymi ustami i zielonymi oczyma, powstał z ławy, wysunšł się ku Chmielnickiemu i rzekł: - Ja pójdę. Był to Maksym Krzywonos. Okrzyki zabrzmiały: "Na sławu!", on zaœ wsparł się piernaczem w bok i tak mówił chrapliwym, urywanym głosem: - Nie myœl, hetmanie, żeby ja się bał. Jaby od razu się podjšł - ale myœlał: sš lepsi! Ale kiedy tak, to pójdę. Wy co? wy głowy i ręce, a u mnie nie ma głowy, tylkoręce a szabla. Raz maty rodyła! Wojna mniemać i siostra. Wiœniowiecki reżet i ja budu; on wiszajet i ja budu. A ty mnie, hetmanie,mołojców dobrych daj, bo czerniš nie z Wiœniowieckim to poczynać. Tak i pójdę - zamkiw dobuwaty, byty, rizaty, wiszaty! Na pohybel im, biłoruczkym! Drugi ataman wysunšł się naprzód - Ja z toboju, Maksym! Był to Pułjan. - I Czarnota hadziacki, i Hładki mirhorodzki, i Nosacz ostręski pójdš z tobš! - rzekł Chmielnicki. - Pójdziemy! - ozwali się jednogłoœnie, bojuż ich przykład Krzywonosa zachęcił i duch w nich wstšpił. - Na Jaremu! na Jaremu! - zagrzmiały okrzyki w zgromadzeniu. - Koli! koli! - powtórzyło "towarzystwo",i po pewnym czasie narada zmieniła się w pijatykę. Pułki wyznaczone z Krzywonosem piły na œmierć - bo też i szły na œmierć. Mołojcy sami dobrze o tym wiedzieli, ale już w ich sercach nie było strachu. "Raz maty rodyła" - powtarzali za swym wodzem i dlatego też sobie już nic nie żałowali, jako zwyczajnie przed œmierciš. Chmielnicki pozwalał i zachęcał - czerń szła za ich przykładem. Tłumy zaczęły œpiewać pieœni w sto tysięcy głosów. Rozproszono konie powodowe, które szalejšc po obozie i wzbijajšc tumany kurzawy wszczęły nieopisany nieład. Goniono je z krzykiem, zgiełkiem i œmiechami; znaczne watahy włóczyły się nad rzekš, strzelały z samopałów, parły się i cisnęły do kwatery samego hetmana, który kazał je wreszcie Jakubowiczowi rozpędzać. Wszczęły się bójki i zamęt, dopóki deszcz ulewny nie zapędził wszystkich pod szałasy i wozy. Wieczorem burza rozhulała się na niebie. Grzmoty przewalały się z jednego końca chmur w drugi, błyskania oœwiecały całš okolicę to białym, to czerwonym œwiatłem. Przy blaskach ich wyruszał z obozu Krzywonos na czele szeœćdziesięciu tysięcyco przedniejszych, wybranych wojowników iczerni. Rozdział dwudziesty siódmy Szedł tedy Krzywonos z Białocerkwi na Skwirę i Pohrebyszcze ku Machnówce, a gdzie przeszedł, ginęły nawet œlady ludzkiego życia. Kto do niego nie przystał, pod nożem ginšł. Palono nawet zboża na pniu, lasy i sady, a ksišżę tymczasem prowadził na swojš rękę zniszczenie. Po wycięciu Pohrebyszcz i krwawym chrzcie, jaki pan Baranowski Niemirowowi sprawił, wygniotły jeszcze wojska kilkanaœcie znacznych watah i stanęły obozem pod Rajgrodem, gdyż miesišc to już upływał, jak nie zsiadały z konia, i trud je nadwštlił, i œmierć je znacznie umniejszyła. Trzeba było odpoczšć, gdy ręce tych kosiarzy od krwawej koœby pomdlały. Wahał się nawet ksišżę i rozmyœlał, czyby nie pójœć na czas jakiœ dospokojniejszego kraju dla odpoczynku i pomnożenia wojsk, a zwłaszcza koni, którepodobniejsze były do szkieletów zwierzęcych niż do żywych stworzeń, gdyż od miesišca ziarna nie zaznały, stratowanštrawš tylko żyjšc. A wtem po tygodniowympostoju dano znać, że posiłki idš. Ksišżę zaraz wyjechał na spotkanie - i istotnie spotkał pana Janusza Tyszkiewicza, wojewodę kijowskiego, który nadchodził w półtora tysišca ludzi dobrych, a z nim pan Krzysztof Tyszkiewicz, podsędek bracławski, młody pan Aksak, prawie pacholę jeszcze, z dobrze okrytš własnš choršgiewkš usarskš i wiele szlachty, jako panowie Sieniutowie, Połubińscy, Żytyńscy,Jełowiccy, Kierdeje, Bohusławscy, jedni z pocztami, drudzy bez, razem całej siły blisko dwa tysišce koni prócz czeladzi. Ucieszył się więc ksišżę bardzo i wdzięcznie pana wojewodę do swej kwateryzaprosił, który nie mógł się oddziwić jej ubóstwu i prostocie. Bo ksišżę, o ile w Łubniach żył po królewsku, o tyle na wyprawach, chcšc przykład dać żołnierstwu, żadnych wygód sobie nie pozwalał. Stał więc w jednej izbie, do której pan wojewoda kijowski zaledwie mógł się z powodu swej ogromnej tuszy przez wšskie drzwi przecisnšć, aż się kazałrękodajnemu z tyłu pchać. W izbie prócz stołu, ław drewnianych i tapczana okrytego skórš końskš nie było nic więcej, jeno jeszcze siennik przy drzwiach, na którym sypiał pacholik zawsze do posług gotowy. Ta prostota zdziwiła bardzo wojewodę, któren wygodę lubił i z kobiercami się woził. Wszedł tedy i ze zdumieniem na księcia poglšdał dziwišc się,jak mógł tak wielki duch mieœcić się w takiej prostocie i takim ubóstwie. Widywał on czasem księcia na sejmach w Warszawie, był mu nawet z dala pokrewnym, ale go bliżej nie znał. Dopiero gdy z nim mówić poczšł, poznał zaraz, że ma z nadzwyczajnym człowiekiem do czynienia. I on, stary senator i stary żołnierz rubacha, któren kolegów senatorów po ramieniu klepał, księciu Dominikowi Zasławskiemu mówił: "Mój łaskawco!", i z samym królem był poufale,nie mógł się na takowš poufałoœć z Wiœniowieckim zdobyć, chociaż ksišżę przyjšł go uprzejmie, bo był mu wdzięczen za posiłki. - Moœci wojewodo - rzekł - Bogu chwała,iżeœcie przybyli ze œwieżym ludem, bom teżjuż ostatnim tchem gonił. - Widziałem ja po żołnierzach waszej ksišżęcej moœci, iż się napracowali, niebożęta, co i mnie trapi niemało, gdyżem tu z proœbš przybył, byœ wasza ksišżęca moœć na ratunek mnie poœpieszył. - A czy pilno? - Periculum in mora, periculum in mora! Nadcišgnęło hultajstwa kilkadziesišt tysięcy, a nad nimi Krzywonos, któren jakom słyszał, na waszš ksišżęcš moœć był komenderowany, ale dostawszy języka,iżeœ wasza ksišżęca moœć ku Konstantynowu ruszył, tam pocišgnšł, a teraz po drodze mnie Machnówkę obległ i takie spustoszenie poczynił, iż żaden języktego wypowiedzieć nie jest w możnoœci. - Słyszałem ja o Krzywonosie i tum go czekał, ale skoro mnie minšł, widzę, że sam go szukać muszę. Istotnie, rzecz nie cierpi zwłoki. Siła w Machnówce jest załogi? - Jest w zamku dwieœcie Niemców bardzodobrych, którzy wytrzymajš jeszcze czas jakiœ. Ale co najgorzej, to iż do miasta zjechało się sporo szlachty z rodzinami, miasto zaœ, jeno wałem i częstokołem obronne, długo oporu stawiać nie może. - Istotnie, rzecz nie cierpi zwłoki - powtórzył ksišżę. A potem zwróciwszy się ku pacholikowi: - Żeleński! - rzekł - biegaj po pułkowników. Wojewoda kijowski siadł tymczasem na ławie i sapał; trochę się przy tym za wieczerzš oglšdał, gdyż był głodny, a lubił jeœć dobrze. Wtem rozległy się zbrojne stšpania i weszli oficerowie ksišżęcy - czarni, wychudli, brodaci, z pozapadanymi oczyma, ze œladami niewypowiedzianych trudów na twarzy. Skłonili się w milczeniu księciu, goœciom i czekali, co powie. - Moœci panowie - rzekł ksišżę - czy konie u toków? - Tak jest. - Gotowe? - Jako zawsze. - To dobrze. Za godzinę ruszamy na Krzywonosa. - Hę? - rzekł wojewoda kijowski i spojrzał ze zdziwieniem na pana Krzysztofa, podsędka bracławskiego. A ksišżę mówił dalej: - Imć Poniatowski i Wierszułł ruszš pierwsi. Za nimi pójdzie Baranowski z dragoniš, a w godzinę żeby mi i armaty Wurcla wyszły. Pułkownicy skłoniwszy się opuœcili izbę ipo chwili rozległy się tršbki grajšce wsiadanego. Wojewoda kijowski takiego poœpiechu się nie spodziewał, a nawet sobie nie życzył, gdyż był zmęczony i zdrożony. Liczył on na to, że z dzionek u księcia wypocznie i jeszcze zdšży - a tu przychodziło zaraz, nie œpišc, nie jedzšc, na koń siadać. - Moœci ksišżę - rzekł - a czy zajdš żołnierze wasi do Machnówki, bo widziałem, strasznie fatigati, a to droga daleka. - Niech waszš moœć o to głowa nie boli. Jak na œpiewanie idš oni na bitwę. - Widzę ja to, widzę. Siarczysty żołnierz,ale bo to... i mój lud podrożony. - Mówiłeœ wasza moœć: periculum in mora. - Tak jest, ale może by przez noc odpoczšć. My spod Chmielnika idziemy. - Moœci wojewodo, my z Łubniów, z Zadnieprza. - Cały dzień byliœmy w drodze. - My cały miesišc. To rzekłszy ksišżę wyszedł, by osobiœcieszyk pochodowy sprawić, a wojewoda oczy na podsędka, pana Krzysztofa, wytrzeszczył, dłońmi po kolanach uderzył i mówił: - Ot, mam, czegom chciał. Dalibóg, oni mnie tu głodem zamorzš. O! to w goršcej wodzie kšpani. Przychodzę o pomoc, myœlę, że po wielkich molestacjach za dwa, trzy dni ruszš, a tu i odetchnšć nie dadzš. Niechże ich kaduk porwie! Puœlisko mi nogę przetarło, co mi je zdrajca pachołek Ÿle przypišł, w brzuchu mi kruczy... niechże ichkaduk porwie! Machnówka Machnówkš, a brzuch brzuchem! Jam też stary żołnierz, więcej jam może od nich wojny zażywał - ale nie tak łap, cap! To diabły, nie ludzie: nie œpiš, nie jedzš - tylko się bijš. Jak mi Bóg miły, tak oni nigdy nie jedzš. Widziałeœ, panie Krzysztofie, tych pułkowników - czy nie wyglšdajš jak spectra? co? - Ale fantazja u nich ognista - odpowiedział pan Krzysztof, który żołnierzbył zamiłowany. - Miły Boże! ile to zamieszania i nieładu po innych obozach, gdy ruszać przyjdzie! ile bieganiny, szykowania wozów, posyłania po konie!... a tu - słyszycie waszmoœć? - oto już lekkie choršgwie wychodzš! - A juœci, że tak jest! Desperacja! - mówił wojewoda. A młody pan Aksak dłonie swoje chłopięce złożył: - Ach, wielki to wódz! ach, wielki to wojennik! - mówił z uniesieniem. - U waœci mleko pod nosem! - huknšł na niego wojewoda. - Cunctator także był wielki wódz!... rozumiesz wasze? Wtem wszedł ksišżę: - Moœci panowie, na koń! ruszamy! Wojewoda nie wytrzymał. - Każże, wasza ksišżęca moœć, dać coœ zjeœć, bom głodny! - wykrzyknšł z wybuchem złego humoru. - A, mój moœci wojewodo! - rzekł ksišżę œmiejšc się i bioršc go w ramiona - wybaczcie, wybaczcie, całym sercem, ale na wojnie człek o tych rzeczach zapomina. - A co, panie Krzysztofie? czy nie mówiłem, że oni nic nie jedzš? - rzecze wojewoda zwracajšc się do podsędka bracławskiego. Ale wieczerza niedługo trwała i w parę godzin póŸniej nawet i piechoty wyszły jużz Rajgrodu. Cišgnęły wojska na Winnicę i Lityń ku Chmielnikowi. Po drodze natknšł się Wierszułł na zagonek tatarski w Sawerówce, który wraz z panem Wołodyjowskim wygnietli do szczętu, oswobodziwszy kilkaset dusz jasyru, samych prawie dziewczšt. Tamże rozpoczynał się już kraj spustoszony, pełen œladów Krzywonosowej ręki. Strzyżawka była spalona, a ludnoœć jej wymordowana w straszny sposób. Widocznienieszczęœnicy stawili opór Krzywonosowi, za który dziki wódz oddał ich mieczom i płomieniom. U wejœcia do wsi wisiał na dębie sam pan Strzyżowski, którego ludzie Tyszkiewicza zaraz poznali. Wisiał nagi zupełnie, a na piersiach miał okropny naszyjnik złożony z głów ponawłóczonych na powróz. Były to głowy jego szeœciorga dziatek i żony. W samej wsi, spalonej zresztš do szczętu, ujrzały choršgwie po obu stronach drogi długi szereg "œwiec" kozackich, to jest ludzi z wzniesionymi nadgłowš rękoma, poprzywišzywanych do żerdzi wbitych w ziemię, obwiniętych słomš, oblanych smołš i zapalonych od dłoni. Większa ich częœć miała poupalane tylko ręce; gdyż deszcz przeszkodził widocznie dalszemu gorzeniu. Ale straszne były to trupy z powykrzywianymi twarzami, wycišgajšce ku niebu czarne kikuty. Zapach zgnilizny rozchodził się dokoła. Nad słupami kotłowały się chorowody wron i kawek, które za zbliżeniem się wojska zrywały się z wrzaskiem z bliższych słupów, by sišœć na dalszych. Kilka wilków pomknęło przed choršgwiami ku zaroœlom. Wojska posuwałysię w milczeniu straszliwš alejš i liczyły "œwiece". Było ich trzysta kilkadziesišt. Minęli wreszcie owš nieszczęsnš wioskę i odetchnęli œwieżym powietrzem polnym. Aleœlady zniszczenia szły dalej. Była to pierwsza połowa lipca. Zboża już prawie dochodziły, spodziewano się bowiem wczesnych żniw. Ale całe łany były częœciš spalone, częœciš stratowane, zwikłane, wdeptane w ziemię. Zdawać by się mogło, że huragan przeszedł przez niwy. Jakoż i przeszedł po nich huragan najgroŸniejszy ze wszystkich - wojny domowej. Żołnierze ksišżęcy widzieli nierazżyzne okolice spustoszałe po napadzie Tatarów, ale podobnej zgrozy, podobnej wœciekłoœci zniszczenia nie widzieli nigdy wżyciu. Lasy popalono tak samo jak zboża. Gdzie ogień drzew nie pożarł, tam odarł z nich ognistym językiem liœć i korę, opalił oddechem, odymił, poczernił - i drzewa więc sterczały jak szkielety. Pan wojewoda kijowski patrzył i oczom nie wierzył. Miedziaków, Zhar, Futory, Słoboda- jedno zgliszcze! Gdzieniegdzie chłopi uciekli do Krzywonosa, kobiety zaœ i dzieci poszły w jasyr owego zagonu ordy, który Wierszułł z Wołodyjowskim wygnietli. Na ziemi pustosz, na niebie zaœ stada wron, kruków, kawek, sępów, które pozlatywały się, Bóg wie skšd, na kozacze żniwo... Œladyprzejœcia wojsk stawały się coraz œwieższe. Napotykano raz w raz złamane wozy, trupy bydlęce i ludzkie jeszcze nie popsute, potłuczone garnki, miedziane kotły, wory z zamokłš mškš, zgliszcza jeszcze dymišce, stogi œwieżo napoczęte i rozrzucone. Ksišżę parł choršgwie ku Chmielnikowi, nie dajšc im odetchnšć, staryzaœ wojewoda za głowę się chwytał powtarzajšc żałoœnie: - Moja Machnówka! moja Machnówka! widzę już, iż nie zdšżymy. Tymczasem w Chmielniku przyszła wiadomoœć, że nie sam stary Krzywonos, ale syn jego Machnówkę w kilkanaœcie tysięcy ludzi oblega i że on to naczynił taknieludzkich spustoszeń po drodze. Miasto, wedle tego, co głosiły wieœci, było już zdobyte, Kozacy dostawszy go wyrżnęli w pień szlachtę i Żydów, szlachcianki zaœ pobrali do swego taboru, gdzie oczekiwał je los gorszy od œmierci. Ale zameczek pod wodzš pana Lwa bronił się jeszcze. Kozacy szturmowali go z klasztoru bernardynów, wktórym wysiekli zakonników. Pan Lew, gonišc ostatkiem sił i prochów, nie obiecywał się dłużej trzymać nad jednš noc. Zostawił więc ksišżę piechoty, działa i główne siły wojska, którym kazał iœć do Bystrzyka, sam zaœ z wojewodš, panem Krzysztofem, panem Aksakiem, we dwa tysišce komunika na pomoc skoczył. Stary wojewoda już hamował, bo głowę stracił: "Machnówka przepadła, przyjdziemy za póŸno! lepiej poniechać, a innych miejsc bronić i w prezydia je zaopatrzyć" - powtarzał. Ale ksišżę nie chciał słuchać. Pan podsędek bracławski naglił, a wojska rwały się do boju. "Skoroœmy tu przyszli, nie odejdziemy bez krwi" - mówili pułkownicy. I ruszono naprzód. Aż w pół mili od Machnówki kilkunastu jeŸdŸców pędzšc co koń wyskoczy zabiegłowojsku drogę. Był to pan Lew z towarzyszami. Ujrzawszy go wojewoda kijowski odgadł natychmiast, co się stało. - Zamek zdobyty! - krzyknšł. - Tak jest! - odpowiedział pan Lew i w tejże chwili omdlał, bo był posieczony i postrzelany, więc krew go uszła. Ale inni poczęli opowiadać, co się stało. Niemców na murach wybito do nogi, gdyż woleli umierać niż się poddawać; pan Lew przebił się przez gęstwę czerni i wyłamane bramy,wszelako w izbach na wieży broniło się kilkudziesięciu szlachty - tym należało œpieszny dać ratunek. Ruszono więc z kopyta. Po chwili ukazałosię na górze miasto i zamek, a nad nimi ciężka chmura dymów od wszczętego pożaru. Dzień już zapadał. Na niebie paliły się olbrzymie zorze purpurowe i złote, które wojska zrazu za łunę poczytały. Przytych blaskach widać było pułki Zaporożcówi zbite masy czerni płynšce przez bramy naspotkanie wojsk tym œmielej, że nikt w mieœcie nie wiedział o przybyciu księcia, sšdzono bowiem, że sam tylko wojewoda kijowski nadcišga z odsieczš. Znać wódka oœlepiła ich zupełnie albo œwieże zdobycie zamku natchnęło pychš niezmiernš, gdyż œmiało zstšpili z góry i dopiero na równinie poczęli się szykować do bitwy z ochotš wielkš, grzmišc w kotły i litaury. Na ten widok okrzyk radoœci wyrwał się ze wszystkich polskich piersi, a pan wojewodakijowski miał sposobnoœć po raz wtóry ŮP)cÚy}cŰöcÜ.cÝ!=Opodziwiać sprawnoœć choršgwi ksišżęcych. Zatrzymawszy się na widok kozactwa, stanęły od razu w szyku bojowym, ciężka jazda we œrodku, lekkie na skrzydłach, takiż nic nie należało poprawiać i można było z miejsca zaczynać. - Panie Krzysztofie, co to za lud! - rzekłwojewoda. - Od razu stanęli w ordynku. Mogliby oni i bez wodza bitwy staczać. Ksišżę wszelako, jako wódz przezorny, przelatywał z buławš w ręku między choršgwiami od skrzydła do skrzydła, opatrywał, ostatnie dawał rozkazy. Zorze odbijały się w jego srebrnym pancerzu i podobny był do jasnego płomienia latajšcego między szeregami, ile że œród ciemnych zbroic sam jeden œwiecił mocno. Stanęły tedy: w œrodku, w pierwszej liniitrzy choršgwie - pierwsza, którš sam wojewoda kijowski sprawował, druga młodego pana Aksaka, trzecia pana Krzysztofa Tyszkiewicza; za nimi, w drugiejlinii, dragonia pod panem Baranowskim, a wreszcie olbrzymia husaria ksišżęca - przy niej jako sprawca pan Skrzetuski. Skrzydła zajęli Wierszułł, Kuszel i Poniatowski. Armaty nie było, gdyż Wurcel został w Bystrzyku. Ksišżę poskoczył do wojewody i buławš skinšł. - Za swoje krzywdy poczynaj wasza moœćnajpierwszy. Wojewoda z kolei machnšł buzdyganem - pochylili się żołnierze w kulbakach i ruszyli. A zaraz po sposobie prowadzenia choršgwi można było poznać, iż wojewoda, choć ciężki i kunktator, bo wiekiem przygnieciony, przecie żołnierz jest doœwiadczony i mężny. Nie zerwał on z miejsca choršgwi do największego impetu, by sił oszczędzić, ale prowadził z wolna, powiększajšc pęd w miarę, jak ku nieprzyjacielowi się zbliżał. Sam też biegł w pierwszym szeregu z buzdyganem w ręku,pacholik mu tylko pod rękš trzymał koncerz długi i ciężki, nie za ciężki jednak na jego rękę. Czerń też sypnęła się ku choršgwi piechotš, z kosami i cepami, by pierwszy impet powstrzymać i Zaporożcom atak ułatwić. Gdy więc nie dzieliło ich więcej nad kilkadziesišt kroków, poznali wojewodę machnowiczanie po olbrzymim wzroœcie i tuszy, a poznawszy wołać poczęli: - Hej, jaœnie wielmożny wojewodo, żniwabliskie, czemu to poddanym wychodzić nie każesz? Czołem, jasny pane! już my ci ten brzuch przewiercimy. I grad kul posypał się na choršgiew, ale szkody nie uczynił, bo szła już jak wicher. Zderzyli się tedy mocno. Rozległ się stukotcepów i brzęk kos o pancerze, krzyki i jęki. Kopie otwarły bramę w zbitej masie czerni,przez którš rozhukane konie wpadły jak orkan tratujšc, przewalajšc, miażdżšc. I jako na łšce, gdy stanie szereg kosiarzy, bujna trawa znika przed nimi, a oni idš naprzód, machajšc dršgami od kos, tak właœnie pod cięciami mieczów szeroka ławica czerni zwężała się, topniała, nikła,a parta piersiami końskimi, nie mogšc ustaćna miejscu, poczęła się kolebać. Wreszcie zagrzmiał krzyk: "Ludy, spasajtes!", i całamasa, rzucajšc kosy, cepy, widły, samopały, rzuciła się w dzikim popłochu nastojšce w tyle pułki Zaporożców. Ale Zaporożcy bojšc się, by uciekajšcy tłum niezawichrzył ich szeregów, nadstawili mu spisy, więc czerń widzšc tę zaporę rzuciła się z wyciem rozpaczliwym w obie strony, wnet jednak zegnali jš na nowo Kuszel i Poniatowski, którzy od skrzydeł ksišżęcychwłaœnie ruszyli. A zaœ wojewoda idšc po trupach czerni stanšł w obliczu Zaporożców i gnał ku nim,oni zaœ ku niemu, chcšc na impet impetem odpowiedzieć. I tak właœnie uderzyli się o siebie jako dwie fale z przeciwnych stron idšce, które przy zderzeniu grzebień pienisty utworzš. Tak konie wspięły się przed końmi, jeŸdŸcy jak wał, a szable nadwałem jak piana. I poznał wojewoda, że tonie z czerniš robota, ale z ciętym i wyćwiczonym żołnierzem zaporoskim. Dwie linie parły się wzajem, gięły, jedna drugiejprzegišć nie mogšc. Trup padał gęsty, bo tam mšż uderzał na męża, miecz na miecz. Sam wojewoda, zasadziwszy za pas buzdygan, a porwawszy koncerz od pacholika, pracował w pocie czoła, sapišc jak miech kowalski. Przy nim dwóch panów Sieniutów, panowie Kierdeje, Bohusławscy, Jełowiccy i Połubińscy uwijali się jak w ukropie. Ale po stronie kozackiej srożył się najbardziej Iwan Burdabut, z kalnickiego pułku podpułkownik, Kozak olbrzymiej siły i statury, tym straszniejszy, że i konia miał takiego, który na równi z panem walczył. Niejeden tedy towarzysz zdarł rumaka i cofnšł się, by się z owym centaurem nie spotkać, szerzšcym œmierć i spustoszenie. Skoczyli ku niemu bracia Sieniutowie, ale koń Burdabutowy schwycił młodszego, Andrzeja, zębami za twarz i zmiażdżył jš w mgnieniu oka, co widzšc starszy, Rafał, cišł bestię nad oczyma. Zranił jš, ale nie zabił, bo szabla na guz mosiężny na naczółku trafiła. Jemu zaœ Burdabut w tej chwili wepchnšł sztych podbrodę i życia go zbawił. Tak polegli obaj bracia, panowie Sieniutowie, i leżeli w pozłocistych pancerzach w kurzawie, pod kopytami rumaków; zaœ Burdabut rzucił się jak płomień w dalsze szeregi i porwał zaraz kniazia Połubińskiego, szesnastoletnie pacholę, któremu odcišł prawe ramię wraz z rękš. Widzšc to, pan Urbański chciał pomœcić œmierć krewniaka i w samš twarz Burdabutowi z pistoletu wypalił, ale chybił, ucho mu tylko odstrzelił i krwiš go oblał. Straszny był wtedy Burdabut i jego koń, obaj czarni jak noc, obaj krwiš zlani, obaj z dzikimi oczyma i rozdętymi nozdrzami, szalejšcy jak burza. Nie wybiegał się od œmierci z jego ręki i pan Urbański, któremu głowę jakkat jednym zamachem ucišł, i stary, oœmdziesištletni pan Żytyński, i dwóch panów Nikczemnych - a inni cofać się poczęli z przerażeniem; zwłaszcza że za Burdabutem błyskało sto innych szabel zaporoskich i sto spis w krwi już zmoczonych. Dojrzał na koniec dziki watażka wojewodę i wydawszy okropny okrzyk radoœci rzucił się ku niemu obalajšc po drodze konie i jeŸdŸców, a wojewoda się nie cofał. Dufajšc w siłę niepospolitš, sapnšł jak ranny odyniec, wzniósł koncerz nad głowš i wspišwszy konia ku Burdabutowi skoczył. I byłby pewnie nadszedł ostatni kres jego, pewno już Parka w nożyce nić jego żywota schwyciła,którš potem w Okrzei przecięła, gdyby nie Silnicki, pacholik szlachecki, któren jak błyskawica na watażkę się rzucił i wpół gochwycił, nim szablš został przeszyty. Bo gdy się Burdabut z nim zabawiał, krzyknęli panowie Kierdeje o ratunek dla wojewody; wnet skoczyło kilkadziesišt ludzi, którzy go od watażki przedzielili, zaczem bitwa zawišzała się zacięta. Ale zmorzony pułk wojewodzin poczšł się już uginać pod przemocš zaporoskš, cofać się i mieszać, gdy pan Krzysztof, podsędek bracławski, i pan Aksak ze œwieżymi choršgwiami nadbiegli. Wprawdzie i nowe pułki zaporoskie ruszyły w tej chwili do boju, ale przecie poniżej stał jeszcze ksišżę z dragonami Baranowskiego i husariš pana Skrzetuskiego, którzy dotychczas nie brali w potrzebie udziału. Zawrzała więc na nowo krwawa rzeŸba, atymczasem mrok już zapadał. Lecz pożar ogarnšł skrajne domy miasta. Łuna oœwieciła pobojowisko i widać było doskonale obie linie, polskš i kozackš, łamišce się pod górš, widać było barwy proporców i nawet twarze. Już też pan Wierszułł, pan Poniatowski i pan Kuszel byli także w ogniu i pracy, bo starłszy czerń, bili się na skrzydłach kozackich, które pod ich naciskiem poczęły cofać się ku górze. Długa linia walczšcych wygięła się dwoma końcami ku miastu i poczęła wyginać się coraz bardziej, bo gdy skrzydłapolskie awansowały, œrodek, party przez przeważne siły kozackie, ustępował ku księciu. Poszły trzy nowe pułki kozackie, by go rozerwać, ale w tej chwili ksišżę pchnšł dragonów pana Baranowskiego i ci pokrzepili siły walczšcych. Przy księciu została sama husaria - z daleka, rzekłbyœ: bór ciemny, co prosto z pola wyrasta, groŸna ławica żelaznych mężów, koni i kopii. Powiew wieczorny szeleœcił nad nimi proporcami, a oni stali cicho, nie rwšc się bez rozkazu do boju - cierpliwi, bo wytrawni i w tylu bitwach doœwiadczeni, i wiedzšcy, że ich udział krwawy nie minie. Między nimi ksišżę, w srebrnej zbroi, ze złotš buławš w ręku, wytężał oczy na bitwę - a z lewej strony pan Skrzetuski trochę bokiem na końcu stojšcy. Rękaw, jako porucznik, na ramieniuzawinšł i trzymajšc w potężnej, gołej do łokcia ręce koncerz zamiast buzdygana, czekał spokojnie komendy. A ksišżę lewš dłoniš oczy przeciw pożarowi nakrył i patrzył na bitwę. Œrodek polskiego półksiężyca obsuwał się z wolna ku niemu, zmagany przez przemoc, bo nie na długo wsparł go pan Baranowski, ten sam, któren Niemirów wycišł. Widział więcksišżę jak na dłoni pracę ciężkš żołnierzy. Wydłużona błyskawica szabel to wznosiła się nad czarnš liniš głów, to nikła w zamachach. Konie bez jeŸdŸców wypadały ztej ławy walczšcych i rżšc biegły po równinie z rozwianymi grzywami, na tle pożaru do bestii piekielnych podobne. Czasem choršgiew kraœna powiewajšca nad ciżbš zapadała nagle w tłum, by nie podnieœć się więcej. Ale wzrok księcia biegłpoza linię walczšcych, aż na górę ku miastu, gdzie na czele dwóch pułków wybranych stał sam młody Krzywonos czekajšc na chwilę, by się rzucić w œrodek walczšcych i złamać nadwštlone szyki polskie zupełnie. Skoczył nareszcie biegnšc ze strasznym krzykiem wprost na dragonów Baranowskiego, ale na tę chwilę czekał także i ksišżę. - ProwadŸ! - krzyknšł do Skrzetuskiego. Skrzetuski koncerz w górę podniósł i żelazna nawała ruszyła naprzód. Nie biegli długo, bo linia bojowa zbliżyłasię do nich znacznie. Dragoni Baranowskiego rozstšpili się z błyskawicznš szybkoœciš w prawo i lewo, by przystęp husarii do Kozaków otworzyć, oni zaœ runęli przez te wrota całym ciężarem na zwycięskie już sotnie Krzywonosowe. - Jarema! Jarema! - zawołali husarze. - Jarema! - powtórzyło całe wojsko. Straszne imię dreszczem trwogi œcisnęło serca Zaporożców. W tej chwili dopiero poznali, iż to nie wojewoda kijowski, lecz sam ksišżę dowodzi. Zresztš nie mogli oni stawić oporu husarii, która samym swoim ciężarem druzgotała ich tak, jak walšcy się mur druzgoce stojšcych pod nim ludzi. Jedynym ratunkiem dla nich było rozstšpić się na obie strony, puœcić husarię przez siebie i z boków na niš uderzyć; ale te bokibyły już pilnowane przez dragonię i przez lekkie choršgwie Wierszułła, Kuszla i Poniatowskiego, którzy spędziwszy skrzydła kozackie zepchnęli je w œrodek. Teraz postać walki zmieniła się, bo owe lekkie choršgwie utworzyły jakby ulicę, œrodkiem której lecieli w szalonym zapędzie husarze gnšc, łamišc, pchajšc, walšc ludzi i konie, a przed nimi uciekało zrykiem i wyciem kozactwo ku górze i miastu. Gdyby skrzydło Wierszułła zdołałosię zejœć ze skrzydłem Poniatowskiego, byliby otoczeni i wycięci do szczętu. Wszelako ni Wierszułł, ni Poniatowski nie mogli tego dokonać dla zbytniej nawały uciekajšcych, bili więc tylko z boku, aż ręce od cięć im mdlały. Młody Krzywonos, choć mężny i dziki, gdy zrozumiał, że własne niedoœwiadczenieprzychodzi mu takiemu wodzowi, jak ksišżę, przeciwstawić, stracił całkiem głowę i umykał na czele innych ku miastu. Uciekajšcego spostrzegł pan Kuszel, z bokustojšcy, który na krótkš metę tylko widział, przyskoczył więc koniem i w pysk młodego watażkę szablš trzasnšł. Nie zabił, bo ostrze wstrzymała podpinka, ale zalał go krwiš i tym bardziej serca pozbawił. Wszelako o mało sam czynu tego życiem nie przypłacił, bo w tej chwili rzucił się na niego Burdabut na czele resztek kalnickiego pułku. Dwakroć próbował on stawić czoło husarzom, ale dwakroć, jakoby siłš nadprzyrodzonš odparty i rozgromiony, musiał ustępować wraz z innymi. W końcu sprawiwszy ostatki postanowił z boku na Kuszla uderzyć i przez jego dragonów na wolne się pole wydostać. Nim jednak zdołał ich rozerwać, zapchała się owa droga wiodšca ku miastu i górze tak dalece, że szybka ucieczka stała się niemożliwš. Husarze wobec tego natłoku ludzi wstrzymali impet i skruszywszy kopie, mieczami cišć tłumy poczęli. Zapanowała walka zmieszana, bezładna, dzika, bezpardonowa, wrzšca w tłoku, zgiełku, goršcu, wœród wyziewów ludzkich ikońskich. Trup padał na trupa, kopyta końskie grzęzły w drgajšcych ciałach. Gdzieniegdzie masy tak skłębiły się, że nie było miejsca na zamach dla szabli; tam bito się głowniami, nożami i pięœciami, konie poczęły kwiczeć. Tu i owdzie ozwały się głosy: "Pomyłujte, Lachy!" Głosy te wzmagały się, mnożyły, zagłuszały brzęk mieczów, zgrzyt żelaza o koœci, chrapanie istrasznš czkawkę konajšcych. "Pomyłujte, pany!" - rozlegało się coraz żałoœniej, ale miłosierdzie nie œwieciło nad tš ławicš walczšcych; jak słońce nad burzš œwiecił im pożar. Jeden Burdabut na czele swoich kalnickich ludzi o miłosierdzie nie prosił. Brakło mu miejsca do walki, więc czynił sobie rum nożem. Starł się naprzód z brzuchatym panem Dzikiem i pchnšwszy go w brzuch, z konia zwalił, a ten krzyknšwszy: "O Jezu!", już się więcej spodkopyt, które mu tratowały wnętrznoœci, nie podniósł. Wtedy zaraz przybyło miejsca, więc Burdabut już szablš rozršbałgłowę z hełmem towarzyszowi Sokolskiemu, potem obalił razem z końmi panów Pryjama i Certowicza; miejsce otworzyło się szersze. Młody Zenobiusz Skalski cišł go w głowę, ale szabla zwinęła mu się w ręku i uderzyła płazem, watażka zaœ, jego pięœciš na odlew w twarz uderzywszy, zabił na miejscu. Ludziekalniccy szli za nim siekšc i gindżałami kłujšc. "Charakternik! charakternik!" - poczęli wołać husarze. "Żelazo się jego nieima! Mšż szalony!" On zaœ istotnie miał pianę na wšsach, a wœciekłoœć w oczach. Dojrzał nareszcie Skrzetuskiego i poznawszy oficera po odwiniętym rękawie, runšł na niego. Wszyscy dech zatrzymali w piersiach i bitwę przerwali patrzšc na walkę dwóch najstraszliwszych rycerzy. Pan Jan się bowiem wołaniem: "Charakternik!", nie strwożył - ale gniew zawrzał mu w duszy na widok tylu spustoszeń, zgrzytnšł więc zębem i z furiš natarł na watażkę. Zwarli się więc, aż konie na zadach przysiadły. Rozległ się œwist żelaza i nagle szabla watażki rozleciała się w kawałki pod cięciem polskiego koncerza. Już się zdawało, że żadna moc nie wyratuje Burdabuta, gdy on skoczył, sczepił się z panem Skrzetuskim tak, iż obaj jedno zdawali się tworzyć ciało - i nożem nad gardłem husarza błysnšł. Teraz Skrzetuskiemu œmierć stanęła w oczach, bo cišć już mieczem nie mógł. Ale szybki jak błyskawica puœcił miecz, który na rzemyku zawisł, a rękš za rękę watażki chwycił. Przez chwilę dwie te ręce drgały konwulsyjnie w powietrzu, ale żelazny to musiał być uœcisk pana Skrzetuskiego, bo watażka zawył jak wilk i w oczach wszystkich nóż wypadł mu ze zdrętwiałychpalców jak wyłuskwione ziarno z kłosa. Wtedy Skrzetuski rękę zgniecionš mu puœciłi za kark ucapiwszy przygišł straszny łeb aż do kuli kulbaki, lewš zaœ dłoniš buzdygan zza pasa wychwycił, gruchnšł raz, drugi - watażka zacharczał i spadł z konia. Jęknęli na ten widok ludzie kalniccy i biegli pomœcić - w tej chwili jednakże rzuciła się na nich husaria i wycięła co do nogi. Na drugim zaœ końcu ławy husarskiej bitwa nie ustawała ani na chwilę, bo tłok był mniejszy. Tam, przepasany Anusinš szarfš, szalał pan Longinus ze swoim Zerwikapturem. Nazajutrz po bitwie rycerzeze zdziwieniem oglšdali te miejsca, a pokazujšc sobie ręce poodwalane wraz z ramionami, rozcięte głowy od czoła do brody, ciała rozchlastane straszliwie na dwie połowy, całš drogę ludzkich i końskich trupów, szeptali wzajem do siebie: "Patrzcie, tu walczył Podbipięta!" Sam ksišżę trupy oglšdał i choć nazajutrz bardzo był różnymi wieœciami stroskany, dziwić się raczył, bo takich cięć zgoła dotšd w życiu nie widział. Ale tymczasem walka zdawała się zbliżać ku końcowi. Ciężka jazda ruszyła znowu naprzód, gonišc przed sobš pułki zaporoskie, które pod górę ku miastu się chroniły. Reszcie uciekajšcych przecięły odwrót choršgwie Kuszla i Poniatowskiego. Otoczeni bronili się z rozpaczš, póki nie wyginęli do nogi, lecz œmierciš swojš zbawili innych, bo gdy w dwie godziny potem pierwszy Wierszułł z nadwornymi Tatary wszedł do miasta, już tam ani jednego Kozaka nie zastał. Nieprzyjaciel korzystajšc z ciemnoœci, bo deszcze zgasiły pożar, nabrał w lot czczych wozówŢPŇcß"ˇcŕŮd Iá=(c€âE7%;w mieœcie i otaborzywszy się z szybkoœciš Kozakom tylko właœciwš, za miasto za rzekę uszedł zniszczywszy za sobš mosty. Uwolniono owych kilkudziesięciu szlachtybronišcych się w zameczku. Prócz tego kazał ksišżę Wierszułłowi pokarać mieszczan, którzy się byli z kozactwem połšczyli, a sam ruszył w pogoń. Ale taboru bez armat i piechoty zdobyć nie mógł. Nieprzyjaciel zyskawszy na czasie przez spalenie mostów, gdyż rzekę daleko groblš należało obchodzić, uchodził tak szybko, Iż pomęczone konie ksišżęcej jazdyzaledwie go doœcignšć mogły. Atoli Kozacy,lubo sławni z obrony w taborach, nie bronili się tak mężnie jak zwykle. Straszna pewnoœć, iż sam ksišżę ich œciga, tak dalece odebrała im serca, że zupełnie o swym ocaleniu zwštpili. I byłby pewnie na nich przyszedł kres, bo po całonocnej strzelaninie urwał już pan Baranowski czterdzieœci wozów i dwie armaty, gdyby nie wojewoda kijowski, któren się dalszej pogoni sprzeciwił i swoich ludzi cofnšł. Przyszło o to między nim a księciem do ostrych przymówek, które wielu pułkowników słyszało. - Czemuż to wasza moœć - pytał ksišżę -chcesz teraz nieprzyjaciela poniechać, gdyœw bitwie z takš rezolucjš przeciwko niemu stawał? Sławę, której wieczorem nabyłeœ,rankiem przez opieszałoœć swš utracisz. - Moœci ksišżę - odparł wojewoda - nie wiem, jaki duch w was mieszka, alem ja człowiek z ciała i koœci, po pracy spoczynku potrzebuję - i moi ludzie także. Zawsze ja będę na nieprzyjaciela tak szedł, jakom dziœ szedł, gdy czoło stawi, ale pobitego już i uciekajšcego nie będę gonił. - Wybić ich do nogi! - zakrzyknšł ksišżę. - I cóż z tego? - rzecze wojewoda. - Tych wybijemy, przyjdzie starszy Krzywonos. Popali, poniszczy, dusz nagubi, jako ten w Strzyżawce nagubił - i za zaciekłoœć naszš nieszczęœni ludzie zapłacš. - O, widzę - już zawołał z gniewem ksišżę - że wasza moœć wraz z kanclerzem i z tymi ich regimentarzami do pokojowej fakcji należysz, która by układami chciała bunt gasić, ale przez Bóg żywy! nie będzie z tego nic póki u mnie szabla w garœci! A Tyszkiewicz na to: - Nie do fakcji ja już należę, ale do Boga, bom stary i wkrótce mi przed Nim stanšć przyjdzie. A że nie chcę, by mnie zbyt wielkie brzemię krwi w wojnie domowej przelanej obcišżało, temu się, wasza ksišżęca moœć, nie dziw... Jeżeliœ zaœ wasza ksišżęca moœć krzyw o to, że cię regimentarstwo minęło, tedy tak powiem: z męstwa należało ci się słusznie,wszelako może i lepiej, żeć go nie dali, bo ty byœ bunt, ale z nim razem i tę nieszczęsnš ziemię we krwi utopił. Jowiszowe brwi Jeremiego œcišgnęły się, kark mu napęczniał, a oczy poczęły ciskać takie błyskawice, że wszyscy obecni struchleli o wojewodę, ale wtem zbliżył się szybko pan Skrzetuski i rzekł: - Wasza ksišżęca moœć, sš wieœci o starszym Krzywonosie. Zaraz więc umysł księcia w innš zwrócił się stronę i gniew na wojewodę w nim osłabł. Tymczasem wprowadzono przybyłych z wieœciami czterech ludzi, w tym dwóch starych błahoczestywych księży, którzy ujrzawszy księcia rzucili się przed nim na kolana. - Ratuj, władyko, ratuj! - powtarzali wycišgajšc ku niemu ręce. - Skšd wy? - pytał ksišżę. - My z Połonnego. Starszy Krzywonos obległ zamek i miasto; jeœli twoja szabla nad jego karkiem nie zawiœnie, tedy zginiemy wszyscy. Na to ksišżę: - O Połonnem ja wiem, iż się tam siła ludu schroniło, ale jak mnie doniesiono, najwięcej Rusinów. Zasługa to wasza przedBogiem, iż zamiast połšczyć się z buntem, opór mu dajecie, przy matce stawajšc, jednak boję się zdrady jakowej od was, takiej, jak w Niemirowie doznałem. Na to posłańcy poczęli przysięgać na wszystkie œwiętoœci niebieskie, że jako zbawiciela, tak księcia wyczekujš, i myœl zdrady w głowie im nawet nie postała. Jakoż i szczerze mówili. Krzywonos bowiemobległszy ich w pięćdziesišt tysięcy ludu, poprzysišgł im zgubę dlatego właœnie, że będšc Rusinami nie chcieli się z buntem łšczyć. Ksišżę przyrzekł im pomoc, ale ponieważ główne siły jego były w Bystrzyku, musiałwięc na nie czekać. Wysłańcy odeszli z pociechš w sercu, on zaœ zwrócił się do wojewody kijowskiego i rzekł: - Przebaczcie, wasza moœć! Widzę już sam, iż trzeba Krzywonosa zaniechać, aby Krzywonosa dosięgnšć. Młodszy dłużej na powróz może poczekać. Sšdzę też, iż mnie nie odstšpicie w tej nowej imprezie. - Jako żywo! - rzecze wojewoda. Wnet ozwały się tršby oznajmiajšc choršgwiom zagnanym za taborem, by się œcišgały na powrót. Trzeba też było spoczšć i dać "oddech" koniom. Wieczorem nadcišgnęła cała dywizja z Bystrzyka, a z niš poseł, pan Stachowicz, od wojewody bracławskiego. Pisał pan Kisiel do księcia list pełen uwielbienia, że jako drugi Mariusz ojczyznę z ostatniej toni ratuje, pisał też o radoœci, jakš przybycie księcia z Zadnieprza we wszystkich sercach wzbudziło, winszował mu zwycięstw - ale w końcu listu pokazały się przyczyny, dla których był pisany. Oto pan z Brusiłowa oœwiadczał, że układy rozpoczęte, że on sam z innymi komisarzami udaje się do Białocerkwi i ma nadzieję Chmielnickiego powstrzymać i ukontentować. Na koniec prosił księcia, by do czasu układów nie nastawał tak bardzo na Kozaków i o ile można, kroków wojennych zaprzestał. Gdyby doniesiono księciu, że całe jego Zadnieprze zniszczone, a wszystkie grody zziemiš zrównane, nie bolałby tak srodze, jako się nad tym listem rozbolał. Byli przy tym obecni pan Skrzetuski, pan Baranowski,pan Zaćwilichowski, obaj Tyszkiewiczowie i Kierdeje. Ksišżę rękoma oczy zakrył, w tył głowę przewrócił, jakoby strzałš w serce trafiony. - Hańba! hańba! Boże! dajże mnie już polec prędzej, abym na takie rzeczy nie patrzył! Cisza zapanowała głęboka między obecnymi, a ksišżę mówił dalej: - Nie chcę ja żyć w tej Rzeczypospolitej, bo dziœ wstydzić się za niš przychodzi. Oto czerń kozacka i chłopska zalała krwiš ojczyznę, z pogaństwem się przeciw własnej matce połšczyła. Pobici hetmani, zniesione wojska, zdeptana sława narodu; zgwałconymajestat, popalone koœcioły, wyrżnięci księża, szlachta, pohańbione niewiasty, a na te klęski i na tę hańbę, na której wspomnienie samo pomarliby nasi przodkowie - czymże odpowiada ta Rzeczpospolita? Oto ze zdrajcš, z hańbicielem swym, ze sprzymierzeńcem pogan układy rozpoczyna i kontentację mu obiecuje! O Boże! daj œmierć, powtarzam, bonie żyć nam na œwiecie, którzy dyshonor ojczyzny czujemy i głowy dla niej niesiemyw ofierze. Wojewoda kijowski milczał, a pan Krzysztof, podsędek bracławski, ozwał siępo chwili: - Pan Kisiel nie stanowi Rzeczypospolitej. Ksišżę na to: - Nie mów mnie waszmoœć o panu Kisielu,bo wiem dobrze, iż ma on całš partię za sobš: utrafił on w myœl prymasa i kanclerza, i księcia Dominika, i wielu panów, którzy dziœ w czasie interregnum rzšdy w Rzeczypospolitej sprawujš i majestat jej przedstawiajš, a raczej hańbiš jš słaboœciš wielkiego narodu niegodnš, bo nie układami, ale krwiš ten ogień gasić należy, bo lepiej dla narodu rycerskiego ginšć niż się upodlić i kontemptcałego œwiata dla siebie obudzić. I znowu ksišżę zakrył rękoma oczy - widok był to zaœ tak żałosny tego bólu i żalu, że pułkownicy zgoła nie wiedzieli, coczynić ze łzami, które im do oczu nabiegły. - Moœci ksišżę - oœmielił się ozwać Zaćwilichowski - niechże oni szermujš językiem, my mieczem będziem dalej szermowali. - Zaiste - odpowiedział ksišżę - i na tę myœl rozdziera się serce: co czynić nam dalej przystoi? Oto, moœci panowie, słyszšc o klęsce ojczyzny przyszliœmy tu przez płonšce lasy i nieprzebyte błota, nieœpišc, nie jedzšc, ostatnich sił dobywajšc,by tę matkę naszš od zagłady i hańby ratować. Ręce mdlejš nam od pracy, głód skręca kiszki, rany bolš - my zaœ na trud nie baczym, byle nieprzyjaciela pohamować.Mówiono na mnie, żem krzyw, iż mnie regimentarstwo minęło. Niechże cały œwiatsšdzi, czy godniejsi ci, co je dostali, a ja Boga i waszmoœciów na œwiadki biorę, że tak jak i wy nie dla nagrody i dostojeństw niosę krew swš w ofierze, ale z czystej kuojczyŸnie miłoœci. Ale gdy my ostatni dech z piersi wydajemy - cóż nam donoszš? Oto, że panowie w Warszawie, a pan Kisiel w Huszczy kontentację dla tego nieprzyjaciela obmyœlajš? Hańba! hańba!!! - Zdrajca Kisiel! - zawołał pan Baranowski. Na to pan Stachowicz, człowiek poważnyi œmiały, wstał i zwracajšc się ku Baranowskiemu rzekł: - Przyjacielem panu wojewodzie bracławskiemu będšc i posłujšc od niego, nie pozwolę, by go tu zdrajcš zwali. I jemuteż broda od zgryzoty zbielała - a ojczyŸnie służy tak, jak rozumie, może mylnie, ale uczciwie! Ksišżę nie słyszał tej odpowiedzi, bo pogršżył się w myœlach i boleœci. Baranowski nie œmiał też w obecnoœci jego burdy robić; więc tylko oczy swe stalowe utkwił w panu Stachowiczu, jakby mu chciał rzec: "Znajdę cię!", i rękę na głowni miecza położył - tymczasem jednak Jeremiocucił się z zamyœlenia i rzekł ponuro: - Nie ma tu innego wyboru, jeno albo posłuszeństwo złamać (boć w czasie bezkrólewia oni władzę sprawujš), albo honor ojczyzny, dla któregoœmy pracowali, poœwięcić... - Z nieposłuszeństwa wszystko zło w tej Rzeczypospolitej płynie - rzekł poważnie wojewoda kijowski. - Więc zezwolimy na pohańbienie ojczyzny? Więc jeœli jutro nam każš, byœmyz powrozem u szyi do Tuhaj-beja i Chmielnickiego poszli, tedy i to dla posłuszeństwa uczynim? - Veto! - ozwał się pan Krzysztof, podsędek bracławski. - Veto! - powtórzył pan Kierdej. Ksišżę zwrócił się do pułkowników: - Mówcie, starzy żołnierze! - rzekł. Pan Zaćwilichowski głos zabrał: - Moœci ksišżę, ja mam lat siedmdziesišt, jestem Rusin błahoczestywy, byłem komisarzem kozackim i ojcem mnie sam Chmielnicki nazywał. Prędzej bym powinien za układamiprzemawiać, ale jeœli mi rzec przyjdzie: "hańba" albo "wojna", tedy jeszcze do grobu zstępujšc powiem: "wojna!" - Wojna! - powtórzył pan Skrzetuski. - Wojna, wojna! - powtórzyło kilkanaœciegłosów, między nimi pan Krzysztof, panowie Kierdeje, Baranowski i prawie wszyscy obecni. - Wojna!wojna! - Niechże się stanie wedle słów waszych- odrzekł poważnie ksišżę - i buławš w otwarty list pana Kisiela uderzył. Rozdział dwudziesty ósmy W dzień póŸniej, gdy wojska zatrzymały się w Rylcowie, ksišżę zawołał pana Skrzetuskiego i rzekł: - Siły nasze słabe i zmorzone, a Krzywonos ma szeœćdziesišt tysięcy luda i jeszcze co dzień w potęgę roœnie, bo czerń do niego napływa. Na wojewodę kijowskiego też liczyć nie mogę, gdyż w duszy również on do pokojowej partii należy i choć idzie ze mnš, ale niechętnie. Trzeba nam skšd posiłków. Otóż dowiaduję się, że niedaleko od Konstantynowa stojš dwaj pułkownicy: Osiński z gwardiš królewskš i Korycki. WeŸmiesz dla bezpieczeństwa sto semenów nadwornych i pójdziesz do nich z moim listem, aby zaœ się poœpieszyli i bez zwłoki do mnie przyszli, bo za parę dni na Krzywonosa uderzę. Z wszelkich funkcji nikt mi się lepiej od ciebie nie wywišzuje, dlatego też ciebie posyłam - a to jest ważna rzecz. Pan Skrzetuski skłonił się i tegoż wieczoru ku Konstantynowu ruszył na noc, by przejœć niepostrzeżenie, bo tu i owdzie kręciły się Krzywonosowe podjazdy albo kupy czerni, która czyniła zbójeckie zasadzki po lasach i goœcińcach, ksišżę zaœnakazał bitew unikać, aby zwłoki nie było. Idšc tedy cicho, œwitaniem doszedł do Wiszowatego Stawu, gdzie się na obu pułkowników natknšł i w sercu się na widok ich mocno uradował. Osiński miał gwardię dragońskš wybornš, na cudzoziemski ład wyćwiczonš, i Niemców. Korycki zaœ tylko piechotę niemieckš z samych prawie weteranów z trzydziestoletniej wojny złożonš. Był to żołnierz tak straszny i sprawny, że w rękupułkownika jako jeden miecz działał. Oba pułki były przy tym obficie pokryte i w strzelbę zaopatrzone. Usłyszawszy, że do księcia majš iœć, podnieœli zaraz radosne okrzyki, bo tęsknili za bitwami, a wiedzieli,że pod żadnš komendš tylu ich nie będš zażywać. Na nieszczęœcie, obaj pułkownicydali odpowiedŸ odmownš, gdyż obaj należelido komendy księcia Dominika Zasławskiego imieli wyraŸne rozkazy, by się z Wiœniowieckim nie łšczyli. Na próżno pan Skrzetuski tłumaczył im, jakiej by to sławy mogli nabyć pod takim wodzem służšc i jak wielkie krajowi oddać przysługi - nie chcieli słuchać twierdzšc, iż subordynacja ma być dla wojskowych ludzi najpierwszym prawem i obowišzkiem. Mówili natomiast, że w takim tylko razie mogliby się z księciem połšczyć, gdyby ocalenie ich pułków tego wymagało. Odjechał więc pan Skrzetuski mocno strapiony, bo wiedział, ile księciu będzie bolesnym nowy ten zawód i jak dalece wojska jego sš istotnie znużone i wyczerpane pochodami, ustawicznym œcieraniem się z nieprzyjacielem, tępieniem pojedynczych watah, wreszcie ustawicznymczuwaniem, głodem i niewywczasem. Mierzyć się w podobnych warunkach z dziesięćkroć liczniejszym nieprzyjacielem było prawie niepodobieństwem, widział więc jasno pan Skrzetuski, że zwłoka w działaniach wojennych przeciw Krzywonosowi musi nastšpić, bo trzeba będzie dać dłuższš folgę wojsku i czekać na napływ œwieżej szlachty do obozu. Tymi myœlami przejęty pan Skrzetuski wracał na powrót do księcia na czele swoich semenów, a musiał iœć cicho, ostrożnie i tylko nocš, aby uniknšć i podjazdów Krzywonosowych, i licznych luŸnych band złożonych z kozactwa i czerni, nieraz bardzo potężnych, które grasowały w całej okolicy palšc dwory, wycinajšc szlachtę i łowišc uciekajšcych po goœcińcach. Tak przeszedł Bakłaj i wjechał w bory Mszynieckie, gęste, pełne zdradliwych jarów i rozłogów. Szczęœciem, po niedawnych deszczach służyła mu piękna pogoda w tej podróży. Noc była pyszna, lipcowa, bez księżyca, ale usiana gwiazdami. Semenowie szli wšskš dróżkš leœnš, prowadzeni przez służałych borowych mszynieckich, ludzi bardzo pewnych i znajšcych swoje bory doskonale. W lesie panowała cisza głęboka, przerywana tylko trzaskiem suchych gałšzek pod kopytami końskimi - gdy nagle do uszu pana Skrzetuskiego i semenów doszedł daleki jakiœ szmer podobny do œpiewu przerywanego okrzykami. - Stój! - rzekł cicho pan Skrzetuski i zatrzymał linię semenów. - Co to jest? Stary borowy przysunšł się ku niemu. - To, panie, wariaty chodzš teraz po lesie i krzyczš, ci, co im się od okropnoœci w głowie pomieszało. My wczoraj spotkali jednš szlachciankę, co chodzi, panie, chodzi, po sosnach patrzy i woła: "Dzieci! dzieci!" Widno, jej chłopi dzieci porżnęli. Na nas też oczy wytrzeszczyła i poczęła piszczeć, że aż nogi pod nami zadrżały. Mówiš, że po wszystkich lasach takich jest dużo. Pana Skrzetuskiego, choć był rycerzem bez trwogi, dreszcz przeszedł od stóp do głów. - A może to wilcy wyjš? Z daleka rozeznać nie można - rzekł. - Gdzie tam, panie! Wilków teraz w lesie nie ma; wszystkie poszły do wsi, gdzie majš trupów dostatek. - Straszne czasy - odrzekł na to rycerz -w których wilcy we wsiach mieszkajš, a w lasach obłškani ludzie wyjš! Boże! Boże! Przez chwilę zapanowała znów cisza, słychać było tylko szum zwykły w wierzchołkach sosen, ale po chwili owe dalekie odgłosy wzmogły się i stały wyraŸniejsze. - Hej! - rzekł nagle borowy. - Tam na to patrzy, że jakaœ większa kupa ludzi jest. Waszmoœciowie tu postójcie albo idŸcie wolno naprzód, a my pójdziem z towarzyszem obaczyć. - IdŸcie - rzekł pan Skrzetuski. - Tu będziem czekali. Borowi znikli. Nie było ich z godzinę; już pan Skrzetuski zaczšł się niecierpliwić, a nawet podejrzewać, czy mu jakiej zdrady nie gotujš, gdy nagle jeden wynurzył się z ciemnoœci. - Sš, panie! - rzekł zbliżajšc się do Skrzetuskiego. - Kto? - Chłopy rezuny. - A siła ich jest? - Będzie ze dwustu. Nie wiadomo, panie, co poczšć, bo leżš w wšwozie, przez którydroga nam wypada. Ognie palš, jeno blasku nie widać, bo w dole. Straży nijakich nie majš: można do nich podejœć na strzeleniu z łuku. - Dobrze! - rzekł pan Skrzetuski i zwróciwszy się do semenów poczšł dwom starszym wydawać rozkazy. Wnet orszak ruszył żywo przed siebie, ale tak cicho, że tylko trzaskanie gałšzek ăPT cä¤ UcĺůÝ cćÖ):"ç.4c€čD=mogło zdradzić pochód; strzemię nie zadzwoniło o strzemię, szabla nie zabrzękła, konie, zwyczajne podchodzeń i napadów, szły wilczym chodem bez parskania i rżenia. Przybywszy na miejsce, gdzie droga skręcała się nagle, semenowie ujrzeli zaraz z dala ognie i niewyraŸne postacie ludzkie. Tu pan Skrzetuski podzielił ich na trzy oddziały, z których jeden pozostał na miejscu, drugi poszedł krawędziš wzdłuż wšwozu, by zamknšć przeciwległe ujœcie, a trzeci, zsiadłszy z koni i czołgajšc się na brzuchach, położył się na samej krawędzi, tuż nad chłopskimi głowami. Pan Skrzetuski, który znajdował się w owym œrodkowym oddziele, spojrzawszy w dół widział jak na dłoni, w odległoœci dwudziestu lub trzydziestu kroków, całe obozowisko: ognisk paliło się dziesięć, ale nie płonęły zbyt jaskrawo, wisiały w nich bowiem kotły z jedzeniem. Zapach dymu i warzonych mišs dochodził wyraŸnie do nozdrzy pana Skrzetuskiego i semenów. Naokół kotłów stali lub leżeli chłopi pijšci gawarzšc. Niektórzy mieli w ręku flasze zwódkš, inni wspierali się na spisach, na których ostrzach osadzone były, jako trofea, œcięte głowy mężczyzn, kobiet i dzieci. Blask ognia odbijał się w ich martwych Ÿrenicach i wyszczerzonych zębach; tenże sam blask oœwiecał twarze chłopskie dzikie, okrutne. Tuż pod samš œcianš jaru kilkunastu z nich spało chrapišcgłoœno; inni gwarzyli, inni poprawiali ogniska, które strzelały wówczas do góry snopami złotych iskier. Przy największym ognisku siedział, zwrócony plecami do œciany wšwozu i do pana Skrzetuskiego, barczysty stary dziad - i brzdškał na lirze;naokoło niego skupiło się półkolem ze trzydziestu rezunów. Do uszu pana Skrzetuskiego doszły następujšce słowa: - Hej, didu! pro Kozaka Hołotu! - Nie! - wołali inni - pro Marusiu Bohusławku! - Do czorta z Marusiš! o panu z Potoka, opanu z Potoka! - wołały najliczniejsze głosy. Did uderzył silniej w lirę, odchrzšknšł i poczšł œpiewać: Stań, obernysia, hlań, zadywysia, kotory majesz mnoho, Że riwny budesz tomu, w kotoroho ne majesz niczoho, Bo toj sprawujet; szczo wsim kierujet, sam Boh myłostywe, Wsi naszy sprawy na swojej szali ważyt sprawedływe. Stań, obernysia, hlań, zadywysia, kotory wysoko Umom litajesz, mudrosty znajesz, szyroko, hłuboko... Tu did przerwał na chwilę i westchnšł, aza nim poczęli wzdychać i chłopi. Coraz teżich więcej zbierało się koło niego - a i pan Skrzetuski, choć wiedział, że już wszyscy jego ludzie muszš być w pogotowiu, nie dawał hasła do napadu. Ta noc cicha, płonšce ogniska, dzikie postacie i pieœń o panu Mikołaju Potockim, jeszcze nie doœpiewana, wzbudziły w rycerzu jakieœ dziwne myœli, jakieœ uczucia i tęsknotę, z których sam sobie sprawy zdać nie umiał. Nie zagojone rany jego serca otworzyły się, œcisnšł go żal głęboki za niedawnš przeszłoœciš, za utraconym szczęœciem, zaowymi chwilami ciszy i pokoju. Zadumał sięirozżalił - a tymczasem did œpiewał dalej: Stań, obernysia, hlań, zadywysia, kotory wojujesz, Łukom striłamy, porochom, kulami i meczem szyrmujesz, Bo też rycere i kawalere pered tym buwały, Tym wojowały, od tohoż mecza sami umirały! Stań, obernysia, hlań, zadywysia i skiń z sercia butu, Nawerny oka, kotory z Potoka idesz na Sławutu. Newynnyje duszy beresz za uszy, wolnost' odejmujesz Korola ne znajesz, rady ne dbajesz, sam sobie sejmujesz. Hej, porażajsia, ne zapalajsia, bo ty rejmentarujesz, Sam buławoju, w sem polskim kraju, jak sam choczesz, kierujesz. Did znów ustał, a wtem kamyk wysunšł się spod opartej na nim ręki jednemu z semenów i poczšł się toczyć z szelestem na dół. Kilku chłopów zakryło oczy rękoma i poczęło patrzyć bystro w górę ku lasowi;wtedy pan Skrzetuski uznał, iż czas nadszedł, i wypalił w œrodek tłumu z pistoletu. - Bij! morduj! - krzyknšł i trzydziestu semenów dało ognia tak prawie, jak w twarz chłopstwu, a po wystrzeleniu, z szablami w ręku, zsunęli się błyskawicš popochyłej œcianie wšwozu między przerażonych i zmieszanych rezunów. - Bij! morduj! - zabrzmiało przy jednym ujœciu wšwozu. - Bij! morduj! - powtórzyły dzikie głosy przy drugim. - Jarema! Jarema! Napad tak był niespodziany, przerażenie tak straszne, iż chłopstwo, choć zbrojne, prawie żadnego nie dawało oporu. Już i tak opowiadano w obozach zbuntowanej czerni, że Jeremi przy pomocy złego ducha może być i bić jednoczeœnie w kilku miejscach, a teraz to imię spadłszy na nie oczekujšcychniczego i bezpiecznych - istotnie jak imię złego ducha - wytršciło im broń z ręki. Zresztš spisy i kosy nie dały się użyć w ciasnym miejscu, więc też przyparci jak stado owiec do przeciwległej œciany jaru, ršbani szablami przez łby i twarze, bici, przebijani, deptani nogami, wycišgali z szaleństwem strachu ręce i chwytajšc nieubłagane żelazo ginęli. Cichy bór napełnił się złowrogim wrzaskiem bitwy. Niektórzy starali się ujœć przez prostopadłš œcianę jaru i drapišc się, kaleczšc sobie ręce spadali na sztychy szabel. Niektórzy ginęli spokojnie, inni ryczeli litoœci, inni zasłaniali twarze rękoma, nie chcšc widzieć chwili œmierci, inni znów rzucali się na ziemię twarzš na dół, a nad œwistem szabel, nad wyciem konajšcych górował krzyk napastników: "Jarema! Jarema!" - krzyk, od którego włosy powstawały na chłopskich głowach i œmierć tym straszniejszš się wydawała. A dziad gruchnšł w łeb lirš jednego z semenów, aż się przewrócił, drugiego złapał za rękę, by cięciu szablš przeszkodzić, i ryczał ze strachu jak bawół. Inni spostrzegłszy go biegli rozsiekać, aż przypadł i pan Skrzetuski: - Żywcem brać! żywcem brać! - krzyknšł. - Stój! - ryczał dziad - jam szlachcic przebrany! Loquor latine! Jam nie dziad! Stójcie, mówię wam, zbóje, skurczybyki, kobyle dzieci, oczajdusze, łamignaty, rzezimieszki! Ale dziad nie skończył jeszcze litanii, gdy pan Skrzetuski w twarz mu spojrzał i krzyknšł, aż się œciany parowu echem ozwały: - Zagłoba! I nagle rzucił się na niego jak dziki zwierz, wpił mu palce w ramiona, twarz przysunšł do twarzy i trzęsšc nim jak gruszkš wrzasnšł: - Gdzie kniaziówna, gdzie kniaziówna? - Żyje! zdrowa! bezpieczna! - odkrzyknšł dziad. - Puœć waćpan, do diabła, bo duszę wytrzęsiesz. Wtedy tego rycerza, którego pokonać nie mogła ani niewola, ani rany, ani boleœć, anistraszliwy Burdabut, pokonała wieœć szczęsna. Ręce mu opadły, na czoło wystšpił pot obfity, obsunšł się na kolana, twarz zakrył rękoma i oparłszy sięgłowš o œcianę jaru, trwał w milczeniu - widać, Bogu dziękował. Tymczasem docięto reszty nieszczęsnychchłopów, kilkunastu zwišzano, którzy katumieli być oddani w obozie, aby zeznania z nich wydobył, zaœ inni leżeli porozcišgani i martwi. Bitwa ustała - zgiełk uciszył się. Semenowie zbierali się koło swego wodza i widzšc go klęczšcego pod skałš, poglšdali na niego niespokojnie nie wiedzšc, czy nie ranny. On zaœ wstał, a twarz miał takš jasnš, jakby mu zorze w duszy œwieciły. - Gdzie ona jest? - spytał Zagłoby. - W Barze. - Bezpieczna? - Zamek to potężny, żadnej inwazji się nie boi. Ona w opiece jest u pani Sławoszewskiej i u mniszek. - Chwała bšdŸ Bogu najwyższemu! - rzekłrycerz - a w głosie drgało mu głębokie rozrzewnienie. - Dajże mnie waœć rękę. Z duszy, z duszy dziękuję. Nagle zwrócił się do semenów: - Siła jest jeńców? - Simnadciat' - odpowiedzieli żołnierze. Na to pan Skrzetuski: - Potkała mnie wielka radoœć i miłosierdzie jest we mnie: Puœcić ich wolno. Semenowie uszom swoim wierzyć nie chcieli. Tego zwyczaju nie bywało w wojskach Wiœniowieckiego. Skrzetuski zmarszczył z lekka brwi. - Puœcić ich wolno - powtórzył. Semenowie odeszli, ale po chwili starszyesauł wrócił i rzekł: - Panie poruczniku, nie wierzš, iœć nie œmiš. - A pęta majš rozcięte? - Tak jest. - Tedy ostawić ich tutaj, a sami na koń. W pół godziny póŸniej orszak posuwał sięznów wœród ciszy wšskš drożynš. Zeszedł też księżyc, który poprzenikał długimi, białymi pasmami do œrodka boru i rozœwiecił ciemne głębie. Pan Zagłoba i Skrzetuski, jadšc na czele, rozmawiali z sobš. - Mówże mnie waszmoœć o niej wszystko, co tylko wiesz - rzekł rycerz. - To tedy waszmoœć jš z ršk Bohunowychwyrwałeœ? - A ja, jeszczem mu łeb na odjezdnym obwišzał, by krzyczeć nie mógł. - O, toœ waszmoœć postšpił wybornie, jak mnie Bóg miły! Ale jakżeœcie się do Barudostali? - Ej, siła by mówić, i to podobno będzie innym razem, bom okrutnie fatigatus, w gardle mi zaschło od œpiewania chamom. Nie masz waszmoœć czego się napić? - Mam manierczynę z gorzałkš - oto jest! Pan Zagłoba uchwycił blaszankę i przechylił do ust; rozległy się długie grzdykania, a pan Skrzetuski, niecierpliwy, nie czekajšc ich końca pytał dalej: - A zdroważ ona? - Co tam! - odparł pan Zagłoba - na suche gardło każda zdrowa. - Aleć ja o kniaziównę pytam! - O kniaziównę? Jako łania. - BšdŸże chwała Bogu najwyższemu! Dobrze jej tam w Barze? - Że i w niebie lepiej by jej być nie mogło. Dla jej gładkoœci wszystkie corda lgnš do niej. Pani Sławoszewska tak jš miłuje, jakby właœnie rodzonš. A co tam się kawalerów w niej kocha, tego byœ waszmoœć na różańcu nie zliczył, jeno że ona tyle o nich dba, ile ja teraz o waœcinš próżnš manierkę, stałym ku waszmoœci afektem płonšc. - Niechże jej Bóg da zdrowie, onej najmilszej! - mówił radoœnie pan Skrzetuski. - Tak że to mię wdzięcznie wspomina? - Czy waœci wspomina? Mówię waćpanu, żem i sam już nie rozumiał, skšd się tam wniej powietrza na tyle wzdychań bierze. Aż się wszyscy litujš, a najbardziej mniszeczki, bo je sobie przez swojš słodkoœć całkiem zjednała. Toż ona i mnie wyprawiła na one hazardy, których o mało zdrowiem nie przypłaciłem, żeby to koniecznie do waœci iœć a dowiedzieć się, czyœ żyw i zdrów. Chciała też nieraz posłańców wyprawiać, ale nikt się nie chciał podjšć, więcem się w końcu zlitował i do waszegom obozu się wybrał. Jakoż gdyby nie przebranie, pewno bym głowš nałożył. Ale mnie za dziada chłopy wszędy majš, bo i œpiewam bardzo pięknie. Pan Skrzetuski aż zaniemówił z radoœci. Tysišc myœli i wspomnień cisnęło mu się dogłowy; Helena jak żywa stanęła mu przed oczyma, taka, jakš jš widział ostatni raz w Rozłogach przed samym na Sicz wyjazdem: więc œliczna, zarumieniona, smukła, z tymi jej oczyma czarnymi jak aksamit, pełnymi niewysłowionych ponęt. Zdawało mu się teraz, że jš widzi, że czuje ciepło bijšce od jej policzków, że słyszy jej słodki głos. Wspomniał owš przechadzkę w sadzie wiœniowym i kukułkę,i te pytania, które jej zadawał, i wstyd Heleny, gdy im dwunastu chłopczysków wykukała - więc dusza prawie wychodziła zniego, serce aż mdlało z kochania i radoœci,przy której wszystkie przeszłe cierpienia były jakby kropla przy morzu. Sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Chciał krzyczeć, to znów na kolana padać i znów Bogu dziękować; to wspominać, to pytać i pytać bez końca! Wreszcie zaczšł powtarzać: - Żyje, zdrowa! - Żyje, zdrowa! - odrzekł jak echo pan Zagłoba. - I ona to waœci wysłała? - Ona. - A list waœć masz? - Mam. - Dawaj! - Zaszyty i przecie noc. Hamuj się waœć. - Całkiem nie mogę. Sam waszmoœć widzisz. - Widzę. Odpowiedzi pana Zagłoby stawały się coraz lakoniczniejsze, w końcu kiwnšł się raz, drugi - i usnšł. Skrzetuski widział, że nie ma rady, więc na powrót oddał się rozmyœlaniom. Przerwał je dopiero tętent koni jakiegoœ znacznego oddziału jeŸdŸców zbliżajšcego się szybko. Był to Poniatowskiz nadwornymi kozakami, którego ksišżę naprzeciw wysłał z obawy, aby co złego Skrzetuskiego nie spotkało. Rozdział dwudziesty dziewišty Łatwo zrozumieć, jak przyjšł ksišżę relację, którš mu œwitaniem pan Skrzetuskiuczynił, o odmowie Osińskiego i Koryckiego. Wszystko tak się składało, iż trzeba było tak wielkiej duszy, jakš miał ów żelazny kniaŸ, by się nie ugišć, nie zwštpić i ršk nieopuœcić. Próżno miał olbrzymiš fortunę na utrzymanie wojsk rujnować, próżno się miał miotać jak lew w sieci, próżno urywaćjedna po drugiej głowy buntu, dokazywać cudów męstwa, wszystko na próżno! Nadchodziła chwila, w której musiał poczuć własnš bezsilnoœć, cofnšć się gdzieœ daleko w spokojne kraje i pozostać niemym œwiadkiem tego, co działo się na Ukrainie. I któż to go tak ubezwładnił? - oto nie miecze kozackie, ale niechęć swoich. Czyż nie słusznie spodziewał się ruszajšc w maju z Zadnieprza, że gdy jako orzeł z góry na bunt uderzy, gdy w powszechnym przerażeniu i popłochu pierwszy szablę nad głowš wzniesie, wnet cała Rzeczpospolita w pomoc mu przyjdzie i swš siłę, swój miecz karzšcy w jego ręcepowierzy? Tymczasem cóż się stało? Król umarł, a po jego œmierci regimentarstwo oddano w inne ręce - jego zaœ, księcia, ostentacyjnie pominięto. Było to pierwsze ustępstwo uczynione Chmielnickiemu - i nie z powodu utraconej godnoœci cierpiała dusza księcia, ale cierpiała na myœl, że ta zdeptana Rzeczpospolita tak już upadła nisko, iż nie chce walki na œmierć, iż cofa się przed jednym Kozakiem i układami woli zuchwałš jego prawicę powstrzymać. Od chwili zwycięstwa pod Machnówkš coraz gorsze wiadomoœci przychodziły do obozu: więc naprzód wieœć o układach przez pana Kisiela przysłana, potem wieœć o zalaniu Polesia wołyńskiego przez fale buntu - na koniec odmowa ze strony pułkowników, wykazujšca jasno, jak dalece główny regimentarz, ksišżę Dominik Zastawski-Ostrogski, był nieprzyjaŸnie dla Wiœniowieckiego usposobiony. Właœnie podczas niebytnoœci pana Skrzetuskiego przybył do obozu pan Korsz Zienkowicz z doniesieniem, iż całe Owruckie w ogniu już stoi. Lud tam cichy, nie rwał się do buntu, ale przyszli Kozacy pod Krzeczowskim i Półksiężycem i gwałtem zmuszali czerń, bysię garnęła w ich szeregi. Dwory więc i miasteczka zostały popalone, szlachta, która nie uszła - wycięta, a między innymi stary pan Jelec, dawny sługa i przyjaciel domu Wiœniowieckich. Ułożył sobie tedy ksišżę, że po połšczeniu się z Osińskim i Koryckim zniesie Krzywonosa, a potem na północ ku Owruczowi ruszy, aby porozumiawszy się z hetmanem litewskim w dwa ognie wzišć buntowników. Ale te wszystkie plany upadały teraz z powodu zakazu danego obydwom pułkownikom przezksięcia Dominika. Jeremi bowiem po wszystkich pochodach, bitwach i trudach nie był doœć silny, by się z Krzywonosem mierzyć, zwłaszcza że i wojewody kijowskiego nie był pewien. Pan Janusz bowiem naprawdę duszš i sercem należał do partii pokojowej. Ugišł się on przed powagš i potęgš Jeremiego i musiał z nim iœć, ale im bardziej widział owš powagę zachwianš, tym skłonniejszy był do stawienia oporu wojowniczym chęciom ksišżęcym, co też się zaraz pokazało. Zdawał więc sprawę pan Skrzetuski, a ksišżę słuchał go w milczeniu. Wszystka starszyzna była obecna posłuchaniu, wszystkie twarze sposępniały na wieœć o odmowie pułkowników, a oczy zwróciły się na księcia, któren rzekł: - Więc to ksišżę Dominik przysłał im zakaz? - Tak jest. Pokazywali mi go na piœmie. Jeremi wsparł się rękoma o stół i twarz ukrył w dłonie. Po chwili zaœ mówił: - Zaiste, jest to więcej, niż człowiek przenieœć może. Zali ja jeden mam pracować i zamiast pomocy jeszcze impedimentów doznawać? Zali to nie mogłem hen! aż ku Sandomierzu, do swoich majętnoœci pójœć i tam spokojnie siedzieć? A przecz-żem tego nie uczynił, jeœli nie dlamiłoœci ku ojczyŸnie? Oto mi nagroda teraz za trudy, za uszczerbek w fortunie, za krew... KniaŸ mówił spokojnie, ale taka gorycz, taki ból drgał w jego głosie, że wszystkie serca œcisnęły się żalem. Starzy pułkownicy, weterani spod Putywla, Starca, Kumejków, i młodzi zwycięzcy z ostatniej wojny poglšdali na niego z niewysłowionš troskš w oczach, bo wiedzieli, jakš ciężkš walkę stacza z samym sobš ten żelazny człowiek, jak strasznie musi cierpieć jego duma od upokorzeń, które się na niego zwaliły. On, kniaŸ "z bożej miłoœci" - on, wojewoda ruski, senator Rzeczypospolitej, musiał ustępować takim Chmielnickim i Krzywonosom; on, monarcha prawie; który éPZcꪽ cëg Hě{&Yc€íÔ4• Gniedawno jeszcze przyjmował posłów postronnych władców, musiał się cofnšć z pola chwały i zamknšć w jakim zameczku czekajšc na rezultat wojny, którš inni prowadzić będš, albo upokarzajšcych układów. On, stworzony do wielkich przeznaczeń, czujšc siłę, by im sprostać - musiał się uznać bezsilnym... Cierpienie to razem z trudami odbiło się na jego postaci. Wychudł znacznie, oczy muwpadły, czarna jak skrzydło kruka czupryna siwieć poczęła. Ale jakiœ wielki, tragiczny spokój rozlał się po jego twarzy,bo duma broniła mu zdradzić się z cierpieniem. - Ha, niechże tak będzie! - rzekł. - Pokażemy tej niewdzięcznej ojczyŸnie, iż nie tylko wojować, ale i zginšć dla niej potrafimy. Zaiste, wolałbym sławniejszš œmierciš w jakiej innej wojnie polec niż przeciw chłopstwu w domowej zawierusze,ale trudno! - Moœci ksišżę - przerwał wojewoda kijowski - nie mów wasza ksišżęca moœć o œmierci, bo choć nie wiadomo, co komu Bóg przeznaczył, ale przecie jeszcze może do niej daleko. Uwielbiam ja wojenny geniusz i rycerski animusz waszej ksišżęcej moœci, ale przecie nie mogę brać za złe ani vice-rexowi, ani kanclerzowi, ani regimentarzom, że tę wojnę domowš starajš się układami zahamować, boć się to bratnia krew w niej leje a z obopólnej zawziętoœci któż, jeœli nie zewnętrzny nieprzyjaciel, będzie korzystał? Ksišżę popatrzył długo w oczy wojewodzie i rzekł dobitnie: - Zwyciężonym łaskę okażcie, to jš przyjmš z wdzięcznoœciš i pamiętać będš; uzwycięzców w pogardę tylko pójdziecie. Bogdaj temu ludowi nikt nigdy krzywd nie był czynił! Ale gdy raz bunt rozgorzał, tedy nie układami, ale krwiš gasić go trzeba. Inaczej hańba i zguba nam!.. - Prędsza zguba, gdy na własnš rękę wojnę prowadzić będziem - odpowiedział wojewoda. - Czy to znaczy, że wasza moœć nie pójdziesz dalej ze mnš? - Moœci ksišżę! Boga na œwiadka biorę, żenie stanie się to ze złej ku wam woli, ale sumienie mnie mówi, iżbym na oczywistš zgubę ludzi moich nie wystawiał, boć to krew droga i przyda się jeszcze Rzeczypospolitej. Ksišżę zamilkł, a po chwili zwrócił się ku swoim pułkownikom: - Wy, starzy towarzysze, nie opuœcicie mnie przecie, nieprawda? Na te słowa pułkownicy, jakoby jednš siłši wolš popchnięci, rzucili się ku księciu.Niektórzy całowali jego szaty, inni obejmowali kolana, inni ręce ku górze podnoszšc wołali: - My przy tobie do ostatniego tchu, do ostatniej krwi! - ProwadŸ! prowadŸ! bez żołdu służyć będziem! - Moœci ksišżę! i mnie przy sobie umierać pozwól! - wołał zapłoniony jak panna młody pan Aksak. Widzšc to nawet wojewoda kijowski był wzruszony, a ksišżę od jednego do drugiegochodził, œciskał każdego za głowę i dziękował. Zapał wielki ogarnšł starszych imłodszych. Z oczu wojowników sypały się iskry, ręce co chwila chwytały za szable. - Z wami żyć, z wami umierać! - mówił ksišżę. - Zwyciężymy! - wołali oficerowie. - Na Krzywonosa! Pod Połonne! kto chce nas opuœcić, niechaj to uczyni. Obejdziemy się bez pomocy. Nie chcemy się dzielić ni chwałš, ni œmierciš! - Moœci panowie! - rzekł na to ksišżę. - Wola jest moja, abyœmy, nim na Krzywonosa ruszymy, zażyli choć krótkiego spoczynku, któren by siły nasze mógł restaurować. Oto już trzeci miesišc idzie, jak nie zsiadamy prawie z koni. Od trudów, niewywczasów i zmiennoœci aury już ciało odpada nam od koœci. Koni nie mamy, piechoty nasze boso chodzš. Pójdziem tedy pod Zbaraż, tam się odżywim i wypoczniem,może też coœ żołnierzy skupi się do nas i znowymi siłami ruszymy w ogień. - Kiedy wasza ksišżęca moœć rozkaże ruszyć? - pytał stary Zaćwilichowski. - Bez zwłoki, stary żołnierzu, bez zwłoki! Tu ksišżę zwrócił się do wojewody: - A wasza miłoœć dokšd się chcesz udać? - Pod Gliniany, bo słyszę, że tam się wojska kupiš. - Tedy odprowadzimy waszš moœć aż do spokojnej okolicy, aby wam się przypadek jaki nie trafił. Wojewoda nie odrzekł nic, bo mu się stało jakoœ niesmaczno. On księcia opuszczał, a ksišżę mu jeszcze troskliwoœć okazywał i odprowadzić go zamierzał. Była-li to ironia w słowach księcia - wojewoda nie wiedział, niemniej przeto zamiaru swego nie zaniechał, bo pułkownicy ksišżęcy coraz niechętniej na niego patrzyli i jasnym było, że w każdym innym, mniej karnym wojsku tumult by przeciw niemu powstał. Skłonił się więc i wyszedł; pułkownicy też porozchodzili się, każdy do swojej choršgwi, aby je do pochodu sprawić; został tylko z księciem sam Skrzetuski. - Jaki tam żołnierz pod tymi choršgwiami? - spytał ksišżę. - Tak przedni, że lepszego nie znaleŸć. Dragonia moderowana na niemiecki ład, a w gwardii pieszej sami weterani z trzydziestoletniej wojny. Gdym ich ujrzał, myœlałem, że triarii rzymscy. - Siła ich jest? - Dwa pułki z dragoniš, razem trzy tysišce ludzi. - Szkoda, szkoda, wielkich rzeczy można by z takš pomocš dokazać! Cierpienie widocznie odmalowało się na twarzy księcia. Po chwili rzekł jakby sam do siebie: - Nieszczęœnie to wybrano takich regimentarzy na te czasy klęski! Ostroróg byłby dobry, gdyby wymowš a łacinš możnatę wojnę zażegnać; Koniecpolski, dziewierz mój, z krwi wojowników, ale młodzik bez doœwiadczenia, a zaœ Zasławski ze wszystkich najgorszy. Znam ja jego od dawna. Człek to małego serca i miałkiego umysłu. Jego rzecz nad dzbanem drzemać i przed się na brzuch spluwać, nie wojska sprawować... Tego ja głoœno nie mówię, by nie sšdzono, iż mnie invidia podnieca, ale straszne klęski przewiduję. I to teraz, teraz właœnie, tacy ludzie wzięli ster w dłonie! Boże, Boże, odwróć ten kielich! Co się też stanie z tš ojczyznš? Gdy o tym myœlę, œmierci prędkiej pragnę, bom też jużzmorzon bardzo, i mówię ci: niedługo odejdę. Dusza się rwie do wojny, ale ciału sił braknie. - Wasza ksišżęca moœć powinien byœ więcej zdrowia chronić, bo całej ojczyŸnie siła na nim zależy, a już też znać, że trudy bardzo waszš ksišżęcš moœć poszczerbiły. - Ojczyzna znać inaczej myœli, gdy mnie pominięto; i teraz szablę mi z ręki wytršcajš. - Gdy Bóg da, królewicz Karol infułę na koronę zmieni, będzie wiedział, kogo wynieœć, a kogo karać, wasza ksišżęca moœć zaœ doœć potężny jesteœ, by o nikogo teraz nie dbać. - Pójdę też swojš drogš. Ksišżę nie spostrzegł się może, że toreminnych "królewišt" politykę na własnš rękęprowadził, ale gdyby się w tym i obaczył, byłby jej nie odstšpił, bo to jedno czuł dobrze, iż honor Rzeczypospolitej ratuje. I znów nastała chwila milczenia, którš wkrótce przerwało rżenie koni i głosy tršbek obozowych. Choršgwie szykowały siędo pochodu. Głosy te zbudziły księcia z zamyœlenia, trzšsnšł głowš, jakby cierpienie i złe myœli chciał strzšsnšć, po czym rzekł: - A drogę miałeœ spokojnš? - Spotkałem w lasach mszynieckich sporšwatahę chłopstwa, na dwieœcie ludzi, którš starłem. - Dobrze. A jeńców wzišłeœ, bo to teraz ważna rzecz? - Wzišłem, ale... - Ale kazałeœ już ich sprawić? tak? - Nie, wasza ksišżęca moœć! puœciłem ichwolno. Jeremi spojrzał ze zdziwieniem na Skrzetuskiego, po czym brwi jego œcišgnęłysię nagle. - Cóż to? czy i ty do pokojowej partii jużnależysz? Co to znaczy? - Wasza ksišżęca moœć, języka przywiozłem, bo między chłopstwem był przebrany szlachcic, który został żyw. Zaœinnych puœciłem, bo Bóg łaskę na mnie zesłał i pocieszenie. Karę chętnie poniosę. Ten szlachcic - to jest pan Zagłoba, którenmnie wieœć o kniaziównie przyniósł. Ksišżę zbliżył się żywo do Skrzetuskiego. - Żyje? zdrowa? - Bogu najwyższemu chwała! Tak jest! - I gdzie się schroniła? - Jest w Barze. - To potężna forteca. Mój chłopcze! - tu ksišżę ręce w górę wycišgnšł i wzišwszy głowę pana Skrzetuskiego ucałował go kilkakroć w czoło - raduję się twojš radoœciš, bo cię jak syna kocham. Pan Jan ucałował serdecznie rękę ksišżęcš i choć od dawna już byłby za niego chętnie krew przelał, przecie poczuł teraz na nowo, iż na jego rozkaz skoczyłbyi w piekło gorejšce. Tak ów groŸny i okrutny Jeremi umiał sobie jednać serca rycerstwa. - No, nie dziwię ci się, żeœ tych chłopówpuœcił. Ujdzie ci to bezkarnie. Ale to ćwik ten szlachcic! To on jš tedy aż z Zadnieprza do Baru przeprowadził? Chwała Bogu! W tych ciężkich czasach i dla mnie toprawdziwa pociecha. Ćwik to, ćwik musi byćnie lada! A dawaj no tu tego Zagłobę! Pan Jan raŸno ku drzwiom ruszył, ale w tej chwili rozwarły się one nagle i ukazałasię w nich płomienista głowa pana Wierszułła, któren z nadwornymi Tatary nadaleki podjazd był posłany. - Moœci ksišżę! - zawołał oddychajšc ciężko. - Połonne Krzywonos wzišł, ludzi dziesięć tysięcy w pień wycišł, niewiast, dzieci. Pułkownicy zaczęli się znowu schodzić i cisnšć koło Wierszułła, przyleciał i wojewoda kijowski, ksišżę zaœ stał zdumiony, bo się nie spodziewał takiej wieœci. - Toż tam sama Ruœ się zamknęła! To chyba nie może być! - Jedna dusza żywa z miasta nie wyszła. - Słyszysz wasza moœć - rzekł ksišżę zwracajšc się do wojewody - prowadŸże układy z takim nieprzyjacielem, któren swoich nawet nie szczędzi! Wojewoda sapnšł i rzekł: - O dusze pieskie! kiedy tak, niechże diabli porwš wszystko! Pójdę jeszcze z waszš ksišżęcš moœci! - A toœ mi brat! - rzekł ksišżę. - Niech żyje wojewoda kijowski! - zakrzyknšł stary Zaćwilichowski. - Niech żyje zgoda! A ksišżę zwrócił się znów do Wierszułła: - Gdzie ruszš z Połonnego? nie wiadomo? - Podobno pod Konstantynów. - O na Boga! to pułki Osińskiego i Koryckiego sš zgubione, bo z piechotš ujœć nie zdšżš. Trzeba urazy zapomnieć i w pomoc im ruszyć. Na koń! na koń! Twarz ksišżęca zajaœniała radoœciš, a rumieniec oblał na nowo wychudłe policzki,bo droga sławy znów stanęła przed nim otworem. Rozdział trzydziesty Wojska minęły Konstantynów i zatrzymały się w Rosołowcach. Wyliczył bowiem ksišżę, iż gdy Korycki i Osiński powezmš wiadomoœć o wzięciu Połonnego, muszš na Rosołowce się cofać, a jeœli nieprzyjaciel zechce ich gonić, to niespodzianie między całš siłę ksišżęcš jakoby w pułapkę wpadnie i tym pewniej klęskę poniesie. Jakoż przewidywania te spełniły się w większej częœci. Wojska zajęły pozycje i stały cicho w gotowoœci do bitwy. Większe i mniejsze podjazdy rozeszły się na wszystkie strony z obozu. Ksišżę zaœ z kilku pułkami stanšł we wsi i czekał. Aż wieczorem Tatarzy Wierszułła dali znać, iż od strony Konstantynowa zbliża się jakaœ piechota. Usłyszawszy to ksišżę wyszedł przede drzwi swej kwatery w otoczeniu oficerów, a z nimi kilkadziesišt znaczniejszego towarzystwa, by patrzyć na owo wejœcie. Tymczasem pułki, oznajmiwszy się odgłosem tršb, zatrzymały się przede wsiš, a dwaj pułkownicy biegli co prędzej, zadyszani, przed księcia, aby mu służby swoje ofiarować. Byli to Osiński i Korycki. Ujrzawszy Wiœniowieckiego, a przy nim wspaniałš œwitę rycerstwa, zmieszali się bardzo, niepewni przyjęcia, i skłoniwszy sięnisko czekali w milczeniu, co powie. - Fortuna kołem się toczy i pysznych poniża - rzekł ksišżę. - Nie chcieliœcie waszmoœciowie przyjœć na zaprosiny nasze,teraz zaœ sami przychodzicie. - Wasza ksišżęca moœć! - rzekł œmiało Osiński. - Duszš całš chcieliœmy pod waszš ksišżęcš moœciš służyć, ale zakaz był wyraŸny. Kto go wydał, niech zań odpowiada. My prosim o przebaczenie, choć niewinni, bo jako wojskowi musieliœmy słuchać i milczeć. - To ksišżę Dominik rozkaz odwołał? - pytał ksišżę. - Rozkaz nie został odwołany - rzekł Osiński - ale już nas nie obowišzuje, gdyż jedyny ratunek i ocalenie wojsk naszych w łasce waszej ksišżęcej moœci, pod którego komendš odtšd żyć, służyć i umierać chcemy. Słowa te, pełne siły męskiej, i postać Osińskiego jak najlepsze wywarły na księciu i towarzyszach wrażenie. Był to bowiem słynny żołnierz i choć młody jeszcze, bo nie więcej czterdziestu lat liczył, pełen już wojennej praktyki, którejw armiach cudzoziemskich nabył. Każde żołnierskie oko spoczywało też na nim chętnie. Wysoki, prosty jak trzcina, z podczesanym do góry żółtym wšsem i szwedzkš brodš, strojem i postawš przypominał zupełnie pułkowników z trzydziestoletniej wojny. Korycki, z pochodzenia Tatar, w niczym do niego nie był podobny. Małego wzrostu i krępy, spojrzenie miał posępne i dziwnie wyglšdałw cudzoziemskim ubiorze nie licujšcym z jego wschodnimi rysami. Dowodził pułkiem niemieckiej wybranej piechoty i słynšł zarówno z męstwa, jak z mrukliwoœci i żelaznej dyscypliny, w której żołnierzy swych utrzymywał. - Czekamy rozkazów waszej ksišżęcej moœci - rzekł Osiński. - Dziękuję za rezolucję waszmoœciów, a usługi przyjmuję. Wiem, iż żołnierz słuchaćmusi, i jeœlim po waœciów posyłał, to dlatego, żem o zakazie nie wiedział. Niejednš odtšd złš i dobrš chwilę z sobš przeżyjemy, ale spodziewam się także, iż waszmoœciowie radzi będziecie z nowej służby. - Byleœ wasza ksišżęca moœć był z nas rad i z naszych pułków. - Dobrze! - rzekł ksišżę. - Daleko nieprzyjaciel za wami? - Podjazdy blisko, ale główna siła dopiero na rano by tu zdšżyć mogła. - Dobrze. Tedy mamy czas. Każcież waszmoœciowie przejœć waszym pułkom przez majdan, niech je zobaczę, abym poznał, jakiego to przywiedliœcie mi żołnierza i czy siła będzie z nim można dokazać. Pułkownicy wrócili do pułków i w kilka pacierzy weszli na ich czele do obozu. Towarzystwo spod górnych choršgwi ksišżęcych sypnęło się jak mrowie, aby widzieć nowych towarzyszów. Szła więc naprzód dragonia królewska pod kapitanem Gizš, w ciężkich hełmach szwedzkich z wysokimi grzebieniami. Konie pod nimi podolskie, ale dobrane i dobrze wypasione, żołnierz œwieży, wypoczęty, w jaskrawej i błyszczšcej odzieży, wspaniale na pozór odbijał od wymizerowanych regimentów ksišżęcych odzianych w podartš i wypłowiałš od deszczów i słońca barwę. Za nimi szedł z pułkiem Osiński, w końcu Korycki. Szmer pochwalny rozległ się między ksišżęcym rycerstwem na widok głębokich szeregów niemieckich. Kolety na nich jednostajne, czerwone, na ramionach połyskujšce muszkiety. Szli po trzydziestu w rzędzie, krokiem jednostajnym, jakby szedł jeden człowiek, silnym i grzmišcym. A wszystko chłopy rosłe, pleczyste - żołnierz stary, który w niejednym kraju i niejednym ogniu bywał, po większej częœci weterani z trzydziestoletniej wojny, sprawni, karni i doœwiadczeni. Gdy nadeszli przed księcia, Osiński krzyknšł: - Halt! - i pułk zatrzymał się jakw ziemię wkopany; oficerowie podnieœli trzciny do góry, a choršży wzniósł choršgiew i chwiejšc niš, po trzykroć zniżył jš przed księciem. - Vorwärts! - zawołał Osiński. - Vorwärts! - powtórzyli oficerowie i pułk ruszył znów naprzód. Tak samo, a niemal jeszcze sprawniej zaprezentował swoich Korycki, na który widok uradowały się wszystkie serca żołnierskie, a Jeremi, znawca nad znawcami, aż się w boki wsparł z zadowolenia i patrzył, i uœmiechał się, bo właœnie piechoty mu brakło, a pewien był, że lepszej trudno by mu było w całym œwiecie znaleŸć. Czuł się też na siłach wzmożony i spodziewał się wielkich dzieł wojennych dokonać. Towarzystwo zaœ rozmawiało o różnych rzeczach wojskowychi rozmaitych żołnierzach, których po œwiecie widzieć można. - Dobra jest piechota zaporoska, szczególniej do obrony zza okopu - mówił pan Œleszyński - ale ci jej wytrzymajš, bo wyćwiczeńsi. - Ba! wiele lepsi! - odparł pan Migurski. - Wszelako to ciężki lud - rzecze pan Wierszułł. - Żeby tak na mnie, podjšłbym się z moimi Tatary we dwa dni tak ich zmorzyć, iż trzeciego już bym ich jako barany mógł wyrzynać. - Co waœć gadasz! Niemcy dobrzy żołnierze. A na to ozwał się pan Longinus Podbipięta swojš œpiewnš litewskš mowš: - Jak to Bóg w miłosierdziu swoim różne nacje różnymi cnotami obdarzył. Jako słyszałem, nie masz w œwiecie nad naszš jazdę, a znowu ani nasza, ani węgierska piechota porównać się z niemieckš nie może. - Bo Bóg jest sprawiedliwy - rzecze na topan Zagłoba. - Waœci na przykład dał wielkš fortunę, wielki miecz i ciężkš rękę, a za to mały dowcip. - Już się do niego przypił jak końska pijawka - rzekł œmiejšc się pan Skrzetuski. îPEcď•Čcđ]hcńĹ+cňä9t% A pan Podbipięta oczy zmrużył i rzekł ze zwykłš sobie słodyczš: - Słuchać hadko! Waœci dał język, pono za długi! - Jeœli utrzymujesz, że Ÿle zrobił dajšc mi taki, jaki mam, tedy pójdziesz do piekłarazem ze swojš czystoœciš, bo woli jego chcesz kontrować. - Et, kto tam waœci przegada! Gadasz i gadasz. - A wieszże waćpan, czym człowiek różnisię od zwierzšt? - A czym? - Oto rozumem i mowš. - Ot, dałże mu, dał! - rzecze pułkownik Mokrski. - Jeżeli tedy waćpan nie pojmujesz, dlaczego w Polsce najlepsza jazda, a u Niemców piechota, to ja ci to wytłumaczę. - No, dlaczego? dlaczego? - spytało kilka głosów. - Oto, gdy Pan Bóg konia stworzył, przyprowadził go przed ludzi, żeby zaœ jegodzieło chwalili. A na brzegu stał Niemiec, jako to się oni wszędy wcisnš. Pokazuje tedy Pan Bóg konia i pyta się Niemca: co tojest? A Niemiec na to: Pferd! - Co? - powiada Stwórca - to ty na moje dzieło "pfe" mówisz? A nie będziesz ty za to, plucho, na tym stworzeniu jeŸdził - a jeœlibędziesz, to kiepsko. To rzekłszy, Polakowikonia darował. Oto dlaczego polska jazda najlepsza, a zaœ Niemcy, jak poczęli piechotš za Panem Bogiem drałować a przepraszać, tak się na najlepszš piechotę wyrobili. - Bardzoœ to waœć misternie wykalkulował - rzekł pan Podbipięta. Dalszš rozmowę przerwali nowi goœcie, nadbiegli z doniesieniem, iż jeszcze jakieœ wojsko do obozu się zbliża, które nie może być kozackie, bo nie od Konstantynowa, alecałkiem z innej strony, od rzeki Zbrucza, nadcišga. Jakoż we dwie godziny póŸniej weszły te choršgwie z takim grzmieniem tršb i bębnów, że aż ksišżę się rozgniewał i posłał do nich rozkaz, by byli cicho, bo nieprzyjaciel w pobliżu. Pokazało się, iż był to pan strażnik koronny Samuel Łaszcz,sławny zresztš awanturnik, krzywdziciel, warchoł i zabijaka, ale żołnierz wielki. Wiódł on oœmiuset ludzi takiego jak sam pokroju, częœciš szlachty, częœciš Kozaków, którzy by wszyscy, na dobrš sprawę, wisieć powinni. Ale ksišżę Jeremi nie zrażał się swawolš tego żołnierstwa, dufajšc, że w jego ręku zmienić się na pokorne owieczki muszš, a zaœ zaciekłoœciši męstwem inne braki nagrodzš. Był to tedyszczęœliwy dzień. Wczoraj jeszcze ksišżę, zagrożony odejœciem wojewody kijowskiego,już był postanowił wojnę aż do chwili przybytku sił zawiesić i do spokojniejszegokraju się na czas jakiœ uchylić - dziœ stał znów na czele blisko dwunastotysięcznej armii, a choć Krzywonos pięć razy tyle liczył, jednak ze względu iż większoœć wojsk zbuntowanych składała się z czerni,obie siły za równe poczytywane być mogły.Teraz też ksišżę już ani myœlał o odpoczynku. Zamknšwszy się z Łaszczem, wojewodš kijowskim, Zaćwilichowskim, Machnickim i Osińskim, naradzał się nad dalszš wojnš. Krzywonosowi nazajutrz postanowiono wydać bitwę, a gdyby nie nadszedł, tedy mieli iœć ku niemu w odwiedziny. Noc zapadła już głęboka, ale od czasu ostatnich deszczów, które pod Machnówkš tak bardzo dokuczały żołnierzom, pogoda ustaliła się wyborna. Na ciemnym sklepieniu niebios œwieciły roje gwiazd złotych. Księżyc wytoczył się wysoko i ubielił wszystkie dachy rosołowskie. W obozie nikt spać nie myœlał. Wszyscy odgadli jutrzejszš bitwę i gotowali się do niej gwarzšc po staremu, œpiewajšc i wielkie sobie rozkosze obiecujšc. Oficerowiei znaczniejsze towarzystwo, wszyscy w wybornych humorach, zebrali się naokół wielkiego ogniska i zabawiali się szklankami. - Mówże zaœ waćpan dalej! - wołali na Zagłobę. - Gdyœcie tedy przez Dniepr przeszli, cóżeœcie czynili i jakim sposobem dostaliœcie się do Baru? Pan Zagłoba wychylił kwartę miodu i rzekł: -...Sed jam nox humida coelo praecipitat, Suadentque sidera cadentia somnos, Sed si tantus amor casus cognoscere nostros, Incipiam... - Moi moœci panowie! gdybym zaczšł wszystko szczegółowie opowiadać, tedy i dziesięciu nocy by nie starczyło, a pewnie imiodu, bo stare gardło jak stary wóz smarować trzeba. Doœć, gdy waćpaństwu powiem, iżem do Korsunia, do obozu samegoChmielnickiego z kniaziównš poszedł i z tego piekła bezpieczniem jš wyprowadził. - Jezus Maria! toœ chyba waćpan czarował! - zakrzyknšł pan Wołodyjowski. - Co prawda, to czarowałem - odpowiedział pan Zagłoba - bom się też tego piekielnego kunsztu jeszcze za młodych lat od jednej czarownicy w Azji wyuczył, która zakochawszy się we mnie, wszystkie arcana czarnoksięskiej sztuki mi dywulgowała. Ale wiele czarować nie mogłem, bo sztuka na sztukę. Pełno tam wróżków i czarownic koło Chmielnickiego, ci tyle mu diabłów do usług posprowadzali,iż on nimi jak chłopami robi. Spać idzie, to mu diabeł musi buty œcišgać; szaty mu się zakurzš, to je diabli ogonami trzepiš, a on jeszcze, gdy pijany, tego lub owego w pysk, że to - powiada - Ÿle służysz! Pobożny pan Longinus przeżegnał się i rzekł: - Z nimi moce piekielne, z nami niebieskie. - Byliby też mnie czarni zdradzili przed Chmielnickim, ktom jest i kogo prowadzę, alem ich pewnym sposobem zaklšł, że milczeli. Bałem się też, żeby Chmielnicki mnie nie poznał, bom się z nim w Czehrynierok temu ze dwa razy u Dopuła zetknšł; było też i kilku innych znajomych pułkowników, ale cóż? Brzuch mnie spadł, broda wyrosła do pasa, włosy ďo ramion, przebranie resztę zmieniło, więc nikt nie poznał. - Toœ waćpan widział samego Chmielnickiego i mówiłeœ z nim? - Czym widział Chmielnickiego? Tak, jako waszmoœciów widzę. Przecie on mnie jako szpiega na Podole wysłał, żebym jego manifesty chłopstwu po drodze rozdawał. Piernacz mnie dał dla bezpieczeństwa od Ordy, tak że już spod Korsunia jechałem wszędy bezpiecznie. Jak mnie chłopi albo Niżowi spotkali, tak ja im piernacz pod nosi mówię: "Powšchajcie to, ditki, i idŸcie do diabła!" Kazałem też sobie dawać wszędziejeœć i pić suto, a oni dawali i podwody także, czemum był rad i już cišgle na mojšniebogę kniaziównę patrzyłem, aby po takich wielkich fatygach i strachu wypoczęła. Mówię tedy waćpaństwu, że nimem dojechał do Baru, to już się tak odżywiła, że mało sobie ludziska tam w Barze oczu za niš nie powypatrywali. Jest tam wiele gładkich panien, gdyż się szlachta z dalekich okolic pozjeżdżała, aletak im właœnie do niej, jako sowom do kraski. Miłujš jš też ludzie, a i waszmoœciowie byœcie jš miłowali, gdybyœcie znać mogli. - Pewnie, że nie byłoby inaczej! - rzekł mały pan Wołodyjowski. - Ale czemużeœ waszmoœć aż do Baru wędrował? - pytał pan Migurski. - Bom sobie powiedział, że nie stanę, póki do bezpiecznego miejsca nie przybędę, więc też i małym zameczkom nie ufałem myœlšc, że przecie bunt może do nich dojœć. A do Baru choćby i doszedł, to by sobie zęby na nim połamał. Tam pan Andrzej Potocki potężnie mury obsadził i tyle dba o Chmiela, ile ja o próżnš szklankę. Co waszmoœciowie myœlicie, żem Ÿle uczynił, tak daleko od ognia odjeżdżajšc? A toż mnie pewnie ów Bohun gonił, a gdyby był dogonił, tedy, mówię waszmoœciom, marcepan by ze mnie dla psów zrobił. Wy jego nie znacie, ale ja go znam. Niech go tam diabli porwš! Póty nie będę miał spokoju, póki jego nie powieszš. Dajże mu Boże tak szczęœliwy koniec - amen! Pewnie też nikogo sobie tak nie zakarbował, jako mnie. Brr! Gdy o tym pomyœlę, aż mnie się zimno robi. Dlatego toi napitków chętniej teraz zażywam, chociażz natury pić nie lubię. - Co waćpan mówisz! - odezwał się pan Podbipięta - toż pijesz, brateńku, jak żuraw studzienny. - Nie zaglšdaj waćpan do studni, bo mšdrego na dnie nie obaczysz. Ale mniejsza z tym. Jadšc tedy z piernaczem i manifestami Chmielnickiego, wielkich przeszkód nie doznałem. Przybywszy do Winnicy znalazłem tam choršgiew obecnegotu w obozie pana Aksaka, alem się przecie dziadowskiej skóry jeszcze nie pozbywał, bom się chłopstwa bał. Jenom się manifestów zbył. Jest tam rymarz, któren się zowie Suhak i dla Zaporożców szpiegował a wiadomoœci Chmielnickiemu posyłał. Przez tego manifesty odesłałem wypisawszy na nich takie sentencje, że chyba go Chmiel każe ze skóry obedrzeć, gdy je przeczyta. Ale tymczasem pod samym Barem taka mnie przygoda spotkała,żem mało przy brzegu nie utonšł. - Jakże to było? jakże? - Spotkałem pijanych żołnierzów swawolników, którzy usłyszeli, jakem do kniaziówny mówił: "waćpanna", bom się teżnie bardzo już i strzegł, jako to blisko swoich. Tak tedy: co to za dziad i co to za szczególne chłopię, do którego się mówi: "waćpanna"? Kiedy spojrzš na kniaziównę: aż tu uroda jak malowanie! Dalejże do nas! Ja w kšt mojš niebogę, zastawiłem jš sobši do szabli... - To dziw - przerwał Wołodyjowski - żeœ waćpan za dziada przebranym będšc miał szablę przy boku! - Hę - rzekł Zagłoba - że miałem szablę?A kto waćpanu powiedział, że miałem szablę? Nie miałem, jenom żołnierskš pochwycił, co leżała na stole. Bo to było w karczmie w Szypińcach. Położyłem w mgnieniu oka dwóch napastników. Ci do bandoletów! Krzyczę: "Stójcie, sobaki, bom szlachcic!" Aż tu wołajš "Alt, alt! jedzie podjazd!" Pokazało się, że to nie był podjazd, jeno pani Sławoszewska z eskortš, którš syn w pięćdziesišt koni odprowadzał, młode chłopię. Dopieroż tamtych pohamowali. A ja do pani z oracjš. Takem jš rozczulił, że zaraz jej upusty w oczach się otworzyły. Wzięła kniaziównę dokarety i ruszyliœmy do Baru. Ale myœlicie, waćpaństwo, że na tym koniec? Gdzie tam!... Nagle pan Œleszyński przerwał opowiadanie: - Patrzcie no, waszmoœciowie - rzekł - czy to tam œwit, czy co? - O! nie może być! - odparł pan Skrzetuski. - Za wczesna pora. - To w stronie Konstantynowa! - Tak jest. Ano widzicie: coraz jaœniej. - Jako żywo, to łuna! Na te słowa twarze spoważniały, wszyscy zapomnieli o opowiadaniu, zerwali się na równe nogi. - Łuna! łuna! - powtórzyło kilka głosów. - To Krzywonos nadszedł spod Połonnego. - Krzywonos z całš potęgš. - Przednie straże musiały podpalić miasto lub wsie pobliskie. A wtem zabrzmiały ciche tršbki alarmowe; jednoczeœnie stary Zaćwilichowski pojawił się nagle między rycerstwem. - Moœci panowie! - rzekł - przyszły podjazdy z wieœciami. Nieprzyjaciel w oczach! zaraz ruszamy! Do choršgwi! do choršgwi!... Oficerowie ruszyli co prędzej do swoich pułków. CzeladŸ potłumiła ogniska i po chwili ciemnoœć zapanowała w obozie. Tylko w dali, od strony Konstantynowa, niebo czerwieniło się coraz szerzej, coraz silniej, przy którym blasku bladły i gasły stopniowo gwiazdy. I znów zabrzmiały ciche tršbki. Grano wsiadanego przez munsztuk. NiewyraŸne masy ludzi i koni poczęły się poruszać. Œród ciszy słychać było tętent koni, miarowe kroki piechurów,a wreszcie głuchy turkot armat Wurcla; czasem zabrzękły muszkiety lub rozległy się głosy komendy. Było coœ groŸnego i złowrogiego w tym nocnym pochodzie przysłoniętym pomrokš, w tych głosach, szmerach, brzękaniu żelastwa, połysku zbroic i mieczów. Choršgwie spuszczały się ku konstantynowskiej drodze i płynęły niš w stronę pożaru, podobne do jakiegoœ olbrzymiego smoka czy węża pełznšcego wœród ciemnoœci. Ale pyszna lipcowa noc miała się już ku schyłkowi. W Rosołowcachpoczęły kury piać podajšc sobie głosy przez całe miasto. Mila drogi dzieliła Rosołowce od Konstantynowa, więc zanim wojska w wolnym pochodzie przeszły połowę drogi, spoza łuny pożarnej wychyliła się i jutrzenka blada, jakby przerażona, i nasycała coraz bardziej œwiatłem powietrze wydobywajšc z cienia lasy, zagaje, białš wstęgę goœcińca i idšcepo nim wojska. Teraz wyraŸnie można już było odróżnić ludzi, konie i zbite szeregi piechurów. Podniósł się ranny, chłodny wietrzyk i łopotał choršgwiami nad głowami rycerzy. Szli naprzód Tatarzy Wierszułła, za nimi Kozacy Poniatowskiego, potem dragonia, armaty Wurcla, a piechoty i husarie na ostatku. Pan Zagłoba jechał przy Skrzetuskim, ale wiercił się jakoœ na kulbace i widać było, że wobec bliskiej bitwy niepokój go ogarnia. - Moœci panie - rzekł do Skrzetuskiego szepcšc cicho, jakby się bał, by go kto nie podsłuchał. - A co waszmoœć powiesz? - Czy to husarze pierwsi uderzš? - Mówiłeœ waćpan, żeœ stary żołnierz, a nie wiesz, że husarzy konserwuje się do rozstrzygnięcia bitwy w chwili, gdy nieprzyjaciel najbardziej siły wytęży. - Wiem ci ja to, wiem, alem się chciał upewnić. Nastała chwila milczenia. Po czym pan Zagłoba zniżył głos jeszcze bardziej i pytał dalej: - Czy to Krzywonos z całš potęgš? - Tak jest. - A ile prowadzi? - Razem z czerniš szeœćdziesišt tysięcy ludzi. - O, do diabła! - rzekł pan Zagłoba. Skrzetuski uœmiechnšł się pod wšsem. - Nie myœl waćpan, że ja się boję - szeptał dalej Zagłoba - ale mam krótki oddech i nie lubię tłoku, bo goršco, a jak goršco, to już nic po mnie. Bodaj to w pojedynkę sobie radzić! Człek przynajmniej fortelów może zażyć, a tu nic i po fortelach. Nie głowa, jeno ręce wygrywajš.Tu ja głupi przy panu Podbipięcie. Mam na brzuchu te dwieœcie czerwonych złotych, co mi je ksišżę darował, ale wierzaj mi waszmoœć, że brzuch wolałbym mieć gdzie indziej. Tfu! tfu! nie lubię ja tych wielkich bitew! Niech je zaraza tłucze! - Nic waœci nie będzie. Nabierz ducha. - Ducha? Tego ja się tylko przecie boję, że męstwo roztropnoœć we mnie zwycięży! Nadtom zapalczywy... A miałem zły omen: gdyœmy siedzieli przy ognisku, dwie gwiazdyspadło. Kto je wie?... może która moja! - Za dobre uczynki Bóg waszmoœci nagrodzi i w zdrowiu zachowa. - Byle mi za wczeœnie nagrody nie obmyœlił! - Czemużeœ nie został przy taborach? - Myœlałem, że przy wojsku bezpieczniej. - Bo i tak jest. Obaczysz waćpan, że to nic wielkiego. My już zwyczajni, a consuetudo altera natura. Ot, już Słucz i Wiszowaty Staw. Istotnie wody Wiszowatego Stawu, oddzielone od Słuczy długš groblš, zabłysły w oddaleniu. Wojska zatrzymały się naraz na całej linii. - Czy to już? - spytał pan Zagłoba. - Ksišżę szyk będzie sprawiał - odparł pan Skrzetuski. - Nie lubię tłoku!... powtarzam waœci... nie lubię tłoku. - Husaria na prawe skrzydło! - rozległ sięgłos służbowego, który od księcia przypadłdo pana Jana. Rozwidniło się zupełnie. Łuna zbladła w blaskach wschodzšcego słońca, złociste promienie odbiły się w ostrzach husarskich kopii i zdało się, że nad rycerzami płonš tysišce œwiec. Po sprawieniu szyków wojsko nie ukrywajšc się już dłużej zaœpiewało w jeden głos: "Witajcie, podwoje zbawienia!" Potężna pieœń rozbiegła się po rosach, uderzyła się o bór sosnowy i odbita echem, wzleciała ku niebu. Nareszcie brzeg po drugiej stronie grobli zaczernił się, jak okiem sięgnšć, chmarami kozactwa; pułki płynęły za pułkami, konni Zaporożcy zbrojni w długie spisy, pieszy lud z samopałami i fale chłopstwa zbrojnego w kosy, cepy i widły. Za nimi widać było jak we mgle olbrzymi tabor nibymiasto ruchome. Skrzypienie tysięcy wozówirżenie koni dochodziło aż do uszu ksišżęcych żołnierzy. Kozactwo jednak szłobez zwykłych wrzasków, bez wycia i zatrzymało się po drugiej stronie grobli. Dwie przeciwne potęgi patrzyły czas jakiœ na się w milczeniu. Pan Zagłoba trzymajšc się cišgle przy Skrzetuskim spoglšdał na owo morze ludzkie i mruczał: - Jezu Chryste, po cóżeœ stworzył tyle tego tałałajstwa! To chyba sam Chmielnicki z czerniš i wszystkimi wszami! Nie rozpustaże to, powiedz mi waszmoœć? Czapkami nas pokryjš. A tak dobrze przedtem bywało w Ukrainie! Walš się i walš! bogdaj was diabli w piekle walili. I wszystko to na naszš skórę. Bogdaj ich nosacizna zżarła!.. - Nie klnij waœć. Dziœ niedziela. - A prawda. dziœ niedziela, lepiej by o Bogu pomyœleć... Pater noster qui es in coelis... Żadnego respektu od tych łajdakówspodziewać się nie można... Sanctificetur nomen Tuum... co to się będzie działo na tej grobli!... Adveniat regnum Tuum... Już wemnie dech zaparło... Fiat voluntas Tua... Bodajeœcie wyzdychali, hamany mężobójcze!... Patrz no waœćl Co to? Oddział złożony z kilkuset ludzi oderwałsię od czarnej masy i sunšł bezładnie ku grobli. - To harcownik - rzecze pan Skrzetuski. - Zaraz nasi ku nim wyjadš. - Czy to już koniecznie bitwa się óPb!ô˛c€őĆ cöŃ!c÷á0cř÷>yzacznie? - Jak Bóg na niebie. - Niech to diabli porwš! - (Tu zły humor pana Zagłoby nie miał już miary.) - A waœć to patrzysz jakby na teatrum w mięsopust!- wykrzyknšł z niechęciš do Skrzetuskiego -jakby nie o waœci skórę chodziło! - My już zwyczajni, mówiłem. - I pewnie na harce ruszysz? - Nie bardzo to przystoi rycerzom spod górnych znaków na pojedynkę z takim nieprzyjacielem się bić; nie czyni tego, kto powagę kocha. Ale w tych czasach nikt nie ma względu na godnoœć. - Idš już i nasi, idš! - wykrzyknšł pan Zagłoba widzšc kraœnš linię dragonów Wołodyjowskiego posuwajšcš się truchtem ku grobli. Za nimi ruszyło po kilkanaœcie ochotnika spod każdej choršgwi. Poszli między innymi:rudy Wierszułł, Kuszel, Poniatowski, dwóchKarwiczów; a spod husarskiego znaku pan Longinus Podbipięta. Odległoœć między dwoma oddziałami zaczęła się zmniejszać gwałtownie. - Pięknych rzeczy będziesz waœć œwiadkiem - rzekł Skrzetuski do pana Zagłoby. - Uważ szczególnie Wołodyjowskiego i Podbipiętę. Wielcy to rycerze. Dojrzysz ich waœć? - Dojrzę. - To patrz; sam się rozłakomisz. Rozdział trzydziesty pierwszy Ale wojownicy zbliżywszy się do siebie zatrzymali konie i poczęli naprzód się lżyć wzajemnie. - Bywajcie! bywajcie! zaraz tu psy waszym padłem nakarmimy! - wołali ksišżęcy żołnierze. - Wasze i dla psów się nie godzi. - Pognijecie w tym stawie, zbóje bezecni! - Komu pisano, ten zgnije. Was tu prędzejryby oszczypiš. - Z widłami do gnoju, chamy! Lepiej wam to przystoi niż szabla. - Chociaż my chamy, ale synki nasze będšszlachta, bo się z waszych panienek porodzš! Jakiœ Kozak, widno zadnieprzański, wysunšł się naprzód i złożywszy dłonie koło ust, wołał potężnym głosem: - U kniazia dwie synowice! Powiedzcie mu,żeby je Krzywonosowi przysłał. Panu Wołodyjowskiemu aż pociemniało w oczach z wœciekłoœci, gdy to bluŸnierstwo usłyszał, i w tejże chwili wypuœcił konia na Zaporożca. Poznał go z dala pan Skrzetuski stojšc na prawym skrzydle z husarzami i krzyknšł na Zagłobę: - Wołodyjowski leci! Wołodyjowski! patrzwaœć! tam! tam! - Widzę! - wołał pan Zagłoba. - Już go dopadł! Już się bijš! Raz! dwa! dalejże po nim! Widzę doskonale! Oho, już! To gracz, niech go las ogarnie! Istotnie w drugim złożeniu bluŸnierca padł na ziemię jak gromem rażony - i padł głowš ku swoim, na złš im wróżbę. A wtem wyskoczył drugi, ubrany w czerwony kontusz zdarty z jakiegoœ szlachcica. Dopadł on pana Wołodyjowskiego trochę z boku, ale koń muw chwili samego cięcia utknšł. Pan Wołodyjowski zaœ zwrócił się i wtedy to można było poznać mistrza, bo dłoniš tylko samš poruszył robišc ruch tak lekki imiękki, że prawie niewidoczny, a jednak szabla Zaporożca furknęła w górę, pan Wołodyjowski zaœ za kark go ucapił i porwał wraz z koniem ku swoim. - Braty ridnyje, spasajte! - wołał jeniec. Ale oporu nie dawał wiedzšc, że w razie najmniejszego szablš będzie natychmiast przeszyty; jeszcze konia piętami bił, by podšżał. I tak go wiódł pan Wołodyjowski jak wilk kozę. Sypnęło się na ten widok z obu stron po kilkunastu wojownika, bo więcej na wšskiejgrobli nie mogło się pomieœcić. Przypadali tedy do siebie pojedynczo. Mšż zwierał się z mężem, koń z koniem, szabla z szablš i był to cudny widok tego szeregu pojedynków, na które oba wojska patrzyły z największš ciekawoœciš, wróżšc sobie z nich o dalszym powodzeniu. Poranne słońce œwieciło nad walczšcymi, a powietrze tak było przezroczyste, że prawie twarze można było z obu stron odróżnić. Myœlałby kto patrzšc z dala, że to turniej jakowy lub zabawa. Czasem jednak koń wylatywał z zamętu bez jeŸdŸca; czasem trup wpadałz grobli w jasnš szybę wody, która rozpryskiwała się w złote iskry, a potem szła kolistš falš od brzegu coraz dalej i dalej. Rosło serce żołnierzom obu wojsk, patrzšcym na męstwo swych rycerzy, i ochota do boju. Każdy ku swoim słał życzenia; nagle pan Skrzetuski w ręce klasnšł, aż zadŸwięczały karwasze, i wykrzyknšł: - Wierszułł zginšł! padł razem z koniem... patrzcie: siedział na tym białym! Ale Wierszułł nie zginšł, chociaż istotniepadł razem z koniem, bo przewrócił obydwóch olbrzymi Pułjan, dawny kozak księcia Jeremiego, dziœ drugi po Krzywonosie dowódca. Był to słynny harcownik i nigdy tej gry nie opuszczał. Silny tak, iż z łatwoœciš mógł złamać dwie od razu podkowy, uchodził za niezwyciężonego w pojedynczej walce. Przewróciwszy Wierszułła uderzył na dzielnego oficera Kuroszlachcica i przecišł go strasznie, bo prawie aż do kulbaki. Inni cofnęli się przerażeni, co widzšc pan Longinus zwrócił ku niemu swojš inflanckš kobyłę. - Pohybnesz! - krzyknšł Pułjan widzšc zuchwałego męża. - Cóż robić? - odpowiedział pan Podbipięta wznoszšc szablę do cięcia. Nie miał on jednak swego Zerwikaptura, bo go do zbyt wielkich celów przeznaczył, aby się nim w pojedynczej walce posługiwać; zostawił go więc w rękach wiernego pachołka przy szeregu; miał zaœ tylko lekkš batorówkę o błękitnawej pisanej złotem klindze. Wytrzymał pierwsze jej cięcie Pułjan, choć zaraz poznał, że ma z nie lada zapaœnikiem do czynienia, bo mu aż szabla w garœci zadrżała; wytrzymał jednak i drugie, i trzecie, po czym, czy większš przeciwnika biegłoœć w szermierce poznał, czy może wobec obu stron swojš straszliwš siłš pochlubić się pragnšł, czy przyparty do skraju grobli, obawiał się, aby nie być przez ogromne bydlę pana Longina do wody wepchniętym, doœć, że odbiwszy ostatnie cięcie, konia z koniem bokami zestosował i wpół Litwina w potężne ramiona uchwycił. I sczepili się tak, jako dwa niedŸwiedzie,gdy o samicę w czasie rui walczš; owinęli się koło siebie jak dwie sosny, które z jednego pnia wyrósłszy, wzajemnie się okręcš i prawie jedno drzewo utworzš. Wszyscy dech wstrzymali i w milczeniu patrzyli na walkę tych zapaœników, z których każdy za największego siłacza między swymi uchodził. Oni zaœ - rzekłbyœ: naprawdę zroœli się w jedno ciało - bo długi czas pozostali bez ruchu. I tylko twarze ich stały się czerwone, i tylko z żył, które wyskoczyły im na czoła, z wygiętych jak łuki grzbietów można było pod tym straszliwym spokojem poznać nadludzkie wytężenie ramion, które gniotłysię nawzajem w uœcisku. Na koniec obaj poczęli dygotać. Ale stopniowo twarz pana Longina stawała się coraz czerwieńsza, a twarz watażki coraz sińsza. Upłynęła jeszcze chwila. Niepokój patrzšcych wzrastał. Nagle milczenie przerwał głuchy, przyduszony głos: - Puskaj... - Nie... braciaszku!... - odpowiedział drugi głos. Jeszcze chwila: wtem chrobotnęło coœ okropnie, dał się słyszeć jęk jakby z podziemia; fala czarnej krwi buchnęła z ust Pułjana i głowa mu zwisła na ramię. Wtedy pan Longinus podniósł go z kulbakii zanim patrzšcy mieli czas pomyœleć, co się stało, przerzucił go na swoje siodło, po czym ruszył rysiš ku swoim. - Vivat! - krzyknęli wiœniowiecczycy. - Na pohybel! - odpowiedzieli Zaporożcy. I zamiast się zmieszać klęskš swego wodza, tym zacięciej uderzyli na nieprzyjaciół. Zawrzała walka tłumna, którš ciasnota miejsca tym zacieklejszš czyniła. I byliby mołojcy mimo całego męstwa ulegli pewnie większej szermierskiej wprawie przeciwników, gdyby nie to, że od taboru Krzywonosowego dały się nagle słyszeć tršby wołajšce ich do odwrotu. Cofnęli się natychmiast, a przeciwnicy postawszy chwilę, by okazać, iż odzierżyli pole, zawrócili również ku swoim. Grobla opustoszała, zostały tylko na niej trupy ludzkie i końskie, jakby zapowiedŸ tego, cosię dziać będzie - i czerniała ta droga œmierci między dwoma wojskami - jeno lekki powiew wiatru pomarszczył gładkš powierzchnię jeziora i zaszumiał żałoœnie wliœciach wierzb stojšcych tu i owdzie nad brzegami stawu. Tymczasem ruszyły Krzywonosowe pułki jakby nieprzejrzane okiem stada szpaków i siewek. Szła naprzód czerń, za niš sforna piechota zaporoska i sotnie konne, i ochotnicy Tatarowie, i artyleria kozacka, a wszystko bez wielkiego ładu. Pchali się jedni przez drugich, szli "na głowę" pragnšc liczbš niezmiernš sforsować groblę, a potem zalać i pokryć wojsko ksišżęce. Dziki Krzywonos wierzył w pięœć iszablę, nie w sztukę wojennš, dlatego parłcałš siłš do ataku i kazał pułkom idšcym ztyłu popychać przednie, aby choć po niewoli iœć musiały. Kule armatnie poczęły pluskać po wodzie na kształt dzikich łabędzi i nurów, nie czynišc zresztš z powodu odległoœci szkody w ksišżęcych wojskach ustawionych w szachownicę po drugiej stronie stawu. PowódŸ ludzka zalała groblę i szła naprzód bez przeszkody; częœć owej fali dosięgnšwszy rzeki szukała przez niš przeprawy i nie znajdujšc wracała znów ku grobli; i szli tak gęsto, że jak póŸniej mówił Osiński, połbach konno można by było przejechać, i pokryli tak groblę, że piędzi wolnej ziemi nie zostało. Patrzył na to Jeremi z wyższego brzegu ibrwi marszczył, a z oczu szły mu złe błyskawice ku tym tłumom, widzšc zaœ bezład i przepychanie się Krzywonosowych pułków rzekł do obersztera Machnickiego: - Po chłopsku nieprzyjaciel z nami poczyna i na sztukę wojennš nie dbajšc obławš idzie, ale nie dojdzie. Tymczasem, jakby wbrew jego słowom, doszli już do połowy grobli i zatrzymali sięzdziwieni i zaniepokojeni milczeniem wojsk ksišżęcych. Ale właœnie w tej chwili zrobiłsię ruch między tymi wojskami - i cofnęły się zostawiajšc między sobš a groblš obszerne puste półkole, które miało być polem walki. Po czym piechoty Koryckiego rozstšpiły się odsłaniajšc zwrócone ku grobli paszcze armat Wurcla, a w kšcie utworzonym przezSłucz i groblę połyskiwały w nadbrzeżnychzaroœlach muszkiety Niemców Osińskiego. I zaraz dla ludzi wojny widocznym było, na czyjš tu stronę musi paœć zwycięstwo. Tylko tak szalony watażka, jak Krzywonos,mógł porywać się na bitwę w takich warunkach, w których całš potęgš nie mógłby zdobyć nawet przeprawy, gdyby Wiœniowiecki chciał mu jej bronić. Ale ksišżę umyœlnie postanowił puœcić częœć jego sił za groblę, by jš otoczyć i zetrzeć. Wielki wódz korzystał z zaœlepienia przeciwnika, któren nawet i na to nie baczył, że ludziom swoim walczšcym na drugim brzegu będzie mógł przychodzić w pomoc tylko wšskim przejœciem, przez które znaczniejszych oddziałów niepodobna od razu przeprawić. Więc praktycy wojenni patrzyli ze zdumieniem na czyn Krzywonosa, którego nic nie zmuszało do tak szalonego kroku. Zmuszała go tylko ambicja i pragnienie krwi. Oto watażka dowiedział się, że Chmielnicki pomimo przewagi wysłanych podKrzywonosem sił, lękajšc się o rezultat bitwy z Jeremim, szedł całš potęgš swoimw pomoc. Do Krzywonosa przyszły rozkazy, by bitwy nie staczał. Ale właœnie dlatego Krzywonos postanowił jš stoczyć - i œpieszył się. Wzišwszy Połonne rozsmakował się we krwi i nie chciał się niš dzielić, dlatego spieszył się. Straci połowę ludzi - to i cóż z tego! Ale resztš zaleje szczupłe siły ksišżęce i w pień je wytnie. Głowę Jeremiego poniesie Chmielnickiemu w podarunku. Tymczasem fale czerni dosięgły końca grobli, na koniec przeszły jš i rozlały się po owym półkolu zostawionym przez wojska Jeremiego. Ale w tejże chwili ukryta piechota Osińskiego dała im w bok ognia; z armat Wurcla wykwitły długie smugi dymu, ziemia zatrzęsła się od huku i bitwa rozpoczęła się na całej linii. Dymy przesłoniły brzegi Słuczy, staw, groble i samo pole, tak iż nic nie było widać; czasem tylko zamigotały czerwone barwy dragonów, czasem błysnęły grzebienie nad lecšcymi hełmami i wrzało w onej chmurze okropnie. W mieœcie bito wewszystkie dzwony, których jęk żałosny mieszał się z basowym rykiem armat. Z taboru waliły ku grobli coraz nowe i nowe pułki. Te zaœ, które jš przeszły i dostały się na drugš stronę stawu, rozcišgnšwszy się w mgnieniu oka w długš linię, uderzyły z wœciekłoœciš na ksišżęce choršgwie. Bitwa rozcišgnęła się od jednego końca stawu aż do skrętu rzeki i błotnistych łšk, ówczesnego mokrego lata zalanych. Czerń i Niżowi musieli zwyciężyć lub zginšć majšc za sobš wodę, ku której spierały jš ataki piechoty i jazdy ksišżęcej. Gdy husaria ruszyła naprzód, pan Zagłoba, choć oddech miał krótki i tłoku nie lubił, skoczył przecie z innymi, bo zresztš i nie mógł inaczej uczynić bez narażenia się na stratowanie. Leciał tedy przymknšwszy oczy, a w głowie latały mu z błyskawicowš szybkoœciš myœli: "Na nic fortele! na nic fortele! głupi wygrywa, mšdry ginie!" Potem ogarnęła go złoœć na wojnę, na Kozaków, na husarzy i na wszystkich w œwiecie. Zaczšł klšć - i modlić się. Powietrze œwiszczało mu w uszach, tamowało oddech w piersi! - nagle uderzył się o coœ koniem, poczuł opór, więc otworzył oczy - i cóż ujrzał: oto kosy, szable, cepy, mnóstwo rozpalonych twarzy, oczu, wšsów... a wszystko to niewyraŸne, nie wiadomo czyje, wszystko drgajšce, skaczšce, wœciekłe. Wtedy porwała go ostatnia pasja na tych nieprzyjaciół, że nie uciekli do diabła, że leŸli w oczy i że zmuszali go do bitwy. "Chcecie, to macie!" - pomyœlał i poczšł cišć œlepo na wszystkie strony. Czasem przecinał powietrze, a czasem czuł, iż ostrze mu grzęŸnie w coœ miękkiego. Jednoczeœnie czuł, że jeszcze żyje, i to dodawało mu nadzwyczajnie otuchy. "Bij! zabij!" - ryczał jak bawół - na koniec owe wœciekłe twarze znikły mu z oczu, a natomiast ujrzał mnóstwo pleców, wierzchów od czapek, a krzyki mało mu uszu nie rozdarły. "Zmykajš? - przemknęło mu przez głowę.- Tak jest!" Wtedy odwaga wezbrała w nim bez miary. - Złodzieje! - krzyknšł. - Tak to szlachcie stawacie? I skoczył między uciekajšcych, minšł wielu i zamieszawszy się w gęstwinie, z większš już przytomnoœciš pracować poczšł. Tymczasem towarzysze jego przyparli Niżowców do brzegów Słuczy, poroœniętych doœć gęsto drzewami, i gnali ich wzdłuż brzegu do grobli, nikogo żywcemnie bioršc, bo czasu nie stawało. Nagle pan Zagłoba poczuł, że koń poczyna się pod nim rozpierać, a jednoczeœnie spadło nań coœ ciężkiego i obwinęło mu całš głowę, tak iż otoczyła go ciemnoœć zupełna. - Moœci panowie! ratujcie! - krzyknšł bijšc piętami konia. Rumak jednak, widocznie zmorzony ciężarem jeŸdŸca, jęczał tylko i stał w miejscu. Pan Zagłoba słyszał wrzask, krzyki przelatujšcych koło siebie jeŸdŸców, potem cały ten huragan przeleciał i naokółnastała względna cisza. I znowu myœli, tak szybkie jak strzały tatarskie, poczęły mknšć przez jego głowę. "Co to jest? co się stało? Jezus Maria! wzięto mnie w niewolę!" I na czoło wystšpiły mu krople zimnego potu. Widocznie owinięto mu głowę tak samo, jak on niegdyœ Bohunowi. Ten ciężar, który czuje na ramieniu - to dłoń hajdamacka. Ale czemuż go nie prowadzš lub nie zabijajš? czemu stoi w miejscu? - Puszczaj, chamie! - krzyknšł wreszcie przyduszonym głosem. Milczenie. - Puszczaj, chamie! Daruję cię zdrowiem! Żadnej odpowiedzi. Pan Zagłoba raz jeszcze uderzył piętami w boki konia, ale znowu bez skutku. Zatknięte bydlę rozkraczyło się tylko szerzej i stało w miejscu. Wówczas ostatnia pasja pochwyciła nieszczęsnego jeńca i dobywszy noża z pochwy wiszšcej mu na brzuchu dał straszne pchnięcie w tył za siebie. Ale nóż przecišł tylko powietrze. Wtedy Zagłoba porwał obu rękoma za owš zasłonę obwijajšcš mu głowę i zerwałjš w mgnieniu oka. Co to jest? Hajdamaków nie ma. Naokół pusto. Z dalatylko widać w dymie przelatujšcych kraœnych dragonów Wołodyjowskiego, a o kilkanaœcie staj dalej migocš zbroje husarzy, którzy gnajš resztki niedobitków zawracajšc je z pola ku wodzie. Natomiast u nóg pana Zagłoby leży pułkowa choršgiew zaporoska. Widocznie uciekajšcy Kozak cisnšł jš tak, że drzewcem wsparła się na ramieniu pana Zagłoby, a płachtš pokryła mu głowę. Ujrzawszy to wszystko i zrozumiawszy dokładnie mšż ów oprzytomniał zupełnie. - Aha! - rzekł - zdobyłem choršgiew. Jak to? możem jej nie zdobył? Jeœli justycja nie polegnie także w tej bitwie, tedy pewien jestem nagrody. O chamy! szczęœcie wasze, iż mi się koń rozparł. Nie znałem się mniemajšc, iż fortelom mogę ufać bardziej niż męstwu. Mogę się do czegoœ ůPĎcúÓ cűň cüţ*cý:D*więcej w wojsku przydać niż do zjadania sucharów. O dla Boga! znowu tu jakaœ wataha leci. Nie tędy, psubraty, nie tędy! Żeby tego konia wilcy zjedli!... Bij!... zabij! Istotnie nowa wataha Kozaków gnała ku panu Zagłobie, wyjšc nieludzkimi głosami, a na karku jej siedzieli pancerni Polanowskiego. I byłby może pan Zagłoba znalazł œmierć pod kopytami, gdyby nie to,że husaria Skrzetuskiego wytopiwszy tych, za którymi szła w poœcigu, wracała teraz, by wzišć w dwa ognie owe nadbiegajšce oddziały. Co widzšc Zaporożcy rzucili się w wodę na to tylko, by uszedłszy mieczów znaleŸć œmierć w błotach i w głębokich dołach. Inni, którzy padli na kolana błagajšco litoœć, marli pod cięciami. Pogrom stał się straszliwy i powszechny, ale najstraszliwszy na grobli. Wszystkie oddziały, które jš przeszły, zostały starte w owym półkolu utworzonym przez wojsko ksišżęce. Te, które jeszcze nie przeszły, ginęły pod nieustajšcym ogniem armat Wurcla i salwami piechoty niemieckiej. Nie mogły iœć naprzód ani w tył, gdyż Krzywonos wganiał coraz nowe pułki, które pchajšc się, pršc idšcych przedsobš, zaparły jedynš drogę ucieczki. Rzekłbyœ: Krzywonos zaprzysišgł sobie wygubić własnych ludzi, którzy stłaczali się, dusili, bili się pomiędzy sobš, padali, wskakiwali w wodę po obu stronach - i tonęli. Z jednego końca czerniały masy uciekajšcych, z drugiego - masy idšcych naprzód, w œrodku - góry i wały trupów, jęki, krzyk pozbawiony dŸwięków ludzkich, szał strachu, zamieszanie, chaos. Cały staw zapełnił się trupami ludzi i koni. Wody wystšpiły z brzegów. Chwilami działa milkły. Wówczas grobla na kształt paszczy armatniej wyrzucała tłumy Zaporożców i czerni, które rozbiegały się po półkolu i szły pod miecz czekajšcej na nie jazdy, a Wurcel poczynałgrać na nowo; deszczem żelaza i ołowiu zamykał groblę wstrzymujšc przypływ posiłków. W tych krwawych zapasach upływały całe godziny. Krzywonos, wœciekły, spieniony, jeszcze nie dawał za wygranš i rzucał tysišce mołojców w paszczę œmierci. Po drugiej zaœ stronie Jeremi, ubrany w srebrne blachy, stał konno na wysokiej mogile zwanej za owych czasów Krużš Mogiłš - i patrzył. Twarz miał spokojnš, wzrok jego ogarniał całš groblę, staw, brzegi Słuczy ibiegł aż do miejsca, w którym owity w błękitnawš mgłę oddalenia stał olbrzymi tabor Krzywonosowy. Oczy księcia nie schodziły z tego zbiorowiska wozów, na koniec zwrócił się do grubego wojewody kijowskiego i rzekł: - Dziœ już nie zdobędziemy taboru. - Jak to? wasza ksišżęca moœć chciałbyœ?... - Czas prędko leci. Za póŸno! Patrz waszamoœć, oto i wieczór. Istotnie od chwili wyjazdu harcowników bitwa, podsycana uporem Krzywonosa, trwała już tak długo, że słońce miało czas przebiegnšć cały swój łuk codzienny ikłoniło się ku zachodowi. Lekkie, wysokie chmurki zwiastujšce pogodę, a rozproszone jak stada białorunych owieczek po niebie, poczęły się czerwienić i schodzić gromadami z pól niebieskich. Dopływ kozactwa do grobli ustawał z wolna, a te pułki, które już wstšpiły na niš, cofały się w popłochu i nieładzie. Bitwa kończyła się, a kończyła dlatego, iż rozżarte zgraje opadły w końcu Krzywonosa wołajšc z rozpaczš i wœciekłoœciš: - Zdrajco! wygubisz nas! Psie krwawy! Sami cię zwišżem i Jaremie wydamy, a tak życie okupimy. Na pohybel tobie, nie nam! - Jutro wydam wam kniazia i całe wojskoalbo sam zginę - odpowiadał Krzywonos. Ale spodziewane to "jutro" miało dopieronastšpić, a obecne "dziœ" było dniem pogromu i klęski. Kilka tysięcy najdzielniejszych niżowych mołojców nie liczšc czerni poległo na polu bitwy lub potopiło się w stawie i w rzece. Blisko dwatysišce wzięto w niewolę. Poległo czternastu pułkowników nie liczšc sotników, esaułów i rozmaitej starszyzny. Drugi po Krzywonosie wódz, Pułjan, żywcemlubo ze strzaskanymi żebrami, dostał się wmoc nieprzyjaciół. - Jutro wszystkich wyreżem! - powtarzałKrzywonos. - Gorzałki ni jadła pierwej w gębę nie wezmę. A tymczasem w przeciwnym obozie rzucano zdobyte choršgwie pod nogi strasznego księcia. Każdy ze zdobywców ciskał swojš, tak iż utworzył się z nich stos niemały, było bowiem wszystkich czterdzieœci. A gdy z kolei przechodził pan Zagłoba, zwalił swojš z takš mocš i hukiem, że aż ratyszcze pękło, co widzšc ksišżę zatrzymał go i pytał: - A waœć to własnymi rękami zdobyłeœ ów znak? - Do usług waszej ksišżęcej moœci! - Widzę tedy, żeœ nie tylko Ulisses, lecz i Achilles. - Prosty ja żołnierz, jeno pod Aleksandrem Macedońskim służę. - Ponieważ lafy waœć nie bierzesz, niechże ci skarbnik jeszcze dwieœcie czerwonych złotych za tak cnotliwy twój proceder wypłaci. Pan Zagłoba za kolana księcia chwycił i rzekł: - Wasza ksišżęca moœć! większa to łaskaniż moje męstwo, które rade by się we własnej modestii ukryć. Zaledwie widzialny uœmiech błškał się poczarniawej twarzy pana Skrzetuskiego, ale rycerz milczał i póŸniej nawet ani księciu, ani nikomu o niespokojnoœciach pana Zagłoby przed bitwš nie wspomniał; zaœ pan Zagłoba odszedł z minš tak sierdzistš,że widzšc go żołnierze spod innych choršgwi pokazywali go palcami, mówišc: - Ten ci to jest, co dziœ najwięcej dokazywał. Noc zapadła. Po obu stronach rzeki i stawu zapłonęły tysišce ognisk i dymy jako kolumny wzniosły się ku niebu. Strudzony żołnierz krzepił się jadłem, gorzałkš lub ducha sobie do jutrzejszej bitwy dodawał opowiadajšc czyny dzisiejszej. Ale najgłoœniej rozprawiał pan Zagłoba chwalšc się tym, czego dokazał, i tym, czego by mógł dokazać, gdyby mu się koń nie rozparł. - Już to mówię waszmoœciom - rzekł zwracajšc się do oficerów ksišżęcych i szlachty spod choršgwi Tyszkiewicza - że wielkie bitwy dla mnie nie nowina; doœwiadczyłem ich niemało i na Multanach,i w Turczech, ale żem pole zależał, bałem się - nie nieprzyjaciół, bo kto by się tam chamstwa bał! - ale własnej zapalczywoœci, gdyż zaraz myœlałem, iż mnie zbyt daleko uniesie. - Jakoż i uniosła waœci. - Jakoż i uniosła! Spytajcie pana Skrzetuskiego! Jakem tylko ujrzał pana Wierszułła padajšcego z koniem, zaraz chciałem nie pytajšc na pomoc mu skoczyć.Ledwo mnie towarzysze powstrzymali. - Tak jest! - rzecze pan Skrzetuski - musieliœmy waœci hamować: - Ale - przerwał Karwicz - gdzie jest Wierszułł? - Pojechał już na podjazd; nie zna on spoczynku. - Uważcie tedy, moœci panowie - mowił pan Zagłoba niekontent, że mu przerwano opowiadanie - jakom tę choršgiew zdobył... - To Wierszułł nie ranny? - pytał znów Karwicz. -...Nie pierwszš to już zdobyłem w życiu,ale żadna nie przyszła mi z takš pracš... - Nie ranny, jeno potłuczony - odpowiedział pan Azulewicz, Tatar - i wodysię napił, bo padł głowš do stawu. - To się dziwię, że ryby nie pozdychały - rzekł z gniewem pan Zagłoba - bo od takiejognistej głowy musiała się woda zagotować. - Wszelako wielki to kawaler! - Nie tak zbyt wielki, skoro doœć było naniego pół-Jana. Tfu, z waszmoœciami dogadać się nie można! Moglibyœcie się też ode mnie nauczyć, jak zdobywać choršgwie na nieprzyjacielu... Dalszš rozmowę przerwał młodziuchny pan Aksak, który w tej chwili zbliżył się do ogniska. - Nowiny przynoszę waszmoœciom! - rzekł dŸwięcznym, półdziecięcym głosem. - Niańka pieluch nie uprała, kot mleko zjadł i farfurka się stłukła - mruknšł pan Zagłoba. Ale pan Aksak nie zważał na tę przymówkę do swego chłopięcego wieku i rzekł: - Pułjana ogniem piekš... - Będš psi mieli grzanki! - przerwał pan Zagłoba. -...I czyni zeznania. Układy zerwane. Pan z Brusiłowa mało nie szaleje. Chmiel idzie z całš potęgš w pomoc Krzywonosowi. - Chmiel? cóż to Chmiel! Kto tu sobie co robi z Chmiela? Idzie Chmiel będzie piwo, beczka ortę! Drwimy z Chmiela!... - trzepał pan Zagłoba toczšc przy tym groŸnie i dumnie oczyma po obecnych. - Idzie więc Chmiel, ale Krzywonos na niego nie czekał i dlatego przegrał... - Grał duda, grał - aż przegrał kiszki... - Szeœć tysięcy mołojców już jest w Machnówce. Wiedzie ich Bohun. - Kto? kto? - spytał nagle zgoła innym głosem Zagłoba. - Bohun. - Nie może być! - Tak zeznaje Pułjan. - Maszże, babo, placek! - zawołał żałoœnie pan Zagłoba. - Prędkoż oni tu mogš być? - We trzech dniach. Wszelako do bitwy idšc nie będš tak œpieszyć, by koni nie zegnać. - Ale ja będę œpieszył! - mruknšł szlachcic. - Anieli Pańscy, ratujcież mnie od tego łajdaka! Oddałbym chętnie mojš zdobytš choršgiew, byle ten paliwoda kark skręcił, nim tu dojdzie. Spero, że nie będziem też tu długo czekać. Pokazaliœmy Krzywonosowi, co umiemy, a teraz czas by spoczynku zażyć. Nienawidzę tak owego Bohuna, że bez abominacji wspomnieć jego diabelskiego nazwiska nie mogę. Otom się wybrał! Nie mogłem to w Barze siedzieć? Licho mnie tu przyniosło... - Nie trwóż się waœć - szepnšł Skrzetuski - bo wstyd! Między nami nic ci nie grozi. - Nic mi nie grozi? Waœć go nie znasz! On się już może gdzie między ogniami k'nam czołgnie. (Tu pan Zagłoba obejrzał się niespokojnie wokoło.) A i na waœci on równie zawzięty, jak na mnie. - Dajże mi Boże z nim się spotkać! - rzekł pan Skrzetuski. - Jeœli to ma być łaska, to wolę jej nie doznać. Odpuszczę mu chętnie, jako chrzeœcijanin, wszystkie krzywdy, ale pod warunkiem, że go na dwa dni przedtem powieszš. Nie trwożę się ja, ale waœć nie uwierzysz nawet, jak nadzwyczajna abominacja mnie porywa! Lubię ja wiedzieć, z kim mam do czynienia: z szlachcicem - toz szlachcicem, z chłopem - to z chłopem; ale to diabeł jakiœ wcielony, z którym nie wiedzieć, czego się trzymać. Ważyłem ja się na niemałe z nim rzeczy, ale jakie oczyzrobił, gdym mu łeb obwišzywał, tego ja waœci nie wypowiem i w godzinę œmierci pamiętać będę. Nie chcę budzić licha, póki œpi. Na raz sztuka. Waszmoœci też powiem,żeœ jest niewdzięcznikiem i o tę niebogę niedbasz... - A to quo modo? - Bo - rzecze pan Zagłoba odcišgajšc rycerza od ogniska - waœć swoim wojennymhumorom i fantazji dogadzajšc wojujesz i wojujesz, a ona tam lacrimis się każdego dnia zalewa, na próżno responsu czekajšc. Czego by inny nie uczynił, ale już by dawnomnie wyprawił majšc w sercu afekt prawdziwy i nad jej tęsknoœciš zlitowanie. - Myœlisz tedy waœć do Baru wracać? - Choćby dziœ, bo i mnie jej żal. Pan Jan oczy tęskne ku gwiazdom podniósł i tak mówił: - Nie pomawiajże mnie waszmoœć o nieszczeroœć, bo Bóg mi œwiadek, że kawałka chleba do ust nie wezmę ni nędznego ciała snem nie pokrzepię, żebym wprzód o niej nie pomyœlał, a już to w sercu moim nikt stalszej nad niš rezydencjimieć nie może. A żem waszmoœci z responsem nie wyprawiał, to dlatego, żem sam chciał jechać, aby kochaniu folgę dać inie zwłóczšc, œlubem się wiekuistym z niš połšczyć. I nie masz takowych skrzydeł naœwiecie ani takiego lotu, którym bym tam lecieć nie chciał, do tej niebogi mojej... - To czemu waœć nie lecisz? - Bo mi przed bitwš tego czynić nie wypadało. Żołnierzem i szlachcicem jestem, przeto o honor dbać muszę... - Ale dziœ jest po bitwie, ergo... możemy ruszyć choć zaraz... Pan Jan westchnšł. - Jutro uderzymy na Krzywonosa... - Tego to ja, widzi waœć, nie rozumiem. Pobiliœcie młodego Krzywonosa, przyszedł stary Krzywonos; pobijecie starego Krzywonosa, przyjdzie młody ten tam (żebyw złš godzinę nie wymówić)... Bohun; pobijecie jego, przyjdzie Chmielnicki. Co u diabła! Jak tak pójdzie, to się lepiej waœć od razu zesforuj z panem Podbipiętš; będziedudek z czystoœciš plus imć Skrzetuski summa facit: dwóch dudków i czystoœć. Dajno waćpan pokój, bo dalibóg! pierwszy będękniaziównę namawiał, żeby waœci rogi przyprawiła, a tam pan Jędrzej Potocki, jak jš ujrzy, to aż skrami parska; czekać tylko, jak zarży końskš manierš. Tfu, u licha! żeby mi to jaki młodzik powiadał, który bitwy nie zaznał i reputację czynić sobie dopiero potrzebuje, to bym rozumiał, ale nie waœć, coœ się krwie ożłopał jak wilk, a pod Machnówkš, jak mnie powiadano, zabiłeœ jakiegoœ smoka piekielnego czy ludojada. Juro na ten miesišc niebieski, że waœć coœ tu kręcisz alboœ się tak już rozłakomił, że krew wolisz niż łożnicę. Pan Skrzetuski mimo woli na księżyc spojrzał, któren na wysokim wyiskrzonym niebie płynšł, jak srebrny korab nad obozem. - Mylisz się waœć - rzekł po chwili. - Niewe krwi ja smakuję ani też na reputację zarabiam, ale nie godzi mi się porzucać towarzyszów w ciężkiej potrzebie, gdy choršgiew nemine excepto ma stawać. W tym honor kawalerski, a to jest œwięta rzecz. Co zaœ do wojny, potrwa ona niezawodnie, gdyż zbyt się już rozwielmożyło tałałajstwo; wszelako, skoro Krzywonosowi idzie na pomoc Chmielnicki, to będzie przerwa. Albo jutro Krzywonos pole nam da, albo nie. Jeœli da, to z pomocš bożš słuszne otrzyma ćwiczenie, a potem musimy iœć do spokojniejszego kraju, by też tchu trochę piersiami złapać. Wszak to już dwa miesišce przeszło, jak nie œpimy, nie jemy,jeno się bijem i bijem dzień i noc, dachu nad głowš nie majšc, na wszystkie nawałnoœci elementów narażeni. Ksišżę to wielki wódz, ale i roztropny. Nie porwie sięon tak na Chmielnickiego w kilka tysięcy Iudzi przeciw krociom. Wiem też, że pójdzieku Zbarażu, tam się odżywi, żołnierzów nowych pozbiera, szlachta się z całej Rzeczypospolitej do niego zbiegnie - i dopieroż na walnš rozprawę ruszymy. Jutro tedy ostatni dzień pracy, a pojutrze będę już mógł z waszmoœciš z czystym sercem do Baru ruszyć. I to jeszcze waœci dla uspokojenia dodam, że ów Bohun żadnš miarš na jutro nie zdšży i w bitwie nie weŸmie udziału, a choćby też i wzišł, mamnadzieję, że jego chłopska gwiazda nie tylko przy ksišżęcej, ale i przy mojej rycerskiej zblednie. - Belzebub to jest wcielony. Mówiłem waœci, że nie lubię tłoku, ale on gorszy od tłoku, choć repeto, że nie tyle bojaŸni, ilewstrętu do niego przezwyciężyć nie mogę. Ale dobrze. Mniejsza z tym! Jutro tedy garbowanie chłopskich grzbietów, a potem drała do Baru! Oj! będšż się te œliczne oczyœmiały na waćpana conspectus! Oj! będzieżesię to liczko płonić. A już to powiem waœci, że i mnie do niej tęskno, bo jš jako ojciec miłuję. I nie dziw. Synów legitime natos nie mam, fortuna daleko, bo aż w Turczech, gdzie mi jš pogańscy komisarze kradnš, i żyję jako sierota na tym œwiecie, a na staroœć chyba do pana Podbipięty, do Myszykiszek na rezydenta pójdę. - Będzie to inaczej, niech waœci głowa nie boli. Za to, coœ dla nas uczynił, już teżci nadto wdzięcznoœci okazać nie możem. Dalszej rozmowie przeszkodził jakiœ oficer, który przechodzšc tuż obok spytał: - A kto tam stoi? - Wierszułł! - zawołał pan Skrzetuski poznajšc po głosie. - Z podjazdu? - Tak jest. A teraz od księcia. - Co tam słychać? - Bitwa jutro. Nieprzyjaciel groblę poszerza, mosty na Styrze i na Słuczy stawi chcšc się do nas dostać koniecznie. - A cóż ksišżę na to? - Ksišżę powiedział: dobrze! - I nic więcej? - Nic. Nie kazał przeszkadzać, a tam siekiery aż huczš! Do rana będš pracować. - Języka dostałeœ? - Porwałem siedmiu. Wszyscy zeznajš, iż o Chmielnickim słyszeli, że idzie, ale podobno jeszcze daleko. Co za noc! - Widno jak w dzień. A jak ci tam po upadku? - Koœci bolš. Idę podziękować naszemu Herkulesowi, a potem spać, bom strudzon. Żeby choć ze dwie godziny podrzemać! - Dobranoc! - Dobranoc! - PójdŸ i waszmoœć - rzekł pan Skrzetuski do Zagłoby - bo póŸno, a jutro praca. - A pojutrze podróż - przypomniał pan Zagłoba. Poszli i odmówiwszy pacierze pokładli siękoło ognia. Wkrótce też ogniska poczęły gasnšć jedne po drugich. Obóz obwijała ciemnoœć i tylko księżyc rzucał nań srebrne blaski, którymi rozœwiecał coraz to nowe grupy œpišcych. Ciszę przerywało tylko ogólne potężne chrapanie i nawoływania strażników czuwajšcych za obozem. Ale sen nie na długo skleił ciężkie powieki żołnierzy. Zaledwie pierwszy brzaskzabielił cienie nocy, gdy we wszystkich końcach obozu zabrzmiały tršbki na "wstawaj"! W godzinę potem ksišżę ku wielkiemu zdziwieniu rycerstwa cofał się na całej linii. ţP˙Qc€QÉ c!c;,Ac|;ë Rozdział trzydziesty drugi Ale było to cofanie się lwa, który potrzebuje miejsca do skoku. Ksišżę umyœlnie puœcił Krzywonosa za przeprawę, by tym większš zadać mu klęskę. W samym poczštku bitwy uderzył po koniu i poczšł niby uciekać, co widzšc Niżowcy i czerń rozerwali swe szyki, aby go dogonić i otoczyć. Wtedy ksišżę zwrócił się nagle i całš jazdš od razu na nich uderzył tak strasznie, że ani przez chwilę oporu dać nie mogli. Gnano ich tedy milę do przeprawy, potem przez mosty, groble i pół mili aż do taboru, siekšc i mordujšc bez miłosierdzia, a bohaterem dnia tego był szesnastoletni pan Aksak, któren pierwszy uderzył i pierwszy popłoch rozniósł. Z takim też tylko wojskiem, starym i wyćwiczonym, mógł ksišżę na podobne puszczać się fortele i ucieczkę zmyœlać, która w każdych innych szykach mogła na prawdziwš się zmienić. Ale za to drugi ten dzień daleko cięższš jeszcze skończył się dla Krzywonosa klęskš. Pobrano wszystkie polowe działa, mnóstwochoršgwi, między nimi kilkanaœcie koronnychwziętych przez Zaporożców pod Korsuniem. Gdyby piechoty Koryckiego, Osińskiego i armaty Wurcla mogły za jazdš nadšżyć, wzięto by za jednym zamachem i tabor. Alenim nadeszły, zrobiła się noc i nieprzyjaciel oddalił się już znacznie, tak że go niepodobna było dosięgnšć. Wszelako Zaćwilichowski zdobył połowę taboru, a w nim ogromne zapasy broni i żywnoœci. Czerń już po dwakroć porywała Krzywonosa chcšcgo księciu wydać i zaledwie obietnicš natychmiastowego powrotu do Chmielnickiego zdołał się z jej ršk uratować. Uciekał też z pozostałš połowš taboru, zdziesištkowany, zbity, zrozpaczony, i nie oparł się aż w Machnówce, dokšd nadszedłszy Chmielnicki kazał go w chwili pierwszego gniewu za szyję do armaty na łańcuchu przykuć. I dopiero gdy pierwszy gniew minšł, wspomniał hetman zaporoski, że przecie nieszczęsny Krzywonos cały Wołyń krwiš oblał, że Połonne zdobył, tysišce dusz szlacheckich na tamten œwiat wysłał, a ciała zostawił bez pogrzebu, i wszędy był zwycięski, dopóki się z Jeremim nie spotkał. Za te zasługi ulitował się nad nimhetman zaporoski i nie tylko od armaty go zaraz kazał odczepić, ale do dowództwa goprzywrócił i na Podole na nowe zdobycze i rzezie wysłał. A tymczasem ksišżę ogłosił swemu wojsku tyle pożšdany wypoczynek. W ostatniej bitwie poniosło też i ono znacznestraty, zwłaszcza przy szturmach jazdy natabor, zza którego bronili się Kozacy równiezacięcie, jak zręcznie. Poległo wówczas do pięciuset żołnierza. Pułkownik Mokrski, ciężko ranny, wkrótce ducha wyzionšł; postrzelony był, lubo nieszkodliwie, i pan Kuszel, i Polanowski, i młody pan Aksak, a pan Zagłoba, któren oswoiwszy się z tłokiem, mężnie razem z innymi stawał, uderzony dwukrotnie cepem, rozchorzał na krzyże i ruszyć się nie mogšc, na powózce Skrzetuskiego jak martwy leżał. Pomieszał więc los zamiar jechania do Baru, bo nie mogli ruszyć zaraz, tym bardziej że ksišżę pana Skrzetuskiego na czele kilku choršgwi aż pod Zasław wysłał, by tam zebrane kupy czerni wydusił. Poszedł rycerz, słowa o Barze przed księciem nie wspomniawszy, i przez pięć dni palił i œcinał, póki okolicy nie oczyœcił. Na koniec i ludzie strudzili się już bardzonieustannš walkš, dalekimi pochodami, zasadzkami, czuwaniem, postanowił więc wracać do księcia, o którym miał wiadomoœć, że do Tarnopola się udał. Wigiliš powrotu, zatrzymawszy się w Suchorzyńcach nad Chomorem, rozłożył panJan choršgwie po wsi, a sam stanšł na nocleg w chacie chłopskiej, ponieważ zaœ wielce był niewywczasem i pracš wyczerpany, zasnšł zaraz i spał kamiennymsnem całš noc. Nad ranem, wpół senny jeszcze, wpół przebudzony, jšł majaczyć i marzyć. Dziwneobrazy poczęły mu się przesuwać przed oczyma. Więc zdawało mu się naprzód, że jest w Łubniach, jakby z nich nigdy nie wyjeżdżał, że œpi w swojej izbie w cekhauzie i że Rzędzian, jako zwykle rankiem, krzšta się koło jego odzieży i do wstawania mu jš przygotowywa. Z wolna jednakże jawa poczęła rozpraszać przywidzenia. Przypomniał sobie rycerz, iż jest w Suchorzyńcach, nie w Łubniach - jedna tylko postać pacholika nierozpływała się we mgłę. I widział go cišgle pan Skrzetuski siedzšcego pod oknemna zydlu i zajętego smarowaniem rzemieni upancerza, które od upału pokurczyły się były znacznie. Wszakże cišgle jeszcze myœlał, że to senna mara broi, więc przymknšł na nowo oczy. Po chwili otworzył je. Rzędzian siedział cišgle pod oknem. - Rzędzian! - krzyknšł pan Jan - tyżeœ to, czyli twój duch? A chłopak przestraszył się nagłego wołania, więc pancerz upuœcił z brzękiem na podłogę, ręce rozstawił i rzekł: - O dla Boga! czego to jegomoœć tak krzyczy? Zaœ tam jaki duch! Żyw jestem i zdrowy. - I wróciłeœ? - Albo to mnie jegomoœć wypędzał? - PójdŸ tu do mnie, niech cię uœcisnę! Wierny pacholik przypadł do pana i za kolana objšł, a zaœ pan Skrzetuski całowałgo w głowę z radoœciš wielkš i powtarzał: - Żyw jesteœ! żyw jesteœ! - O mój jegomoœć! od radoœci mówić nie mogę, że też jegomoœcine ciało jeszcze w zdrowiu oglšdam... O dla Boga!... ino jegomoœć tak wrzasnšł, że ażem pancerz upuœcił... Rzemieniska się pokurczyły... widać nijakiej posługi jegomoœć nie miał... Chwałaż ci, Boże, chwała... o moje panisko kochane! - Kiedyżeœ przyjechał? - A dziœ w nocy. - I czemużeœ mnie nie obudził? - O! miałbym budzić?! Rano przyszedłem szatki wzišć... - Skšdeœ przyjechał? - A z Huszczy. - Cóżeœ tam robił? co się z tobš działo? Mów, opowiadaj! - To, widzi jegomoœć, przyjechali Kozacy do Huszczy pana wojewodę bracławskiego rabować i palić, a ja tam już pierwej byłem, bom tam z ojcem Patronim Łaskš przyjechał, któren mnie od Chmielnickiego do Huszczy zabrał; bo jego do Chmielnickiego pan wojewoda z listami przysłał. Więc ja się z nim zabrałem z powrotem, a teraz Kozacy Huszczę spalili i ojca Patroniego za jego serce ku nam zamordowali, co by pewnie i pana wojewodępotkało, gdyby się tam znajdował, choć ontakże błahoczeœciwy i wielki ich dobrodziej... - Mówże tedy jasno i nie mieszaj, bo zrozumieć nie mogę. Toœ ty u Kozaków, u Chmiela, przesiadywał czy jak? - Jużci, że u Kozaków. Bo jak mnie ogarnęli w Czehrynie, tak mnie mieli za swego i trzymali. Niech no się jegomoœć ubiera... Mój Boże, a takie wszystko poniszczone, że i w rękę nie ma co wzišć! Bodajże cię!... Mój jegomoœć, już też niech się jegomoœć nie sierdzi, żem ja tego listu,co jegomoœć z Kudaku pisał, w Rozłogach nie oddał; ale mi go ten złodziej Bohun wydarł; i gdyby nie ów gruby szlachcic, to i żywota bym zbył. - Wiem, wiem. Nie twoja wina. Ten gruby szlachcic jest w obozie. On mi wszystko opowiadał tak właœnie, jak było. A też i pannę Bohunowi wykradł, która w dobrym zdrowiu w Barze żywie. - O! to chwała Bogu! wiedziałem też, że jej Bohun nie dostał. To już pewno weselisko niezadługo. - Pewnie, że tak. Stšd zaraz ruszymy wedle ordynansu do Tarnopola, a stamtšd do Baru. - Bogu najwyższemu dzięki. Chybaż on siępowiesi - ów Bohun - ale już jemu czarownica przepowiadała, że on tej, o której myœli, nigdy nie dostanie i że Lach jš posiędzie, a ten Lach to pewnie jegomoœć. - Skšdże ty o tym wiesz? - Bom słyszał. Muszę już ja dokumentniewszystko jegomoœci opowiedzieć, a jegomoœć niech się tymczasem ubiera, bo też i œniadanie dla nas warzš. Owóż, jakem wyjechał tš czajkš z Kudaku, takeœmy jechali okrutnie długo, bo pod wodę, a do tego popsowała nam się czajka i trzeba było naprawiać. Jedziemy tedy, jedziemy, mój jegomoœć, jedziemy... - Jedziecie, jedziecie!.. - przerwał zniecierpliwiony pan Jan. - I przyjechaliœmy do Czehryna. A co mnietam spotkało, to już jegomoœć wie. - To już wiem. - Owóż leżę ja w stajni, œwiata bożego nie widzę. A wtem przyszedł Chmielnicki, zaraz po odjeŸdzie Bohunowym, z okrutnš siłš zaporoskš. A że to poprzednio pan hetman wielki pokarał czehryńców za afektdla Zaporożców i wiele ludzi było w mieœcie pobitych i poranionych, więc oni myœleli, że ja także z tych, i dlatego nie tylko mnie nie dobili, ale jeszcze dali wygodę, opatrunek i Tatarom wzišć nie dozwolili, chociaż oni im na wszystko pozwalajš. Przyszedłszy ja tedy do przytomnoœci, myœlę, co mam robić? A ci złodzieje pod Korsuń przez ten czas poszli i tam panów hetmanów pobili. O mój jegomoœć, co moje oczy widziały, tego nie wypowiedzieć! Oni zaœ nic nie ukrywali, wstydu nijakiego nie znajšc i że to za swego mię mieli. A ja myœlę: uciekać czy nie uciekać? Alem widział, że bezpieczniej zostać, póki się lepsza okazja nie trafi. Kiedy to zaczęli zwozić spod Korsunia makaty, rzędy, srebra, kredensy, klejnoty...oj! oj! mój jegomoœć - mało że mi się sercenie rozpukło i oczy z głowy nie wylazły. Toci tacy zbóje szeœć łyżek srebrnych za talera, a potem za kwartę wódki sprzedawali, a guz złoty albo zapinkę, albotrzęsienie od czapki to mogłeœ i za pół kwarty dostać. Tak ja sobie myœlę: co mampo próżnicy siedzieć?... niechże skorzystam!Da-li Bóg wrócić kiedy do Rzędzian, na Podlasie, gdzie rodziciele mieszkajš, to im oddam, bo oni tam majš proces z Jaworskimi, co już pięćdziesišt lat trwa, anie ma za co go dłużej prowadzić. Więc nakupiłem, mój jegomoœć, tyle wszelakiegodobra, żem na dwa konie ładować musiał majšc to sobie za pocieszenie w smutkach moich, bo mi za jegomoœciš okrutnie było tęskno. - Oj, Rzędzian, zawszeœ jednaki! Ze wszystkiego musisz mieć korzyœć. - Że mnie Bóg pobłogosławił, to cóż złego? Ja przecie nie kradnę, a że mnie jegomoœć dał trzosik na drogę do Rozłogów, to oto jest! Moje prawo oddać, bom też do Rozłogów nie dojechał. Tak mówišc pacholik odpišł pas, wyjšł trzosik i położył go przed rycerzem, a pan Skrzetuski uœmiechnšł się i rzekł: - Kiedy ci tak dobrze szło, toœ pewnie ode mnie bogatszy, ale już trzymaj i ten trzosik. - Dziękuję pokornie jegomoœci. Zebrało siętrochę - boża łaska! Będš się rodziciele cieszyli i dziaduœ, co ma dziewięćdziesišt lat. A już Jaworskich to chyba do ostatniego grosza sprocesujš i z torbami ich puszczš. Jegomoœć też skorzysta, bo już tego pasa kropiastego, co mi jegomoœć w Kudaku obiecał, nie będę przypominał, choć mi się bardzo udał. - Boœ już przypomniał! o taki synu! Prawdziwy z ciebie lupus insatiabilis! Nie wiem ja, gdzie ten pas, aleć skorom obiecał, to dam, nie ten, to inny. - Dziękuję pokornie jegomoœci - rzekł pacholik obejmujšc pańskie kolana. - Mniejsza z tym! Prawże dalej, coć spotkało. - Bóg tedy dał korzyœć między rozbójnikami. Jeno tym się trapiłem, żem nie wiedział, co się z jegomoœciš dzieje, i tym, że Bohun pannę zagarnšł. Aż tu dajš znać, że on w Czerkasach leży, ledwie żyje, bo przez kniaziów poszczerbion. Tak ja do Czerkas: jak to jegomoœć wie, że umiem plaster przyłożyć i rany opatrzyć. A już mnie z tego znali. Tak mnie tam Doniec pułkownik wysłał i sam ze mnš pojechał, bym onego zbója opatrywał. Dopieroż mi ciężar z serca spadł, bom się dowiedział, że nasza panna uszła z onym szlachcicem. Poszedłem tedy do Bohuna. Myœlę: pozna, nie pozna? A on w goršczce leżał, więc z poczštku nie poznał. PóŸniej zaœ poznał i mówi mi: "Tyœ z listem do Rozłogów jechał?" Rzeknę: "Ja." A on znowu: "Tom jaciebie w Czehrynie rozszczepił?" "Tak jest." "To ty (prawi) służysz panu Skrzetuskiemu?" Dopiero kiedy nie zacznę łgać: "Nikomu ja już (mówię) nie służę. Więcej ja krzywd niż dobrego w tej służbiezaznał, więc wolałem na swobodę do Kozaków pójœć, a waszmoœci już dziesięć dni pilnuję i do zdrowia doprowadzę!" Więc on uwierzył i do wielkiej ze mnš konfidencji przyszedł. Dowiedziałem się teżod niego, że Rozłogi spalone, że kniaziów dwóch zabił, a inni zasłyszawszy o tym chcieli naprzód do naszego księcia iœć, ale że nie mogli, więc do wojska litewskiego uciekli. Ale najgorzej, jak tego grubego szlachcica wspomniał, to tak zębami, mówię jegomoœci, zgrzytał, jakby kto orzechy gryzł. - Długo chorował? - Długo, długo, bo zrazu mu się rany goiły, potem się zaœ otwierały, gdyż się z poczštku nie zaszanował. Mało ja się to nocy przy nim wysiedziałem (żeby go usiekli!), jak przy kim dobrym. A trzeba jegomoœci wiedzieć, żem ja sobie na zbawienie duszy poprzysišgł, że mu za mojš krzywdę zapłacę, i tego ja, mój jegomoœć, dotrzymam, choćbym całe życie miał za nim chodzić, bo mnie niewinnego tak sponiewierał i potłukł jako psa, a ja też nie żaden cham jestem. Już on musi zginšć z mojej ręki, chyba go kto inny wczeœniej zabije. To mówię jegomoœci, że ze sto razy miałem okazję, bo często nikogo przy nim nie było prócz mnie. Myœlałem sobie tedy: zali mam go pchnšć czy nie? - Ale mi było wstyd tak go żgać włożu leżšcego. - To ci się chwali, żeœ go aegrotum et inarmem nie mordował. Chłopska byłaby to sprawa, nie szlachecka. - Ano, widzi jegomoœć, ja też tak samo myœlałem. Jeszczem sobie wspomniał, że jak mnie z domu rodziciele wyprawiali, tak mnie dziaduœ przeżegnał i powiada: "Pamiętaj, kpie, żeœ szlachcic, i ambicję miej, wiernie służ, ale poniewierać się nie daj." Mówił też, że jak szlachcic po chłopsku sobie postšpi, to Pan Jezus płacze. A jam spamiętał termin i tego się wystrzegam. Musiałem więc okazji poniechać. A tu konfidencja coraz to większa! Nieraz pyta mnie: "Czym ja tobie nagrodzę?" To ja: "Czym waszmoœć będziesz chciał." I nie mogę się skarżyć, opatrzył mnie hojnie, a ja też wzišłem, bomyœlę sobie: po co ma w zbójeckich rękach zostawać? Przez niego i inni też mi dawali,bo mówię jegomoœci, że tam żaden tak kochany nie jest jako on, i od Niżowych, i od czerni, chociaż w całej Rzeczypospolitejnie masz szlachcica, któren by taki kontempt dla czerni miał, jak on... Tu Rzędzian poczšł głowš kręcić, jakby sobie coœ przypomniał i czemuœ się dziwił, a po chwili tak dalej mówić poczšł. - Dziwny to jest człek i trzeba przyznać,że ma wcale szlacheckš fantazję. A tę pannę to on miłuje! miłuje! mocny Boże! Jak tylko trochę ozdrowiał, przychodziła do niego Dońcówna, żeby mu to wróżyć. I wróżyła, ale nic dobrego. Bezecna to olbrzymka, z diabłami w komitywę wchodzi... ale dziewczysko hoże. Jak się zaœmieje, to przysišgłbyœ, że kobyła na łšce rży. Zębiska białe pokazuje, taka mocna, że pancerz może rozedrzeć, a jak chodzi, aż się ziemia trzęsie. I widać z dopuszczenia bożego coœ sobie do mnie upatrzyła, że jej się uroda moja podobała. To, bywało, nie przejdzie koło mnie, żeby mnie za łeb albo za rękaw nie pocišgnšć albo nie szturchnšć - i nieraz mówi: "ChodŸ!" A jam się bał, żeby mi czarny gdzie na osobnoœci karku nie skręcił, bo zaraz by wszystko, com zebrał, przepadło.Więc jej odpowiadam: "Mało to masz innych!" A ona: "Udałeœ mi się, chociażeœ dzieciuch! udałeœ mi się." "Poszła precz, basetlo!" To ona znów: "Udałeœ mi się! udałeœ mi się!" - I widziałeœ wróżby? - Widziałem, słyszałem. Dymiska jakieœ, syki, piski, jakieœ cienie, ażem truchlał. Ona zaœ, w œrodku stojšc, brwi czarne w kozła postawi i powtarza: "Lach przy niej! Lach przy niej! czyłu! huku - czyłu... Lach przy niej!" To znów pszenicy na sito nasypie i patrzy, a ziarnka to tak chodzš jak robactwo i: "Czyłu! huku! czyłu! Lach przy niej!" - Ej! mój jegomoœć! żeby to nie taki zbój, to by żal było patrzeć na tę jego desperację po każdej wróżbie. Bywało,zblednie jak giezło, na wznak padnie, ręce nad głowš załamie i zawodzi, i skowyta, i prosi się, i przeprasza panienkę, że jako gwałtownik do Rozłogów przyszedł, że braci jej pobił: "Gdzie ty, zazula? gdzie ty,jedyna? (prawi) - ja by na ręku ciebie nosił,a teraz nie żyć mnie bez ciebie!... Już ja cię(prawi) rękš nie tknę, twój rab będę, byle oczy na cię patrzyły." To znów pana Zagłobę wspomni i zgrzyta, i zębami łoże kšsa, póki go sen nie obali, ale jeszcze i przez sen jęczy a wzdycha. - Ale nigdy mu dobrze nie wróżyła? - Już potem nie wiem, mój jegomoœć, bo on ozdrowiał, a ja się też od niego odczepiłem. Przyjechał ksišdz Łasko, więc mnie Bohun to zrobił, że mogłem z nim do Huszczy jechać. Oni tam, zbóje, wiedzieli, że dobra wszelakiego trochę mam, a jam Pp>Ŕ c €ËÍc ˜&5c Í5Š @ też nie ukrywał, że jadę rodzicieli wspomóc. - I nie zrabowali cię? - Może byliby to uczynili, ale szczęœciem, Tatarów wtedy nie było, a Kozacy nie œmieli dla strachu przed Bohunem. Zresztš już oni mnie całkiem za swego majš. Kazał mi przecie sam Chmielnicki słuchać a donosić, co się będzieu wojewody bracławskiego mówiło, jeœli się jacy panowie zjadš... Niech mu tam kat œwieci! Przyjechałem tedy do Huszczy, aż tu przyszły podjazdy Krzywonosowe i ojca Łaska zabiły, a jam połowę swojego dobra zakopał, a z połowš tu uciekłem zasłyszawszy, że jegomoœć gromi koło Zasławia. Bogu najwyższemu niech będzie chwała, żem jegomoœci w dobrym zdrowiu ihumorze zastał i że się jegomoœci weselisko szykuje... To już będzie koniec wszystkiego złego. Mówiłem ja tym złodziejom, co na księcia, naszego pana, szli, że już nie wrócš. Majš teraz! Może też i wojna się już skończy. - Gdzie tam! Teraz się z samym Chmielnickim dopiero zacznie. - A jegomoœć będzie po weselu wojował? - Zaœ myœlałeœ, że mnie tchórz po weselu obleci? - Ej, nie myœlałem! Wiem ja, że kogo obleci, to jegomoœci nie obleci, jeno tak się pytam, bo jak rodzicielom odwiozę to, com zebrał, chciałbym też z jegomoœciš pójœć. Może też Bóg mi dopomoże z mojej krzywdy się Bohunowi wypłacić, bo kiedy zdradš nie przystoi, to gdzież ja jego znajdę, jeœli nie w polu: On się nie będzie chował... - Takiœ zawzięty? - Każdy niech będzie przy swoim. A ja, jakom sobie obiecał, tak i do Turek bym za nim pojechał. Już nie może inaczej być. A teraz ja z jegomoœciš do Tarnopola pojadę, a potem na wesele. Ale czemu to jegomoœćdo Baru na Tarnopol jedzie? Wżdyć to nie podrodze. - Bo muszę choršgwie odprowadzić. - Rozumiem, mój jegomoœć. - Teraz daj co zjeœć - rzekł pan Skrzetuski. - Już ja o tym myœlałem. Brzuch to grunt. - Zaraz po œniadaniu ruszymy. - To i chwała Bogu, choć koniska mam zmizerowane okrutnie. - Każę ci dać powodnego. Będziesz już na nim jeŸdził. - Dziękuję pokornie jegomoœci! - rzekł Rzędzian uœmiechajšc się z zadowoleniem na myœl, że liczšc trzosik i pas kropiasty, trzeci to już go dar spotyka. Rozdział trzydziesty trzeci Jechał więc pan Skrzetuski na czele choršgwi ksišżęcych do Zbaraża, nie do Tarnopola, bo przyszedł nowy ordynans, że tam ma iœć, a po drodze opowiadał wiernemu pacholikowi swoje własne przygody, jako w niewolę na Siczy był pojman, jako długo w niej przebył i ile przecierpiał, zanim go Chmielnicki wypuœcił.Szli wolno, bo choć wozów i ciężarów nie prowadzili, wszelako droga wypadła im krajem tak zniszczonym, że o żywnoœć dla ludzi i koni z największym trudem trzeba się było starać. Gdzieniegdzie spotykali gromady ludzi wynędzniałych, zwłaszcza kobiet z dziećmi, które Boga prosiły o œmierć lub nawet o niewolę tatarskš, gdyż przynajmniej jeœć by im w pętach dawano. A był to przecież czas żniw w tej bujnej, mlekiem i miodem płynšcej ziemi, ale podjazdy Krzywonosowe zniszczyły wszystko, co się tylko zniszczyć dało, a resztki mieszkańców żywiły się korš drzewnš. Dopiero w pobliżu Jampola weszli rycerze w kraj wojnš jeszcze nie tyle zmordowany i już majšc wywczasy lepsze ispyży obfitoœć, szli œpiesznymi pochodami ku Zbarażowi, do którego w pięć dni od wyruszenia z Suchorzyniec dojechali. W Zbarażu zjazd był wielki. Ksišżę Jeremizatrzymał się tam z całym wojskiem, a prócz tego zjechało się żołnierstwa i szlachty niemało. Wojna wisiała w powietrzu, o niej tylko mówiono; miasto i okolica roiły się zbrojnym ludem. Partia pokojowa w Warszawie, podtrzymywana w nadziejach swych przez pana Kisiela, wojewodę bracławskiego, nie wyrzekła się wprawdzie jeszcze układów i zawsze wierzyła, iż można będzie nimi burzę zażegnać, ale zrozumiała jedno, że układy natenczas tylko skutek mieć mogš, gdy na poparcie ich stanie potężna armia. Toteż konwokacja odbyła się wœród gróŸb wojennych i grzmotów, jakie zwykły burzę poprzedzać. Ogłoszono pospolite ruszenie, œcišgano wojska kwarciane, a choć kanclerzi regimentarze jeszcze wierzyli w pokój, przecie humor wojenny przeważał w duszach szlacheckich. Pogromy dokonane przez Wiœniowieckiego rozpaliły wyobraŸnię.Umysły płonęły żšdzš zemsty nad chłopstwem i żšdzš odwetu za Żółte Wody, za Korsuń, za krew tylu tysięcy męczeńskš œmierciš zmarłych, za hańbę i upokorzenia... Imię strasznego księcia rozbłysło słonecznym blaskiem sławy - było na wszystkich ustach, we wszystkichsercach, a z tym imieniem w parze rozlegało się od brzegów Bałtyku aż po Dzikie Pola złowrogie słowo: Wojna! Wojna! wojna! Zwiastowały jš i znaki na niebie, i rozpłomienione twarze ludzkie, i błyskania mieczów, i nocne wycia psów przed chatami, i rżenie koni krew wietrzšcych. Wojna! Herbowy lud po wszystkich ziemiach, powiatach, dworach i zaœciankach wycišgał stare zbroice i miecze z lamusów, młodzież œpiewała pieœni o Jeremim, a niewiasty modliły się przed ołtarzami. I ruszyły się zbrojne ludyszcza, zarówno w Prusiech, Inflantach, jak w Wielkopolsce i rojnym Mazowszu, aż hen! do bożych szczytów tatrzańskich i ciemnych borów Beskidu. I wojna leżała w sile rzeczy. Rozbójniczy ruch Zaporoża i ludowe powstanie ukraińskiej czerni potrzebowały jakichœ wyższych haseł niż rzeŸ i rozbój, niż walka z pańszczyznš i z magnackimi latyfundiami. Zrozumiał to dobrze Chmielnicki i korzystajšc z tlejšcych rozdrażnień, z obopólnych nadużyć i ucisków, jakich nigdy w onych surowych czasach nie brakło, socjalnš walkę zmieniłw religijnš, rozniecił fanatyzm ludowy i zaraz w poczštkach przepaœć między obomaobozami wykopał - przepaœć, którš nie pergaminy i układy, ale krew tylko mogła wypełnić. I pragnšc z duszy układów, siebie tylko iwłasnš potęgę chciał ubezpieczyć - a potem?... Co miało być potem, hetman zaporoski nie myœlał, w przyszłoœć nie patrzył i nie dbał o niš. Nie wiedział jednak, że owa stworzona przezeń przepaœć tak jest wielka, iż żadne układy nie wyrównajš jej nawet na taki czas, jakiego on sam, Chmielnicki, mógł potrzebować. Bystry polityk nie odgadł, iż nie będzie mógł w spokoju krwawych owoców swego żywota spożywać. A jednak łatwo to było zgadnšć, że gdzie naprzeciw siebie stanš uzbrojone krocie, tam pergaminem do spisywania aktów będš błonia, a piórami miecze i włócznie. Toczyły się tedy wypadki siłš rzeczy ku wojnie - i nawet ludzie proœci, instynktem tylko wiedzeni, odgadywali, że nie może być inaczej, a w całej Rzeczypospolitej coraz więcej oczu zwracało się na Jeremiego, któren od poczštku wojnę na œmierć i życie głosił. W cieniu tej olbrzymiej postaci nikli coraz bardziej kanclerz i wojewoda bracławski, i regimentarze, a między nimi potężny ksišżęDominik, głównym mianowany wodzem. Nikła ich powaga, znaczenie i malała karnoœć dla władzy, którš piastowali. Kazano wojsku i szlachcie œcišgać ku Lwowu, a potem ku Glinianom, jakoż i szły coraz większe zastępy. Œcišgała się kwarta, za niš ziemianie pobliższych województw, ale zaraz nowe wypadki poczęły grozić powadze Rzeczypospolitej. Oto nie tylko mniej karne choršgwie pospolitego ruszenia, nie tylko prywatne, ale i regularne kwarciane, stanšwszy na miejscu zboru, wypowiadały posłuszeństworegimentarzom i wbrew rozkazom ruszały do Zbaraża, aby się oddać pod rozkazy Jeremiego. Tak naprzód uczyniły województwa kijowskie i bracławskie, których szlachta już przedtem w znacznej częœci pod Jeremim służyła, za nimi poszłyruskie, lubelskie, za nimi wojska koronne - i już nietrudno było powiedzieć, że wszystkie inne pójdš ich œladem. Pominięty a zapomniany umyœlnie Jeremi siłš rzeczy stawał się hetmanem i naczelnym wodzem całej potęgi Rzeczypospolitej. Szlachta i wojsko oddanemu duszš i ciałem czekało tylko jego skinienia. Władza, wojna, pokój, przyszłoœćRzeczypospolitej spoczęły w jego ręku. I rósł jeszcze z każdym dniem, bo każdego dnia nowe waliły do niego choršgwie, i tak zolbrzymiał, że cień jego poczšł padać nie tylko na kanclerza i regimentarzy, ale na senat, na Warszawę i całš Rzeczpospolitš. W niechętnych mu kołach kanclerskich w Warszawie i w regimentarskim obozie, w otoczeniu księcia Dominika i u wojewody bracławskiego poczęto przebškiwać o jego niepomiernej ambicji i zuchwałoœci; przypomniano sprawę o Hadziacz, jako to zuchwały kniaŸ przyjechał w cztery tysišce ludzi do Warszawy i wszedłszy do senatu, gotów był ršbać wszystkich, samego króla nie wyłšczajšc. Czegóż od takiego człowieka się spodziewać i jakimże musi być teraz - mówiono - po owym Ksenofontowym odwrocie z Zadnieprza, po wszystkich przewagach wojennych i tylu wiktoriach, które go tak niezmiernie wysławiły? W jakšż nieznoœnš pychę musiał go wznieœć ów fawor żołnierstwa i szlachty? Kto mu się dziœ oprze? Co się stanie z Rzeczšpospolitš, gdy jeden obywatel do takiej potęgi dochodzi, że może deptać wolę senatu, odejmować władzę wyznaczonym przez Rzeczpospolitš wodzom? Zali on istotnie królewicza Karolakoronš ozdobić zamierza? Mariusz on jest, to prawda, ale daj Bóg, żeby w nim nie było Marka Koriolana lub Katyliny, gdyż pychš i ambicjš obydwom wyrównywa. Tak mówiono w Warszawie i w kołach regimentarskich, szczególnie u księcia Dominika, z którym emulacja Jeremiego niemałe już szkody Rzeczypospolitej przyniosła - a ów Mariusz siedział tymczasem w Zbarażu, chmurny, niezbadany. Œwieże zwycięstwa nie rozpromieniły mu twarzy. Gdy, bywało, nowa jaka choršgiew kwarciana albo powiatowa pospolitego ruszenia przytoczyła się do Zbaraża, to wyjeżdżał naprzeciw, jednym rzutem oka oceniał jej wartoœć i zaraz w zadumę popadał. Żołnierze z krzykiem garnęli się do niego, padali przed nim na kolana wołajšc: Witaj, wodzu niezwyciężony! Herkulesie słowieński! do gardła stać przy tobie będziem! - on zaœ odpowiadał: Czołem waszmoœciom! Na Chrystusowym my wszyscy ordynansie, a moja szarża za niska, bym był szafarzem krwi waszmoœciów! - i wracał do siebie, od ludziuciekał, w samotnoœci z myœlami się łamišc. Tak upływały dnie całe. A tymczasem miasto wrzało rojami coraz to nowego żołnierstwa. Pospolitacy pili od rana do nocy, chodzšc po ulicach, wyprawiajšc hałasy i burdy z oficerami cudzoziemskiego autoramentu. Regularny żołnierz czujšc również cugle dyscypliny rozwolnione używał na winie, jedle i koœciach. Codziennie nowi goœcie, więc noweuczty i zabawy z mieszczankami. Wojska zawaliły wszystkie ulice, stały i po wsiach okolicznych, a co za rozmaitoœć koni, oręża, ubiorów, piór, kolczug, misiurek, barw rozmaitych województw! Rzekłbyœ: odpust jaki walny, na który połowa Rzeczypospolitej zjechała. Leci więc czasem kareta pańska, pozłocista lubpurpurowa, koni przy niej szeœć lub oœm z piórami, pajucy z węgierska lub po niemiecku, nadworni janczarowie, Kozacy, Tatarzy; tam znów kilku towarzyszów œwiecšcych jedwabiem i aksamitami, bez pancerzy, rozpiera tłumy końmi anatolskimilub perskimi. Trzęsienia u czapek i zapinki pod szyjš migajš ognikami od brylantów i rubinów - a wszystko ustępuje im z drogi dla powagi znaku. Tam znów przed gankiem puszy się oficer od łanowej piechoty, w œwieżym, błyszczšcym kolecie, z długš trzcinš w ręku i pychš na twarzy, a mieszczańskim sercem w piersi; ówdzie migajš grzebieniaste hełmy dragonów, kapelusze niemieckiej piechoty, rogatywki pospolitego ruszenia, kapuzy, kołpaki rysie.CzeladŸ w rozmaitych barwach uwija się jak w ukropie na posługach. Tu i owdzie ulica zapchana wozami; tam wozy wchodzš dopiero, skrzypišc niemiłosiernie, wszędy pełno krzyków, nawoływań: Z drogi, przekleństw czeladzi, zwad, bójek, rżenia koni. Co mniejsze uliczki tak zawalone słomš, sianem, że i przecisnšć się niepodobna. A wœród tych œwietnych strojów migajšcych wszystkimi barwami tęczy, œródjedwabiów, aksamitów, tyftyków, altembasów, migotania brylantów jakże dziwnie wyglšdajš pułki Wiœniowieckiego, wynędzniałe, obdarte, wychudzone, w zardzewiałych pancerzach, spłowiałych barwach i podartych mundurach! Towarzyszespod najpoważniejszych znaków wyglšdajš jak dziady, gorzej czeladzi innych pułków, ale wszyscy czołem przed tymi łachmanami, przed tš rdzš i tš mizeriš, bo to znamiona bohaterów. Wojna, zła matka, własne dzieci jako Saturn pożera, a których nie pożre, to poobgryza jak pies koœci. Te spłowiałe barwy - to dżdże nocne, to pochody wœród nawałnoœci elementów albo słonecznej spiekoty; ta rdza na żelezie to krew nie starta, swoja albo nieprzyjacielska, albo obie razem. Toteż wiœniowiecczycy wszędzie rej wiodš. Oni opowiadajš po szynkowniach i kwaterach, a inni tylko słuchajš. I czasemktórego ze słuchajšcych aż porwie spazm za gardło, rękami po lędŸwiach się uderzy ikrzyknie: A niechże waœciów kule bijš! chybaœcie diabły, nie ludzie! A wiœniowiecczycy: Nie nasza to zasługa, aletakiego wodza, któremu równego nie wydałjeszcze orbis terrarum. Więc wszystkie uczty kończš się okrzykami: Vivat Jeremi! vivat ksišżę wojewoda! wódz nad wodze i hetman nad hetmany!.. Szlachta, gdy się popije, wypada na ulicei z rusznic a muszkietów pali, a że wiœniowiecczycy ostrzegajš jš, że do czasutylko swoboda, że przyjdzie chwila, gdy ksišżę ich weŸmie w ręce i takš dyscyplinę zaprowadzi, o jakiej jeszcze nie słyszeli, więc tym bardziej owego czasu używajš. Gaudeamus, póki wolno! - wołajš. - Gdy pora na posłuch przyjdzie, będziem słuchali, bo jest kogo, bo to nie Ťdziecinať, nie Ťłacinať, nie Ťpierzynať! I nieszczęœliwy ksišżę Dominiknajgorzej zawsze wychodził, bo mełły go na otręby języki żołnierskie. Opowiadano, jako się po całych dniach modli, a wieczorem wisi na uchu dzbana i co na brzuch splunie, to jedno oko otworzy i pyta: Co takiego? Mówiono także, że na nocjalapam zażywa i że tyle bitew widział, ilema ich na kobiercach holenderskš sztukš wyhaftowanych. Już tam nikt go nie bronił i nikt nie żałował, a najbardziej kšsali ci, którzy w jawnej z karnoœciš wojskowš stanęli niezgodzie. Wszelako i nad tymi jeszcze celował w przekšsach i wyœmiewaniu pan Zagłoba. Jużon się był ze swego bólu w krzyżach wyleczył i teraz był w swoim żywiole. Ile zaœ zjadał i wypijał, daremnie spisywać, bo rzecz wiarę ludzkš przechodzi. Chodziły za nim i otaczały go ustawicznie kupy żołnierzy i szlachty, a on rozprawiał, opowiadał i drwił z tych, którzy go podejmowali. Patrzył też z góry, jako stary żołnierz, na owych, którzy szli na wojnę, i z całš wyższoœciš doœwiadczenia mawiał im: - Tyle waszmoœciów moderunki wojny zaznały, ile mniszki mężów; szaty macie œwieże i larendogrš pachnš, ale choć to piękny zapach, wszelako w pierwszej bitwie postaram się od waszmoœciów pod wiatr trzymać. Oj, kto nie wšchał wojennego czosnku, nie wie, jakie on łzy wyciska! Nie przyniesie jejmoœć rano piwa grzanego ani polewki winnej! Poopadajš waszmoœciom brzuchy, zeschniecie się jak twaróg na słońcu. Możecie mnie wierzyć. Eksperiencja grunt! Bywało się w różnych okazjach, bywało! zdobyło się niejednš choršgiewkę, ale już to muszę waszmoœciom powiedzieć, że żadna nie przyszła mi tak ciężko, jako ta pod Konstantynowem. Niech diabli porwš tych Zaporożców! Siódme poty, mówię waszmoœciom, ze mnie poszły, nimem za ratyszcze uchwycił. Spytajcie pana Skrzetuskiego, tego, który Burdabuta zabił,on to na własne oczy widział i admirował. Ale też teraz krzyknijcie jeno Kozakowi naduchem: Zagłoba! - obaczycie, co wam powie.Ale co tu waszmoœciom prawić, którzyœcie jeno muscas po œcianach packš bili, więcej nikogo. - Jakże to było? jakże? - pytali młodzi. - A cóż to waszmoœciowie chcecie, żeby mi się język od kręcenia się w gębie zapaliłjako oœ w wozie? - To trzeba polać! wina! - wołała szlachta. - Chyba że tak! - odpowiadał pan Zagłobai rad, że znalazł wdzięcznych słuchaczów, opowiadał im wszystko ab ovo, od podróży do Galaty i od ucieczki z Rozłogów aż do zdobycia choršgwi pod Konstantynowem, onizaœ słuchali z otwartymi ustami, czasem mruczeli, gdy sławišc własne męstwo, zanadto ich niedoœwiadczenie poniewierał, ale zapraszali i poili co dzień w innej kwaterze. Bawiono się tedy wesoło i huczno w PEc •{c c #,ěc ;` Zbarażu, aż się stary Zaćwilichowski i inni poważniejsi dziwili, że ksišżę tak długo na owe gody pozwalał; on zaœ siedział cišgle w swojej kwaterze; widać umyœlnie żołnierstwu folgę dał, by przed nowymi bojami wszystkiego dobrego zażyło. Tymczasem przyjechał Skrzetuski i zaraz wpadł jak w wir, jak w ukrop jaki. Chciało się też i jemu odpoczynku w kole towarzyszów posmakować, ale jeszcze bardziej chciało mu się do Baru, do kochanej jechać i wszystkich zgryzot dawnych, wszystkich obaw i utrapień w jejsłodkim objęciu zapomnieć. Więc nie zwłóczšc, do księcia szedł, by zdać sprawę z wyprawy pod Zasław i pozwoleniena wyjazd uzyskać. Znalazł księcia zmienionego do niepoznania, aż się widokiem jego przeraził - i w duchu się pytał: Tenże to jest wódz, któregom pod Machnówkš i Konstantynowem widział? - Bo też przed nim stał człowiek brzemieniem trosk pochylony, z wpadłymi oczyma i spieczonymi usty, jakoby ciężkš chorobš wewnętrznš trapiony. Zapytany o zdrowie odrzekł krótko i sucho, że jest zdrowy, rycerz zaœ dłużej pytać nie œmiał; więc zdawszy sprawę z podjazdu zaraz jšł prosić, by mógł na dwa miesišce choršgiew opuœcić, dopóki by się nie ożenił i żony do Skrzetuszewa nie odwiózł. Na to ksišżę jakby się ze snu obudził. Zwykła mu dobroć rozlała się po chmurnymobliczu i przygarnšwszy pana Skrzetuskiegorzekł: - Koniec więc twojej męki. JedŸ, jedŸ, niech cię błogosławi Bóg. Sam bym chciał być na twym weselu, bom to i Kurcewiczównie, jako córce Wasyla, i tobie,jako przyjacielowi, powinien, ale w tych czasach już mi to niepodobieństwo się ruszyć. Kiedy chcesz jechać? - Wasza ksišżęca moœć, choćby dziœ! - To jedŸ jutro. Nie możesz sam jechać. Dam ci trzystu Wierszułłowych Tatarów, abyœ zaœ jš bezpiecznie odprowadził. Z niminajprędzej dojedziesz, a potrzebni ci będš, bo tam kupy hultajstwa się włóczš. Dami ci i list do pana Jędrzeja Potockiego, ale nim go napiszę, nim Tatarzy przyjdš, nim się wreszcie ty wybierzesz, do jutra wieczór zejdzie. - Jak wasza ksišżęca moœć rozkaże. Ale jeszcze œmiem prosić, aby Wołodyjowski i Podbipięta mogli także ruszyć ze mnš. - Dobrze. PrzyjdŸże jeszcze jutro na pożegnanie i błogosławieństwo. Chciałbym też i twojej kniaziównie jaki upominek posłać. Zacna to krew. BšdŸcieże szczęœliwi, boœcie siebie warci. Rycerz już klęczał i obejmował kolana ukochanego wodza, któren jeszcze powtórzył kilkakrotnie: - Niech ci Bóg szczęœci! niech ci Bóg szczęœci! No, przyjdŸ jeszcze jutro. Ale rycerz nie podnosił się i nie odchodził, jakby chciał jeszcze o coœ prosić, na koniec wybuchnšł: - Wasza ksišżęca moœć! - A co jeszcze powiesz? - pytał łagodnieksišżę. - Wasza ksišżęca moœć wybaczy œmiałoœci, ale... mnie się serce kraje i od żalu wielkiego œmiałoœć przychodzi: co waszej ksišżęcej moœci jest? Zali troski gnębiš czy choroba? Ksišżę położył mu rękę na głowie. - Ty tego wiedzieć nie możesz! - rzekł zesłodyczš w głosie. - PrzyjdŸ jeszcze jutro. Pan Skrzetuski wstał i odszedł ze œciœniętym sercem. Wieczorem przyszedł do jego kwatery stary Zaćwilichowski, a z nim mały Wołodyjowski, pan Longinus Podbipięta i pan Zagłoba. Zasiedli za stołem, a wtem Rzędzian wszedł do izby niosšc kusztyki i antałek. - W imię Ojca i Syna! - zawołał pan Zagłoba. - To widzę, waœci pachół zmartwychwstał. Rzędzian zbliżył się i za kolana go objšł. - Nie zmartwychwstałem ja, alem nie umarł, dzięki pono temu, żeœ mnie jegomoœć ratował. A pan Skrzetuski na to: - I do Bohuna potem na służbę przystał. - To będzie miał w piekle promocję - rzekł pan Zagłoba, a potem zwracajšc się do Rzędziana: - Nie musiałeœ ty tam w tej służbie rozkoszy zażyć; naœci talara na pociechę. - Dziękuję pokornie jegomoœci - rzekł Rzędzian. - On! - zawołał pan Skrzetuski - to frantna cztery nogi kuty. U Kozaków łup wykupował, a co ma, tego byœmy obaj z waćpanem nie kupili, choćbyœ waćpan wszystkie swoje posiadłoœci w Turczech sprzedał. - To tak? - rzekł pan Zagłoba. - Trzymajże sobie mego talara i roœnij, lube drzewko, bo jeœli nie na Bożš Mękę, to choć na szubienicę się przydasz. Dobrze temu pachołkowi z oczu patrzy. (Tu pan Zagłoba chwycił za ucho Rzędziana i targajšc je lekko, mówił dalej.) Lubię frantów i toć prorokuję, że wyjdziesz na człowieka, jeœli bydlęciem nie zostaniesz. A jak cię tam twój pan, Bohun, wspomina, co? A Rzędzian uœmiechnšł się, bo mu pochlebiły słowa i kares, i odparł: - O mój jegomoœć, a jak on jegomoœci wspomina, to aż skry zębami krzesze. - IdŸ do diabła! - zawołał z nagłym gniewem pan Zagłoba. - Co mi tu będziesz bredził! Rzędzian wyszedł, oni zaœ poczęli rozmawiać o jutrzejszej podróży i o szczęœliwoœci niezmiernej, jaka pana Jana czeka. Miód poprawił wprędce humor panu Zagłobie, który zaraz zaczšł Skrzetuskiemudomawiać i o chrzcinach napomykać, to znowu o zapałach pana Jędrzeja Potockiegodla kniaziówny. Pan Longinus wzdychał. Pili i radowali się w duszy. Aż wreszcie rozmowa weszła na koniunktury wojenne i na księcia. Skrzetuski, który kilkanaœcie dniw obozie nie był, pytał: - Powiedzcież mi waszmoœciowie, co się naszemu księciu stało? Toż to inny człowiek. Już ja tego wszystkiego nie rozumiem. Bóg mu dawał wiktorię za wiktoriš. Że go tam przy regimentarstwie pominęli, to i cóż? to za to teraz wszystko wojsko do niego się wali, tak że bez niczyjej łaski hetmanem zostanie i Chmielnickiego zetrze... a on widać czegoœ się trapi i trapi!... - Może mu się pedogra zaczyna - rzecze pan Zagłoba - jak mnie czasem w wielkim palcu łupnie, to przez trzy dni mam melankolię. - A ja wam, brateńki, powiem - rzekł kiwajšc głowš pan Podbipięta. - Nie słyszałem ja tego sam od księdza Muchowieckiego, alem słyszał, że tak komuœ mówił, dlaczego ksišżę udręczon... Ja tam sam nie mówię: łaskawy to pan, dobry i wielki wojownik... co mnie tam jego sšdzić, ale jakoby ksišdz Muchowiecki... zresztš czy ja wiem, czy co? - No, patrzcieże waszmoœciowie na tego Litwina! - zawołał pan Zagłoba. - Nie mam ja dworować z niego, kiedy on ludzkiej mowy nie zna! Cóżeœ waszmoœć chciał powiedzieć? Kołujesz, kołujesz jako zajšc wedle kotliny, a w sedno nie możesz utrafić. - Cóżeœ waszmoœć naprawdę słyszał? - spytał pan Jan. - At! kiedy bo to... jakoby mówili, że ksišżę za dużo krwi rozlał. Wielki to wódz,ale miary w karaniu nie zna i teraz podobnowszystko widzi czerwono - w dzień czerwono i w noc czerwono, jakoby go czerwony obłok otaczał... - Nie praw waœć głupstw! - huknšł z gniewem stary Zaćwilichowski. - Babskie toplotki! Nie było dla hultajstwa lepszego pana czasu pokoju, a że dla buntowników litoœci nie zna, to i cóż? To zasługa, nie grzech. Jakichże to mšk, jakich kar byłoby zanadto dla tych, którzy tę ojczyznę we krwi utopili, którzy Tatarom własny lud w niewolę wydawali nie chcšc znać Boga, majestatu, ojczyzny, zwierzchnoœci? Gdzie mi waszmoœć pokażesz monstra podobne? gdzie takie okrucieństwa, jakich się oni dopuszczali nad niewiastami i małymi dziećmi? gdzie takie zbrodnie potworne? I na to pala a szubienicy zanadto?! Tfu, tfu! waœć masz żelaznš rękę, ale serce niewieœcie. Widziałem, jakeœ stękał, gdy Pułjana przypiekali, i mówiłeœ, że wolałbyœ go był na miejscu ubić. Ale ksišżęnie jest baba, wie, jak nagradzać, jak karać. Co mi tu waœć będziesz koszałki prawił. - Toż ja mówiłem, ojcze, że nie wiem - tłumaczył się pan Longinus. Ale staruszek sapał jeszcze długo i rękšpo mlecznej czuprynie się gładził, i mruczał: - Czerwono! hm! czerwono!... to zaœ coœ nowego! W głowie temu, co to wymyœlił, zielono, nie czerwono! Nastała chwila ciszy, tylko przez okna dochodził wrzask hulaszczej szlachty. Mały Wołodyjowski przerwał panujšce w izbie milczenie. - Cóż wy, ojcze, myœlicie? co może być naszemu panu? - Hm! - rzekł starzec. - Ja mu nie konfident, więc nie wiem. Nad czymœ on sięnamyœla, sam ze sobš się łamie. Duszne to jakieœ walki, nie może być inaczej - a im dusza większa, tym męka cięższa... I nie mylił się stary rycerz, bo oto w tej chwili ów ksišżę, wódz, zwycięzca leżał w prochu w swojej kwaterze przed krucyfiksem i toczył jednš z najzaciętszych walk w swym życiu. Straże na zamku zbaraskim obwoływały północ, a Jeremi cišgle jeszcze rozmawiał z Bogiem i z własnš duszš wyniosłš. Rozum, sumienie, miłoœć dla ojczyzny, duma, poczucie własnej siły i wielkich przeznaczeń zmieniły się w jego piersi w zapaœników i wiodły ze sobš bój zacięty, od którego pękała pierœ, pękała głowa i ból targał wszystkie jego członki. Oto wbrew woli prymasa, kanclerza, senatu, regimentarzów, wbrew woli rzšdu szły do tego zwycięzcy wojska kwarciane, szlachta, cudze choršgwie prywatne, słowem cała Rzeczpospolita oddawała mu się w ręce, uciekała się pod jego skrzydła - losy swoje powierzała jego geniuszowi i przez najlepszych swych synów wołała: Ratuj, bo ty jeden ratować możesz! Jeszcze miesišc, jeszcze dwa, a pod Zbarażem stanie sto tysięcy wojowników gotowych na bój œmiertelny ze smokiem wojny domowej. Tu obrazy przyszłoœci oblane jakimœ niezmiernym œwiatłem sławyi potęgi poczęły się przesuwać przed oczyma kniazia. Zadrżš ci, którzy go pominšć i upokorzyć chcieli - a on porwie teżelazne hufce rycerstwa i powiedzie je w stepy ukraińskie do takich zwycięstw, do takich tryumfów, o jakich dzieje jeszcze nie słyszały. I kniaŸ czuje w sobie siłę odpowiedniš - z ramion strzelajš mu skrzydła, jakby skrzydła œwiętego MichałaArchanioła. Oto zmienia się w tej chwili w jakiegoœ olbrzyma, którego zamek cały, cały Zbaraż, cała Ruœ objšć nie może. Na Boga! on zetrze Chmielnickiego! on zdepce bunt - on spokój ojczyŸnie powróci! Widzi rozległe błonia, krocie wojsk, słyszy huk armat... Bitwa! bitwa! pogrom niesłychany, niebywały! Krocie ciał, krocie choršgwi zaœciełajš step zbroczony, a on tratuje po cielsku Chmielnickiego i tršby grajš zwycięstwo, a głos leci od mórz do mórz... KniaŸ zrywa się i ręce do Chrystusa wycišga, a naokół jego głowy płonie. jakieœ czerwone œwiatło. Chryste! Chryste! - woła - Ty wiesz! Ty widzisz, iż ja to uczynić potrafię, rzeknij mi, iżem powinien! Ale Chrystus głowę na piersi zwiesił i milczy, taki bolesny, jakby go dopiero przed chwilš rozpięto. Na chwałę to Twojš!- woła ksišżę - Na chwałę wiary i Koœcioła, całego chrzeœcijaństwa! O Chryste! Chryste! I nowy obraz mknie przedoczyma bohatera. Nie na zwycięstwie nad Chmielnickim kończy się ta droga. KniaŸ, bunt pożarłszy, jego się ciałem jeszcze utuczy, jego siłami zolbrzymieje, krocie Kozaków do krociów szlachty przyłšczy i pójdzie dalej: na Krym uderzy, straszliwszego smoka w jego własnej jamie dosięgnie, krzyż zatknie tam, gdzie dotšd nigdy dzwony wiernych na modlitwę nie wzywały. Albo też pójdzie w te ziemie, które raz już kniazie Wiœniowieccy kopytami końskimi stratowali, i granice Rzeczypospolitej, a z nimi Koœcioła, do ostatnich krańców ziemi rozcišgnie... Gdzie to koniec tego pędu? gdzie koniec sławy, siły, potęgi? - Nie masz go wcale... Do komnaty zamkowej wpada białe œwiatło miesišca, ale zegary bijš póŸnš godzinę i kury piejš. Dzień zejdzie już niedługo, ale będzie-li to dzień, w którym obok słońca na niebie nowe słońce na ziemizaœwieci? ........................................ Tak jest! - Dzieckiem byłby ksišżę, nie mężem, gdyby tego nie uczynił, gdyby dla jakich bšdŸ powodów przed głosem tych przeznaczeń się cofał. Oto czuje już pewien spokój, który widocznie na niego zlał Chrystus miłosierny - niechże będzie za to pochwalon! - Już myœli trzeŸwiej, lżej i oczyma duszy położenie ojczyzny i wszystkich spraw jasno ogarnia. Polityka kanclerza i tych tam panów z Warszawy, również jako wojewody bracławskiego, jestzła i dla ojczyzny zgubna. Zdeptać naprzód Zaporoże, ocean krwi z niego wytoczyć, złamać je, zniweczyć, zgnieœć, zwyciężyć, a potem dopiero przyznać pokonanym wszystko - ukrócić wszelkie nadużycia, wszelkie uciski, zaprowadzić ład, spokój; mogšc dobić - do życia wrócić - oto droga jedynie tej wielkiej i wspaniałej Rzeczypospolitej godna. Może dawniej, dawniej, można było obrać innš - dziœ - nie!Do czegóż mogš bowiem doprowadzić układy, gdy naprzeciw siebie stojš krocie tysięcy zbrojnych, a choćby je zawarto - jakšż siłę mieć mogš? Nie! nie! to senne mary, to urojenia, to wojna rozcišgnięta nawieki całe, to morze łez i krwi na przyszłoœć! Niech się uchwycš tamtej jedynej drogi, wielkiej, szlachetnej, potężnej - a on niczego więcej nie będzie nichciał, ni pożšdał. Osiędzie na powrót w swych Łubniach i będzie czekał cicho, póki go przeraŸliwe tršby Gradywa na nowo do czynu nie powołajš... Niech się uchwycš! - Ale kto! Senat? sejmy burzliwe? kanclerz? prymas czy regimentarz? Kto prócz niego tę wielkš myœl rozumie? i kto wykonać jš może? niech się znajdzie taki - to zgoda!... Ale gdzie jest taki? kto ma siłę? - On jeden - nikt więcej! - Do niego idzie szlachta, do niego œcišgajš wojska, w jego ręku miecz Rzeczypospolitej. Przecie Rzeczšpospolitš, nawet gdy pan jest na tronie, a cóż dopiero, gdy pana nie ma, rzšdzi wola tegożnarodu. Ona to suprema lex! A wypowiada się nie tylko na sejmach, nie tylko przez posłów, senat i kanclerzy, nie tylko przez pisane prawa i manifesty, ale jeszcze silniej, jeszcze dobitniej, jeszcze wyraŸniej - czynem. Kto tu rzšdzi? Stan rycerski - a oto ten stan rycerski œcišga się do Zbaraża i mówi mu: Tyœ jest wodzem.Cała Rzeczpospolita bez wotów władzę muoddaje siłš faktów i powtarza: Tyœ jest wodzem. I on miałby się cofać? Jakiejże jeszcze nominacji potrzebuje? Od kogo ma jej czekać? Czy od tych, którzy Rzeczpospolitš zgubić - a jego upokorzyć usiłujš? Za co? za co? Czy za to, że gdy wszystkich ogarnęła panika, że gdy hetmani w jasyr poszli, wojska zginęły, panowie kryli się po zamkach, a Kozak postawił nogę na piersi Rzeczypospolitej, on jeden tylko zepchnšł tę stopę i podnosił z prochu zemdlałš głowę tej matki - poœwięcił dla niej wszystko, życie,fortunę, uratował od hańby, od œmierci - on zwycięzca?! Kto tu zasłużeńszy, niech tedy bierze tęwładzę! Komu się słuszniej należy, niech wtego rękach spocznie. On chętnie zrzeknie się tego ciężaru, chętnie Bogu i Rzeczypospolitej powie: Puœćcie sługę w pokoju, bo oto znużon już bardzo i sił zbawion, a przy tym i tego pewien, że pamięć jego ni grób nie zaginie. Ale gdy nie masz nikogo takiego - po dwakroć i trzykroć byłby dziecięciem, nie mężem, gdyby tej władzy, tej słonecznej drogi, tej œwietnej, ogromnej przyszłoœci, w której jest ratunek Rzeczypospolitej, jejsława, potęga, szczęœcie, miał się wyrzekać. I dlaczego? KniaŸ znowu głowę dumnie podniósł i płonšcy wzrok jego padł na Chrystusa, ale Chrystus głowę na piersi zwiesił i milczał taki bolesny, jakby go dopiero przed chwilš rozpięto... Dlaczego? Bohater skronie rozpalone rękoma przycisnšł... Może i jest odpowiedŸ.Co znaczš te głosy, które wœród złotych i tęczowych widzeń sławy, wœród szumu przyszłych zwycięstw, œród przeczuć wielkoœci i potęgi tak nieubłaganie wołajš mu do duszy: Ach! stój, nieszczęsny! Co znaczy ów niepokój, który nieustraszonš pierœ jego dreszczem jakiejœ trwogi przejmuje? Co znaczy, że gdy on najjaœniejinajdowodniej okazuje sobie, że władzę wzišć powinien, coœ mu tam w przepaœciachsumienia szepce: Sam się łudzisz, duma cię uwodzi, szatan pychy królestwa ci obiecuje. I znów straszna walka zawrzała w duszy księcia, znów porwał go wicher trwogi, niepewnoœci i zwštpień. Co czyni szlachta, która do niego zamiast do regimentarzów cišgnie? Prawo depce. Co czyni wojsko? Dyscyplinę łamie. Ion, obywatel, on, żołnierz, ma stawać na czele bezprawia? ma je swojš powagš okrywać? ma pierwszy dawać przykład niekarnoœci, samowoli, nieposzanowania praw, i to wszystko dlatego tylko, by władzę o dwa miesišce pierwej zagarnšć, boć jeœli królewicz Karol na tron obrany będzie - to i tak ta władza go nie minie? On to ma dawać tak straszliwy przykład wiekom potomnym? Cóż bowiem się stanie? Dziœ tak uczyni Wiœniowiecki, jutro @Bc ‚¨ c *q ˙˙Koniecpolski, Potocki, Firlej, Zamojski lub Lubomirski! A gdy każdy bez uwagi na prawoi karnoœć, gwoli własnej ambicji działać rozpocznie, gdy dzieci pójdš wzorem ojców i dziadów, jakaż to przyszłoœć czeka ów kraj nieszczęsny? Robactwo samowoli, nierzšd, prywaty toczš już i tak pień tej Rzeczypospolitej; pod siekierš wojny domowej próchno się sypie, uschłe gałęzie z drzewa odpadajš - co się stanie, gdy ci, którzy chronić je powinni i strzec jak Ÿrenicy oka - sami ogień podkładać będš? Co się stanie? Jezu! Jezu! Chmielnicki też dobrem publicznym się osłania i nie czyni nic innego, jeno przeciw prawu i zwierzchnoœci powstaje. Kniazia dreszcz przeszedł od stóp do głowy. Ręce załamał: Zali ja mam być drugim Chmielnickim - o Chryste! Ale Chrystus głowę na piersi zwiesił i milczał taki bolesny, jakby go dopiero przed chwilš rozpięto. KniaŸ szarpał się dalej. Jeœli on władzę weŸmie, a kanclerz, senat i regimentarze zdrajcš i buntownikiem go ogłoszš - to co będzie? Druga wojna domowa? A przy tym czy to Chmielnicki jest największym i najgroŸniejszym wrogiem tej Rzeczypospolitej? Wszak nieraz biły w niš jeszcze większe potęgi, wszak gdy dwieœcie tysięcy żelaznych Niemców szło pod Grunwaldem na pułki Jagiełłowe, gdy pod Chocimiem pół Azji stanęło do boju, zguba jeszcze bliższš się zdawała - a cóż się stało z tymi wrogimi potęgami? Nie! Rzeczpospolita wojen się nie lęka i nie wojny jš zgubiš! Ale czemuż to wobec takich zwycięstw, takiej utajonej siły, takiej sławy ona, która pogromiła Krzyżaków i Turków... taka jest słaba i niedołężna, że przed jednym Kozakiem przyklękła? że sšsiedzi rwš jej granice, że wyœmiewajš jš narody, że głosu jej nikt nie słucha, o gniew jej nie dba, a wszyscy zgubę przewidujš? Ach! to właœnie duma i ambicja magnatów, to czyny na własnš rękę, to samowola tego przyczynš. Wróg najgorszy to nie Chmielnicki, ale nieład wewnętrzny, ale swawola szlachty, ale szczupłoœć i niekarnoœć wojska, burzliwoœć sejmów, niesnaski, rozterki, zamęt, niedołęstwo, prywata i niekarnoœć - niekarnoœć przede wszystkim. Drzewo gnije i próchnieje od œrodka. Rychło czekać, jak pierwsza burza je zwali - ale parrycyda ten, kto do takiej roboty ręce przykłada, przeklęty ten, kto przykład daje, przeklęty on i dzieci jego dodziesištego pokolenia!!... IdŸże teraz, zwycięzco spod Niemirowa, Pohrebyszcz, Machnówki i Konstantynowa; idŸ kniaziu-wojewodo, idŸ, odejmij władzę regimentarzom, zdepcz prawo i zwierzchnoœć i dawaj przykład potomnym, jak w matce targać wnętrznoœci. Strach, rozpacz i obłškanie wybiło się natwarzy kniazia... Krzyknšł okropnie i chwyciwszy się rękami za czuprynę padł w proch przed Chrystusem. I kajał się kniaŸ, i bił dostojnš głowš wkamiennš posadzkę; a z piersi jego wydobywał się głuchy głos: - Boże! bšdŸ miłoœciw mnie grzesznemu! Boże! bšdŸ miłoœciw mnie grzesznemu! Boże!bšdŸ miłoœciw mnie grzesznemu!.. Różana jutrznia wstała już na niebie, a potem przyszło złote słońce i oœwieciło salę. W gzymsach poczšł się œwiergot wróbli i jaskółek. KniaŸ wstał i poszedł zbudzić pacholika Żeleńskiego œpišcego z drugiej strony drzwi. - Biegaj - rzekł mu - do ordynansowych i każ im zwołać tu do mnie pułkowników, którzy stojš w zamku i w mieœcie, tak kwarcianych, jak i z pospolitego ruszenia. We dwie godziny póŸniej sala poczęła sięnapełniać wšsatymi i brodatymi postaciami wojowników. Z ksišżęcych ludzi przyszedł stary Zaćwilichowski, Polanowski, Skrzetuski z panem Zagłobš, Wurcel, oberszter Machnicki, Wołodyjowski, Wierszułł, Poniatowski, wszyscy niemal oficerowie aż do choršżych prócz Kuszla, któren był ku Podolu na podjazd wysłany. Zkwarty byli obecni Osiński i Korycki. Wielu znaczniejszej szlachty z pospolitego ruszenia nie można było z pierzyn powycišgać, ale przecie i tych zebrała się garœć niemała - a między nimi personaci z różnych ziem, od kasztelanów aż do podkomorzych... Brzmiały szmery, rozmowy i szumiało jak w ulu, a wszystkie oczy były zwrócone na drzwi, przez które miał się ksišżę ukazać. Wtem umilkło wszystko. Ksišżę wszedł. Twarz miał spokojnš, pogodnš - i tylko zaczerwienione bezsennoœciš oczy i œcišgnięte rysy œwiadczyły o przebytej walce. Ale przez owš pogodę, a nawet słodycz przewijała się powaga i nieugięta wola. - Moœci panowie! - rzekł. - Dzisiejszej nocy rozmawiałem z Bogiem i własnym sumieniem, co mnie uczynić należy: oznajmuję przeto waszmoœciom, a wy oznajmijcie całemu rycerstwu, iż dla dobraojczyzny i zgody potrzebnej w czasach klęski poddaję się pod komendę regimentarzów. Głuche milczenie zapanowało w zgromadzeniu. W południe tegoż dnia na podwórcu zamkowym stało trzystu Wierszułłowych Tatarów, gotowych do drogi z panem Skrzetuskim, a na zamku ksišżę wyprawiał obiad starszyŸnie wojskowej, który zarazem miał być pożegnalnš ucztš dla naszego rycerza. Posadzono go tedy przy księciu, jako pana młodego, a za nim zaraz siedział pan Zagłoba, gdyż wiedziano, iż jego to sprawnoœć i odwaga ocaliły pannę młodš z ostatniej toni. Ksišżę był wesół, bo brzemię z serca zrzucił, i wznosił kielichy na pomyœlnoœć przyszłego stadła. Œciany i okna drżały od okrzyków rycerzy. W przedpokojach czyniła wrzawę służba, między którš Rzędzian rej wodził. - Moœci panowie! - rzekł ksišżę - niechże ten trzeci kielich będzie dla przyszłej konsolacji. Walne to gniazdo. Daj Bóg, aby jabłka nie popadały daleko od jabłoni. Niech z tego Jastrzębca godne rodzica Jastrzębczyki się rodzš! - Niech żyjš! niech żyjš! - Na podziękowanie! - wołał Skrzetuski wychylajšc ogromny kielich małmazji. - Niech żyjš! niech żyjš! - Crescite et multiplicamini! - Jużeœ to waszmoœć z pół choršgiewki powinien wystawić! - rzekł œmiejšc się staruszek Zaćwilichowski. - Zaskrzetuszczy wojsko z kretesem! jużja go znam! - krzyknšł Zagłoba. Szlachta ryknęła œmiechem. Wino szło dogłów. Wszędy widać było czerwone twarze,ruszajšce się wšsy, a humory stawały się z każdš chwilš lepsze. - Kiedy tak - wołał rozochocony pan Jan - to już się waszmoœciom muszę przyznać, że mi kukułka dwunastu chłopczysków wykukała. - Dalibóg! wszystkie bociany od roboty pozdychajš! - wołał pan Zagłoba. Szlachta odpowiedziała nowym wybuchemœmiechu i œmiali się wszyscy, aż się sala jakoby grzmotem rozlegała. Wtem w progu sali ukazało się jakieœ posępne widmo okryte kurzem - i na widok stołu, uczty i rozpromienionych twarzy zatrzymało się we drzwiach, jakby wahajšcsię, czy wejœć dalej. Ksišżę dostrzegł je pierwszy, brwi zmarszczył, oczy przesłonił i rzekł: - A kto tam? A! to Kuszel! Z podjazdu! Cosłychać? jakie nowiny? - Bardzo złe, moœci ksišżę - rzekł dziwnym głosem młody oficer. Nagła cisza zapanowała w zgromadzeniu,jakby je kto urzekł. Kielichy niesione do ust zawisły w połowie drogi, wszystkie oczy zwróciły się na Kuszla, na którego zmęczonej twarzy malowała się boleœć. - Lepiej byœ tedy ich waœć nie powiadał, gdym przy kielichu wesół - rzekł ksišżę - ale gdyœ już zaczšł, to dokończ. - Moœci ksišżę, wolałbym i ja nie być puszczykiem, bo mi ta wiadomoœć przez usta nie chce się przecisnšć. - Co się stało? Mów! - Bar... wzięty! KONIEC TOMU PIERWSZEGO Tekst na podstawie wydania drugiego, poprawionego przez autora, z uwzględnieniem wydania pierwszego. Ilustracje na podstawie filmu Jerzego Hoffmana "Ogniem i Mieczem". 2001 aRPi @zâ QŔ_zâPq˙>??˙ô˙đ˙Ŕř˙˙P˙˙8@@˙x˙ř˙€†ŔĆ˙ śß˙˙|˙˙˙˙>ţü˙˙ľ˙đ˙ßO°˙ů˙˙ŕ˙1˙€ďß×ßŔ?˙Ŕ?„{˙˙˙˙˙˙UŞ?Ŕţţ˙ß˙ţ ňń˙ŕŕ˙ŕŕwÔîŠę˙˙˙€€˙˙˙˙čď˙ű˙€??€ü?ŔŔŔěţ<˙[$˙˙| ——q?Ŕ?ŕ˙˙ţ˙?˙˙˙˙lo_ řŔ˙9Ć˙˙x??Ŕü˙˙˙˙€˙˙˙˙ţĎ˙~đ ˙˙˙˙˙˙ţýüřđŕŔ€řôŔƒ0 €Â4t*4#D 榝3Œ“2Mľ*ý"˙˙€˙€˙˙€?˙˙˙˙˙~~˙řţű|Ďđ??˙˙˙˙˙˙€U€˙˙ŕ˙€?żđ˙˙á÷řď‰vđsż˙˙đ˙ř˙řß˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙ţüű˙V˙˙˙ţ˙ţ˙€NOËB8áŢ ß@@ „‡xrź ňďŔŔx „CƒEŒď@˙X7jU¸§ýG,S@ŕ˙˙˙˙˙˙˙˙˙üüüü€?řřţ ţŔ?Ŕ˙`ŕřř  ŔŔŔ˙w¨P{¤'?Ŕ>?řÇ˙üă˙ţƒü˙(ř˙x0?˙˙ů?Ďuţ˙4ď‚˙˙˙ţüüüřřđđđoíp8? ?1Ë4Oą/Óę0ŕđŔ ĐŕŔŔ `_pO ?˙˙˙˙˙˙˙˙ ??óüs|ü€˙``ŕ_ŕŕŕŕŕ˙˙˙˙?ŔOАüü˙˙ŕx˙˙x ?ď<~řÇj˙đooß?Ŕđ?Ŕńţ˙ç00Ŕ˙˙˙˙ţ˙đ ó˙˙p˙˙˙đŕŕđŕŔŔ Ŕ@Ŕ€Ŕ`Ŕ řđ0Ŕ ŔŔ€ŞQŞU¤J˙€˙€˙€@?@s| ŕ?ŕ˙??˙˙˙˙Ä;‚‚˙˙˙ü<ü˙˙˙ř÷řü€˙˙ŕ˙˙˙˙€řřÇř3< çř/ŕ˙ ˙ŕ?˙˙ü˙ŕĂü/‹ô˙řŔ@Ŕ@€Ŕ€Ŕ€ŔŔŔŔ?(<[ţxw`_˙˙˙ţđpň_Ą?Ŕ€€€€€ŔŔ@   / 0/g˙ü˙ŕ˙˙Ă˙ţéż˙˙˙Ŕ˙Ŕ?XĎ0˙ţ˙ őUüüý˙ŕŕř?xÍo˙@˙íý˙ČČ``ŕÇǃüü8?Ăü?˙˙đ˙˙˙˙˙˙˙˙ţ˙đŔŔŔŔŔŔŕ ŕ ŕ ÷@űß˙xţ˘ň˙˙˙ƒ|ďç÷ ŇîĂ=ç›WŤď“ă#Çw˙O˙ ŸŕߥÂýŕŕřřřŘüĚüÜřpđđp€€€€  ??@@???@ű|ƒ˙÷ŔŔŔÁ˙ŕ€p€řŕđ‹üüŕđđüüüü˙‹˙˙˙ţţ€€xřţţřřç?ţ˙đ?Ŕ?€Ç˙˙˙??˙˙˙ţ˙ŕ ŔŔŔŕŕŕđŕřüüř€˙h`x}@@?čůKľŚXţ?ÇŕŸ€hc\#ßŔ x#řxĐĐźźşşo“?Çúľ|ƒĐđ8ř8ůÁřĂŔÄĂŔĎ??€˙˙˙˙˙˙ü˙˙ăăÎüđ˙˙?řřüŕĐţŕüüřřř˙ů€˙˙˙˙˙Cżř‡đăŕŕĚ<€€ďƒƒ?7˙6?đ˙Ŕ???Ŕ???˙˙˙˙ ţńüńţ+đ?ż?Ŕ˙˙ż@ţü˙˙˙˙˙˙˙˙>Ŕţŕ|Ô<ôčđřôˆ(+?˙˙>˙˙˙˙Ŕ€Ŕ0đ€0đ€Đ˙ŕđř?żŸŕ˙ ?Ϗ?˙˙?;ď˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙řřřÔü¸üţÄţţţž?ü?ř>Áăžqă3Íř XŔ €ÁÁ` ÁŽ˙‡K'owI˜ŕŕЀŘÇŇÍĎĐ+<˙źC˙˙˙˙˙?ç˙˙.Äű˙˙˙˙˙˙üĂţ˙ţţ˙ńÎÇ?˙řř÷˙p€Ŕ˙˙ţţţ8ÇřřřđöŔŔţ˙?˙˙˙? ˙ß ďÁţÁţü˙ţ˙?ţ˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙ţ˙úţü ôÔ4ˆ˙ࢭËĚŁâQđPŐň´ä1Î˙ţţüřđ€p€† 8 ńvŃL Ÿ@€~?ß ˙˙˙˙˙˙ż?ß_]˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙ţ˙˙˙˙üţ˙ţüđ˙Ŕ€€€~ŕ˙@ü˙||Ŕ?˙ü˙€üü˙?˙ďüü ุ˙ŞU˙˙˙˙˙˙A~˙€˙˙˙˙˙˙˙ńńţúđřŔŕ€ŔüúđěŔ¸üô @ŕ:'ˆŒŽţvç>@śö‚~îÓ.ýtoä˙/$   ‡ŕŕ‚ š < ˙‘žvYđŐđŢ<u¤÷řŻ°?(ˆ€é退##//2@@€€˙Ŕßŕop78[\!"˙đŕŕßŔâááüüü€xůü˙ߣ‚˙˙đ ď˙˙€€ŔţŘřöđŕţţŔŔŔ˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙ţ˙˙˙žţüřţđčŔđŔś€tŕ@¤€†‚ ‡Â]řH¸Ý€?@íü(†LHlf€†,0yA ZPp@@0ŔFŔJzüđ‡ŕĐčđŔŔ`€#'  ĚĚĐĐ [0Äńě`şŔáŔČ € € @ŕŔ<@@żŔŕŕ˙řĺ˙˙˙˙˙˙ř˙˙˙Ŕţđř ôţţŕúŰ$äÚ%¤[˙ŕŕ€ř€@đ ˙đ˙ţţýü˙üűřúř÷„ŽŽ„„ʆÂÂď Ť~‚űřř¨Ŕ˙€_—€/Ŕ€č*ĚëĺDöÁŮ{ăüúţúś4ÁB   Ń8š¸p Čú 0čh€€Á€.~t>h\ř˜Ŕ €@€€ź  ţńô x€đ@?`_/0/ <ŕ˙˙˙˙˙˙˙RJsNrJQJrNRJsN”N“NsN“N”NsJ“N”RsNrJ“NsNrNrJ´R”R“N“N´R”N“R0FRJQJ1F1FQJRJ1FQJsJRJsNsJ“NsNsNRJ“NrNsNŹ1rJ>sJrJ“RsNrN“N´R”R“RBQJ0F1F1FQFRJQJRJsJsNQJRJsJsNQJĽ RJsNĆî5rJJ!rJ“RsNrN“R´R”RrNBQJ1F0F1FQJRJ0F1FsJRJsNRJsJRJsNcRFsJĽ ¤Î1rJIrN”R“NsN”R´R“NsNď=1FQJB1FQJRJB1FsNRJBRFsJRJBĆ Î1*sJĹ Ź-rJI!sN“N”R“R”R´R”R“Rď=0FB1F1FQFRJQJ1FsNRJQJRFRJRJQJĆ ­1)sJĹ Î5sJJ!sN“N”R“R”R´R”R“Rď=0FB1F1F0FB1F1FRJB1FRFrJRJsJĹ ­1JRF)!>sNŒ)sN“N”R“R”R´R´V“Rď=0FBB0F1FBB1FRJBBď5RFrJ1>ĽŽ-)”JJ%RF“N­1rN”R“RsN”R´R´VsNî=0FBBB0F1FB0FRJ1FBŚ :K!RFĽk!đ1sN“R­1sN´R“R”N´R´R“R”Nî=0FBBB0B0FBBRJ0F1F¤>J!RF¤Ď)+S:J%B“R­1sN´R“R”N´R´R“R”NÎ9B0Bî=B0BB0FBRJ0F1FƒRFĽÇĽŽ%KsJ­11F“RRF“N´V”R“R´R´V”R“RÎ9Bď=BB0Fď=B0FRJQF1Fç Î1LRFb+Ž!č Œ-QF“RÎ5“N´V”R“R”R´R´V“RÍ9Bď=î=B0B0Fî=0FRJ1Fî= °!1FŽALŻ!Çćď9“RŹ-“R´R”R´V”N´R”R´V­5ď=Î9Í9B0BB0F0FRJ1F0FŃ!1FmA+ŚAî5“Rć“RľV´V”R“N´R”R“RŹ5ď=Î9Í9B0BB0FB0B1F0FƒŽ1B*A)lJa0>“R“RľV´V”R”N´R”R”RŹ5î=Î9Í9î=BBď=B0B1F0Fb­1č 0BA)j!l!AÎ1“RI!“RľV´V”R”N”R´V”RŹ5î=Î9Í9Î9Bî=ď=B1F0FBAJ%ĺ>A +Ĺ A0>sN‚“RľV´V”R”N´R”R”RŹ5î=Î9Í5Î9Bď=î=B0BB0FAŒ-ç>AçƒA‹)sN(“N´V”R“R”R´R”R“RŹ5Î9Í5Í9Î9Bď=î=ď=0FBBA>ć)!AĹ ƒAsN(¤ sN“N”R“R”R´R´V“RÍ5Î9Í9)!Í9ď=î=Î9ď=0FBBAď9¤0BABA“RAsNHj%sN´R“R”R´R´V“R”RÍ9î9Î9î=Î9>ď=î=ď=0FBBA0BƒQFAËE/ AŹ-sNŁsN´V”R“R´R´V”R“RÍ9>î=Î9Í9ď=î=Î9ď=0FQJBAŒ-RFÎ5Bí1 §AsNÄĺsN“R”Rĺ”R´RľR´VÍ9>î=BÍ9>ď=î=BRJ1F0FAk)ŚRFB T¨ArJ¤ sNsN“N”R“R“R´R”R“RÍ9Bî=BÍ9Bď=î=BRJ1F0Fb1B ŠBńÉvA0>“NƒsN“N”R“R“R´R”R´VÍ9Bď=î=î=BBď=BRJ0F1Fct RFC0 U ÉA“RÄć“N”R“Rć“R´R”R´Vî=0FBBî=BBď=BRJ0F1Fb>ë. d ręAQFj%“R“R”Rj%“R“N´R”N“Rď=0FBBď=0FBB0FRJ1FBc1BĚ/ ¨ SěAŠ)“N¤ “R”R“N¤ “N”R“R¤ B1F0FBB1F0FB1FsNRJBAsJ0 çę 2Tî B“RI!Ś“R”RI!Ś“N”N“R”RBQJ0F1FB1F0FB1FsNQJRJBRJRë 2 U B:Č“R“R”RČ“R“N”R“R“RBQJrN1FBRJ0F1FRJsN0F1FcuSsJŤ3 uí "”Nçë “R”Rçë sN“R”Rë 0FRJQJ1FBRJ0F1FRJsN0F1FB–S sNEě ÉC“Në Ç “R´R”R´VsN´R“R”R0FRJQJ1F0FRJ1F1FRJsN1F1FBsJ2 J!…ě Č/Bj)sNé“R´V”Ré“R´V”Ré0FRJQJ1F0FRJ1F1FRJ”RtRsNĽ­12 ”N†ČˆëĹ1BsNč “R´R”R´V“R´R”R´V0FRJQJ1F1FRJQJ1FRJ”RtRsN¨”NQL†îČ Ç rN“RL!“R´R”RL!sN“N”R“RBQJ0FRJ0FRJ1FRJRJ”RtRsNČ”Nq Ś É1 é Í1rNm!“R”RrNm!sN“N”R“RBQJ1F0FBRJ0F1FRJ”RtRsNČ”Në -§ ę2ƒrNoę “N”R“Rę rN“NsN“RBQJ1F0FBRJ1F0FRJ”RsN0F§Ż-é ”N„íČ2…RFrN rN“NsN“RRJrNsN“RBQJ1F0FBRJ1F0FRJ“NsN”Rč 1Bm!”NcěÇ/ dRJ ‡rN“NsN“RQJrJRJrNBQJ1F0FBQF0FRJRJsN0FRJŚ-sNď9dÉęŚBRJč…QJsNrNRJQFrJRJQJBQJ1F0FBQJ1FRJRJsN1FRJ 1BsJsNcÉŚ dĎ5§ QFQJqJRJrN0FQFQJrNBQJ1FsNBQJ0FRJRJsN0FRJsJ“NsNRJcë Čc*‡Í1ˆŽ)KrJ0FQFQJrJBQJ1F0FBRJ0F1FRJsN0F1Fl!sJtJsNc …§cf…¤GrJÇI0BQF0FQJ0FRJQJ1F0FRJQJ1FRJsNQJ1FŚ)sNéC džbŁE†e­-Ć rJ0BQF0FQJ0FRJQJ1F0FRJQJ1FQJsNRJ1F…sJL!Č dě§0 c¤FŚ¤0BrN0FrJQFQJ0FRJQJ1F0FQF1F1F1FQFRJQJeÎ1ÇRJB§e†DĽFc¤rJç)0BQF0FQJ1FQJÇRJ0F1FÇRJ0FRJQJ1F†Ž-çRFBĽ…ČC¤ŚF¤rJĹ BQF0FQJ0FRJQJ1F0FRJQJ1FĆ Î1QF)CĆgdbĆ…é$¤Fb‚QFI¤>/B0FB1FQJRJdQJRJRJdĽŒ-k%QFcH¤§B„Śe‚ŁFç ‚1B¤B0F/BBQJsNrJRJQJRJrJRJĽĎ5QFcG„§BŚeƒaE‚Ľ‚î5ŁB/B0F/FRJrNsNRNQJRJsNRN„Î1QJƒI…§c†Ś„b&ƒ‡aŁ‚ĆB0F/BBRJrNsNsRQJRJsNsR¤Œ-QJcG„†D …l%a‚¤%aŁ‚ÄI!BB‹)sN”R„†QJsNRJ†ƒď5Ć QJaGc†cĽfČ‚gÄĹa˘‚Ĺ (B0B/BsNľV”R†QJsNrJRJƒ­1Ć QJbHd§DĐ!Śfa¤Ä‚`‚¤˘ć/B0FI”RľVd§QJ”RsNrN‚QF¤$„ŁGC„F§aŁ‚Äa‚bŁ¤‹)0F”RÖZľVGRJ”RsNrN‚Î1ĹQJeGƒibLJJa¤‚ba…‚¤ƒQFj%ćľVÖZƒirNľV”R“R‚RJć ¤cGƒ†BFŚ‚aŁ‚ĽAĆebbPFĺrJÖZ÷^†”RÖZľV Î5¤sNƒ†F˙Ş@U€*UŞT˙RŞUŞUU˙ •*ŠRU˙)€ŞU*$˙UŞ$UŠ ŠT˘˙"ˆPŞŞUMnÖË­ş˙  EŞŞUU””DD˙Ş UU ż)+SV#!˙€ˆ*”Ő”U"˘éKá´áKţĄç˜G8˙îďýí’ěRŤ^˘`ř'gč`HÄ \DJŕ‚‚? ěDńH@ ~?ċ @ÂŢ4úřxř Úţ€ˆ€66NŔŔ€ŕ@đ(ôô řř$ŞUŞŞUUľ¨D ˆŠŠUU%ŞŞU˘€HPUHވUA €U ˘U¨ˆU*BMŞ­URĽŚJI €€  I‰U•ŞJşZUĽPđ %%JJUUŞŞ**ŠS-W†‡ ƒá´ŐëjŊĺEłţťoĺEň˜çö ńń˙băŔ0€x´IäŘüƒţńü÷ˆ€€ť` €Ŕŕaó!q y°™PPAúý°ţĐ÷„´ŕ@ŕxĐŘ X|)őďtOˆ  "Ü×)ţsţCŸaŸaú1π€@@€€ŔŔJJ ˆTȀ*UP‰U*¨ŞT  PTŤŤ *€UȀ4Š P   đđ `Đű ô¨ÜTţ*€€čč ƒM˘ÍEđ˘ÍĘkВQä˘ÉĘk''9@8GžÁ€˙ţÁë”˙€˙„>Ů}ƒHřřŕ€PĐ@ŕŕ`wŔçÔÝđôţţ”ÔŔ@§űýđ ř@Â~?ăěěţ '˙T߂€€€˙ě˙|˙ô˙íţÁÜ#üƒčœŔ €€€€€€   }"`?D˙˙  Šř€oA64€•kB @Z˛‚tĆšýžž;˙ţ. `€`đöŹü†8×đđ€UT!ĄŇ’¤QVŔšŇŻM÷˛BB€€ €Ŕ€OąGg!1936Oľ€€€Ŕ€Ŕ ŕ˜čë@ ˙˙†aš• ÷h˙ë÷ż@€űD˙ ř8řXšyöŔ8Ŕ;›››đŕŸŔ>Ŕ÷đ r @ `€@€€€€€Á‚‡!‚˙˙˙ ż@˜g÷ň„ą€×¨@'äb€*.oЀPŕ ŕŔ=řˇ ˇh•ž@˙~˙0˙Să8Ççˆ t€ áđ€}…ŕ€č€ôôÓÄ ?5{n7=ŕöJŞÖ˙ ˙Ńę_6M>Ii>8?0>G>ýî˙€÷{ƒ<Ŕ0Ěd˜‡‡Aáűťo`ŕŔ?ń˙@˙@˙ŕ˙h˙đ˙ô;ţüƒčô ęő `ďD‡"áŁbňS°ˇuô ` @Ŕ4ŔhŔ( ř€đ 0ţüG°L\B=ČÄť?8}šđđ\€Xŕŕ€pđpHˇph—0ďř7üűü{ţ}~€ýî˙úţä䀀@ŔŔ@k~Żş_u?j.;Ő˙?jľ˙Q˙Ş€ŠUU‘ŰA x0ř|üţřŽö 9Ćű čnŻ­ß„Ă€‚ÇG›äGú)z Ő˙P˙ŕPŻĄ^PŻđňżôOő ů#Ü7Ë'ŰWŞ_¨ŽQű‚|€|üřˆ0Đ Ŕ Ŕ€řP´@€@ ˘@DÂŔƤ{/W/×?ÇżŸ˙/˙§X˙°ţŕ˙ú˙ţCžC˝Ŕ@€Ѐ`@Ŕ~ţŔ°ńďüôřřóóßĆ:ď“Ls<<¸Ç<Â<ŰŔŔŔ@€`ŕđppý׀*UŞU€*TŞAÔŠ€BĽ€JŞ€‚;4;?\ů'Ř˙¸ţš˙}˙{ˆ€çáÇGŔŔ€@đ€€€ˇ ÷ŕ=R˝B˙ ?@ú…ó ˙ ˙Hţ˙ýţŃ _ŕ˙÷űŁ˙řů €ŠSŻ _^))ËIËʀ`Ŕŕ@°đhĐP˙˙€€€­     Ÿxü?Ü?ŢţϸˇxüKŢ!˙˙ôŠÔ"ţ üĐ.ŕŔр*G§Ä-’8Çx ř6ř4řüč\@ź€€  ť|ş ?N€Œó ƒ|ţý˜€ƒˆ‰‰ˆ€˙/űRŽŽţÁş€őÁ˛CźĹşEş3Ě˙˙Ŕýüŕ řXđ đ0€`đ€`@€   żp˙qđ óă÷ióĎę°OýŞ˙P˙}‚ţ˙˙ü˘řř(đđđŕŔŔ€ ËĎNčkfo˙ó żAu‹řüüBü"˙˙˙„űŔ?˙˙éëĂăâţŃţ%ýDŽÇÇĂÄăĆ÷€|đŔĐpŔŕ ŕ€ŕřw˙űtŒ~˙Pxüßŕřř_ţŔż.%˙Ş­R˙/  „¨¨Ŕ@ńńţÉçç[¸_x–xžx–ř'…„€aÁşŕŸážáVáVa–áVă\řFřđ đHđđđ@đ€ ěS~Ąä~‡Ž=Ę7YżCß €ŔžřŚŔřübî؀ €€ü üüRü ü2üPü"üX€‚ýý˙ţâńáŃ€˙˙đ˙ŕ˙x˙ü˙ţ˙<˙žŕ€ŔşŔ;˙/ţđ0ŕ`ŕ` @ŔŢĐ˙>7 ýƒŘç’ňpˆĄ^Cź~Ŕ˙˙ˇHĎú-ŃŃ˙ósŔŔŕŕ{‹sƒpřř†X˛¸V8UĎ°ď‘瀥 €đđ° ´4ĺúćYżA÷Š×(ď‘}zđ ŕđđńAńąP&@đ0ŕ`đAŁDŔŞ ”‰Œ5 =b!_s_ƒO3CCŒâ„ˆˆŚˆDˆôˆ¤ˆđ€ŘüXü0đx„řĽđ¸řađ`@żţ^ţ~ţţřřœœ / ˛ ň˙˙ öű;Ğaż@?Â&ßŔ@ŔŔ€Ŕ€ŔŔ ŕ0ř×(ţI˙ ˙ô˙źęřh—˙Ň-YŚÓ,ŻP˙ţ˙ŕĐ0ŕŕŕ Ŕ €AŸ/¸ ´ŸŽ ĎôtŔ€PЀĐŔ@€|[|;||W*o~řŕáŕáń° ţźôäřŒŕ |€<Â˙Ă÷Iű¤`1!!„C T?†™–– x‚z€pP°ŕz~„l  ETđHŕŕ€`ŔáŕáĘ*}2O—ß4PżF˙ _(×ë\ŁúďźGYţ˘˙Á>˙żĂ?ńř_ˆŔçîź\|‚;Çţ@ߑ˙ŢşŽö|€Ŕ@¸H ԛÜ„“GTŤéŕ_ 0Ď˙ĺ˙˙˙űţÝ#{†G¸ýţŮüňţń/- Ž‡EďwýR˙ěh€ŕ€ŕ€`ŕřžF˙ýMy^}.C}[tJuW(ż÷ Ţřü|đ°ţüŹ@@_Žopt_z~<|yœœŘ̄hčď„ćˆ’   ( đŔŔ@ !B€€ |‚x„îlz<Â|0Ţ UTâ Ő5ŔĐ Ŕ@ŠˆÓ´ K´ Çc3* KƒďuŽţ聙ż!ďďzĎçüŠ`Ađđ1ŕţř8˙üŃ,ďţ€˛Mp‹÷ńNJľ ě@ˆŕřČW§Ť[Ëü˙ű„{Ŕż?˝ë`żŕ?°OţđňŕôęúÄáü/Đ€€ŔŔ˙?,   ďÖŢDŔ/ßď´ů€~˙čöYţƒúţď˙ż@Źä€Ş€hŔ@ Hđ|@=>ƒlŕk„áC¨ílď| 0€1CG@‰@†€Œ8Ć4ř Ţ8ÄźB|’<Ú|(W++Š'(˙Ş˙UŞU˙ţŤýVýnţ‘…†……†……Ľ†ŚÇ§ §ô-›>OÓ)X:÷-ÜJo!x>’%ô1… Č n!…Ś††…†…†e…†…†Ç §ŚČö-z:´%ł%2Ö)Ô%Pô-˛%Y>…%čŇ-…Ś†Ś…††Śe§‡…†Ç § Ś¨ľ!.Nq.´%{:q!6ł)ťFeą- {B†††Ś…‡††e§‡……§Ś†§•!×% Q÷)ľ!›>pŐ)ł%‘%…o% ą-…†Ś†…†…†e¨‡……§Ś†§”×%-RŘ%•rNÓ-p!‘%…N!-§ e…†……†…†e¨‡…eŚ…§§sś! 0sR•.‘)p!N…n%é)e…e……†…†e¨‡…eŚ…§§‘Q./ř-t![: O!m!ą)†m%Đ5ée…†ee…†……‡¨†eŚ§†Č2’ŢF/2•%źF M!.o%†*m%Çe…†e…††e†Č‡¨eŚ…§§.“!˝F02•%ŢJ+M%N%.…+Ç m)e…†…e…†…†Č‡¨eŚ†§§2žBMq!Z:ś)˝B L%n%-!… ŚL%e…†…† Š§†Č‡¨…§Ś†§¸!.Oq!{>ř-•%,n-N%L%†*Č L%e§…†‡ě¨P†Ç‡¨eŚ†§Ś2–!q0uO%qL!o-m)1ŚéČ +…Ę ‡ë Š Ě q†p̨…§Ś†Śî ĚRě.o-+n)1L%† Č+!†ě É í Q0ł%¨.ě QeŚ‡†ŚŠ”¨đ –! o)1-!Ś ÉP%†îOŠí “!ś)¨/í’!†Č¨§Ś´!\:§R% ů1ëo).! ŚË¨ -†OSË/í ě § PË ŚČ ¨ÉŚ•!/:6¨O) u% O)1.%‡Ť 0!†í ę/Ë ěP¨ëPŚČ稌–!p%|:¨ o-ęŠ O)ě†ÍŠ.!¨í ę0Ëí ë ¨ Ę -¨čČČ Ç ˇ%P!BÉN%ěo-‰N!p)놏§§,í qě 0’¨ë P!§çČČ Čů-s%œBĘ.%p- ‰.!O%ě†ĚÇ.¨ě Ę t!1×-É/ëQ%‡Čç§ČUO%îŠ -%O)ëŠ-O%í…¨Çě¨ě É 0÷-t![>‡/Q%Ę †Ç Č§Č  éľ%Š -!ěN%‡-!O%ëdĽ †Ç ¨ Ë Ęě s!ů-–%[6§P!r%ĘŚČÇ §Č n/ľ%Š Ę-!†ě.!Š dĆ †ČÉĚ ę 1Ř-•%<:‡q%ę†Čç§Č ł%Qő-É ,é… -!Š„Ľ†ÇĘ 0.”!Ů-u!]>† q-ë§çČÇ Ç Pł!,É+ Od -!,dŚ„…Šsˇ%/%—%Ů-s!†-!P)ÉŚČÇ § Ç0’ëÉ K!í d -!ČdŚ†…É Q ˇ%v!O%¸)Č .%p) § Ç ČÇÇ î q,É +Í„,M!-!dŚ† „Š0 •!ët!¸)É“)N%6§ Ç ČǨ p¨ +Ę d,M!.!dĽ„…Š 1 vě•%Ů-s!¨ ×-Q% § Ç ČÇÇ NéŞ Í í d,N!Ç dŚ „…És—!¸%B6?SÉů5t%ţN§ÇČČ Č í ę .Ę í éd ,!+dŚ …ÇČ Që–!v×-ˇ%ů1Ś•)<:0!§Ç Čǧ NÉ Š ęĘd+M!§dŚ Ć…ÉU2;2t!w!¸%•%¨Q)îł9§éÉ Č† ę O‡é¨ „ - …ĆŚ Ľ Ȳu/!u!R—!¨ p)ě˛5†ęČ,† ę O† és… ,§ dŚ Ç…É–!Ď2.S1uęp-.!´)Č N ’!…,oę …/ Ę… É,dĆÇ…éUи% 2/!ęł)O!Y>ČN ‘!…,oę…,Ë !…ęŚ cÇĽ …ęňÍ—ě1Sëö-/{B§q! ł)ŚOë ˛%…Męą%d § †„çĽ ë3Ú)xËëĚ ‡p!ë÷1†!Ô-é § o ő1…,N!ę„Č ę„çĽęw.Ęî Ě .‡N!ë“%§o! ł)†Oę ˛!Śn!ę)„É †ę…čĽ ÉóuĘ í ë É 0!í…-!ɆOę ’!Ś M%é… Ęm%…çĽ Šđ ëTÉ î ěĚ ë.O% Ś,é p!ŚOę ˛%Ś o% Ň1„,!ÉŽ-„çĽ ‰ wŠ íéĘ ę.%o- † é N†-Ę pŚ )+:„M)č°1„çĽ ‡v,!ĎŠ Ę 1Ę,O% … §,† É NŚ) ô9…m- !ô=„ÇĽ É4 !˜Č îĘ 1ˆ-O%ę…ęČ+† -Ë …N!é°1…Ż1č4B„Ć )!É 4ë˜!‡Î ęŞ Ę´)N% …Č § †ę,¨†L%Č°1dm)§Ń5„çĽ § 5 ˜!Š î ꍨ ,ëÉdÇ é †§N ő1ŚŽ1 Ń5…+Č°9„ÇŚ Ś w!Š 𠏧,!ęM%dÇ é†…é Č Ś1 4B…Ż5Č Ś„缆 2x!!ŠĎ ëʆ,!N)ÉdČŚé … Č +†)%ÇL)…L) ą%„çĽ …‡ ˜% !Ę Î v!†-%N)ëeÇ ęč…ę Č …K-觅+!Dz-„Ľ …ĆŠ6˜% Ęu!î¸)§-!ęM)…Ç čČ…é §… ék-…+Ço%cĆ…„ęx!ĎĘ4­ w%Fę !¨ eŚçČ dČ Śę †+!éç…ÇĽédĽ…„ŽW!8ëďu%f -!Š e§ Ęč…Č é §Ś éK-…çŚ)„Ľ…ŚĐ 58ö–)3f O%ˆ…ŠĘ§eČ É …Ś Él1„çĽ „Ľ …ĆŻ7!Î S%v!g!Šq-fŞŤ¨ †Č ę Ç …Č Śé„ĆĽ !„ĆĽçó7X!4Đ u!P%e ˆq-ŠŤĘŞ…ÉÇ h …É ¨ „ĆĽ !dĽ „Ćô68Î3U!e Q)ˆŠËŞě…ާ Ę„§ČĽ…çĆK!dĽĆ…47Ď 3v!gŹ Q)‡Ëި†ÇŞĘdČŚ „çŚ !dĽ…ĆŇőŽ4ďfÍ0!ĘˆËŞ¨…ĘĆęd+ČŚ„çĽ %dĽ„Ćó5!3U!ě0!eŞ !f@zâ QŔ_zâPqűü¸ü¸üřřźř”ř„řÔŕß/>-*,0đ˙ ŕý˙o˙ŠMŽ—ˆ;kţ ˙üŕPŹŸg?Ď?ÉŢ˙}˙ď€pŕ óřđL€đ€˙ţƒ‚ƒ‚Ŕ?˙˙W _đ˙ˆö)żD˙é˙đ˙Đ őŕ”s˛Á˙€pŔ8řź\äöülą™§4Oţý˙Ţ˙Ő¨Wýş˙đ÷€`ż1ΐ?ČđÝxÓ,˙ÁÁÁáŕÀŔƒĂLJú]żžíîÚŒ°Úß˙:˙˙úţ!ß @ż_âú €Ŕ€ ŕđ Xřü¨¨şĽßŔż_*ľ^K€pô$ŘP€‚‚řŃzĹ?>QřDřÄŕ˜ŕЀ€ ąăx‡řř‡ďop˙ź _˙~Ł˙˙žšćy¸aŕăŸ,,<3~aýňZ9Ö]˘˙üč~9ţŕŽŔ"Á€ Đź`ŕG¸˙ "ÖOű„v‹ TžqÇF90€,„€‡Ŕ‚ŔŻÁś}*Őż/˙ü¨úÚuŠ´_Ië÷?*ż §Źƒ†ŢԀ€^śř@é]HőľęęѤ„(* @€EU¨¨˘KPPŇŹ_JŞŞ˙ކŹ*& Ž0%ű˘L@†ęYń­ŞŞ€ŕ€( Đt„¸xŕœ7(WhyfńÎ?ŢŕŢŔż€Ô~Hźţř(€pţ’L°¸Hăĺĺ? r ůFôKú…ń'_Y +vŘýÁ7˙€m’]ăúUř÷üÁüÂÜ$žA€B@(Ŕ @ € Ű%Ý"x‡~!JęUwˆ€Ŕ€í úŒó7ČkÔűĄ‘˙č¸˙Oü<řŕ`ŔŔŔ@€€ €@@‚˘„"ÂńQŔŕĺßźă曽ƒ`¤  éŠ|”ěZ˘°`U*ŞŞUUY¨ýV~) §Ś_]č[ń˝*ÄV•‘žśQQÁAUUłłďl_Zŕ]_ށ˙ú<óƒ<Ă´]Ş|ťr—üđNđNř„|Œ@ŔŔƒ |s˙˙ƒů3''?Â/Ţ˙Ť˙@?Á˙$x×˙‚nŃőő€^ą˙?Ŕ?Ŕ˙˜ľJKKpDüüđ>ÖđĐ`đţóź'ﮌäŒp¸D´¤čřP Ŕ`’ŕUżAĎ1ú$đLý|ţř€€€€€€ # "%…˙uK%ü?žŔ}Ŕ¤đ8Äđ€ŕ¸đ@ ŘĐ  ĐŔ0€pŔ`ş €€BB ŸE=‚ĺ÷~ţ-ź[üřńáaŔ‘ 4X$ţĹë’Ď0ý+ü+~°üú}˜ď@żíţý˙ÖIŔ˙ŽOŢśîřHü<`Ŕ@AŕpB`Ÿ Kvô 8 ~˛4ë ^ô â]ͲˆwęĚ0ĚPˆTä`€ @Ŕ@ŞŞŽŽÔşüÚ°ĚĐÔ8t4?DwY"oŸ’n­!^e;$Hđ-ÂţÁp€`  ěŔ0€ôŕŘř€đ@°ŕШ.ŽŐŐ2*:,”żQV>#??Ł?Ó? ?˜@\ät̔řÜ…Báĺ0 _o?nn0ĺĺˆ `Ŕç ŕż&0ôHhpźLü4ŚA›š 'g€˙ř?(  Ÿ˜q= _żZţ采ř—č˙ ÔԀ€€ŔŔŕŕđđőé€př Đřřř?^ xwpO@7C=Ľ‚Sbj}˙œ?>żžK@€ÂAđÍřgđďüĂý០ý@đ¨Ŕđđü| %/I]ŞUĂHgě‘Ö ćG™řţąřüđĎđKbšpˆxôOρB77ooţţP0  @@€žÁ_¤ĽZÂ-ç@x€ @¨ţ@:€``ŕ  6˙ |Üú=? ˙˙/˙˙żFŽWv‹ŽRđ°  ŕ ŕ` Đŕ@ đ@€ @řřü~˙_żoŔŔ°˙p˙9˙˙˙˙˙<|“ř°X°L0čżFđp`Ŕýr˙č‚}˙˙ú˙ü˙ü˙ôú ôřxě,Ŕ8Ŕ<Ŕ(€˙˙?ŔŔ  źˇč'¸Wx‹´Îáx˝xö~š?^´„;¤‡~ĄĐŔĐŒG>ŕŕ€€ €O˙Đđ˙˙!¨(ÖKś‡y˙´ţŰ˙ŕ _ZŻŻ T,ŽŇčüŹř ZP ŕp P@   €JĘ@@ŞŞUU…ƒŔ pđ1a`@?A??C!€@ŕĐŕ×ŕ×˙ä€Ŕŕs ts PĽř¸F ;ř ôţ÷˙ß˙˙(˙˙˙}ţ>x˜x¸đˆĐŕđ€ŕ€€€€€€›¤˙Ŕíҡˆ? _@‚}ČđËxbÝáÔë˙˙˙Ţţýřg`X@€ŕŔ€@PB•čŔ€  @@š2.+Z!(EEţĄ$Ű ßT+‡zĽ ˙˙€Ŕ€`€@x¨x€€@@ŞŞ  )RŞŞ]]TA *U š€ÂŔBÎ@đ`  | Ř€ ţ&€@Ŕ!đďâ˙˙Ŕ@ľ6+kˆwА  `ž ţ ôţůř§ă~‘ß#˙đŕ€Ŕ ŕx˜°PđˆĐ @áűű)R€€ ŕ@ŕ€ńPń¸D|“(ŕ€ă@ˇ¨`°„*ý@ _˙˙˙€(˙Ő˙ ˙A$ŒŘ€*ôľÂjĺľčÔi~„***ŞÔÔŠ‰ŽĄĄý‚˙˙ŞđĐ řÂkkńOçš@0řMü"Ř€ČŔ€;“vë  ěţó,ĐŻşDÁ>űwŔ0đ€y Řř˜řŘřŘ`ŕ`qp}]n^j"˜ŠŠRR@A>‚˝jŞEP°HEŠužÝ˘€˙€Ő˙k9&@°ţ$˙Űţ-ý˙Ş˙T˙ŤŤWWâbőľ˙˙(˙˙ę•őJÚ/ľ_ ÚP­¨FPP€(@°¤ôVţŞT¨D œĹ˙”jÖ(‚ýŘwh€ňx”TŞ*z)Ńż ĎÍ@@ƒ€‡€ţTüě<ƒţ§YWŻúâ ŕŔđ¸@ţlŃ˙ ‚˙wH96˙˙€˙ ˙ź˙?´^VŤJZÄšč’Ôi~–˝mčĐ$”tP¨€  @@€ß ą^Q˘€; ĐéÝýUĂ IX€ţú˙+ODŁo‚?BŻP>(ŽÁ? ?÷˝n\˘`œ ÂŔŹŔř@€ú%ŕč—ôëé–őj‡€[Š~ÖAŔ@AűDE„˙ü2ĎĺŸúTŤ¤[ŃŽŽJŕżřuţ~Ń˙(v‰˙€€€î>€l˘ r(^*Tr}Ž(?"ż°? Ŕ2@€`@ž˙ý˙_ý^˙?v čŇ|äǸÇ,ÇgÇó¨Şws€źBć ֆ|Ÿż¨¨@@Ŕ  `@€ŕ€ŔŕŔůŕ€ŕX đý­•iĺďç¸O8gxîüäý˙řh–X¤ p(€đ0Çüüű5ŠO°?9*Xä˙€ŕ9ŕčđ¸  }< @@ ňœ€€m"€@(Ŕ„€ ˆ‚P8˙>!-2ŸŸOIőjĘp°ŕp€ü\řčřđ7;z~)/{ ר=â~ ża^#q¨?´ťŸŸ ?ßx˙$ ßŢßքk‡ĂýăĚá–ŕŸŕ–đËđËđ†ŕÂŹŔ#ŔjŔ0`€@° ˙ů˙úŕţ€ŕ€áCr#ßä#_ă`.áçŮt |ƒp€ř@ čH 0ôKpˆx„8D ű< Ę ŒFAž7 7&ľŔL=˙C{$ďĐßŕ0€ŕ§D'Đúülúťřh(____‹A˛đĐŃŔŕ „‡ˆ   €ŔÂąąhyđ€° ˆ˜˛baččÁÁga×Đ#".SÚâß/ď˙ƒţ"T€ż.? îÄžŔxż…€×…Y\S|”V˝wJ)j1NÍEŒ11JÎ9 1F†J%Ç­1Ś ÇČ K!)­1Çč é )%Ö^ďIœsŹEVÎMQ^çŹ=I-BęÎ9*!>Ś+! l)Ś)K)Čé l)1*§é Č)%śZÎAœsk5V0ZÍMĆŒ=îE(%č­5Ď9J%Ś*K%éÇ K%*!čK%)-Çč Č *)ůZđAsK1ÍIVŹIç$­=J5îEčŒ1î=J)Ś É Ç Ç )!J%čč *č§č Č Ç %VFÎA}kJ1ÎIRŹAç Œ5îAI1)%­9‹1JĽéǧç *!)!ČčéŚč ČÇ!B5_Ć k5Œ=)-ç$‹5­5I1))­=‹1ďEŚI-ȧ§ č !ǧčČ Ç …ȧĽĆ­=))NçJ1))Œ=)‹5Í=)1Ćj-Œ5!†!Čj1ečŚ ††Ç§Ś…ǧČĆŒ9))NĆ))J1*-I1Í=k5îA!J)(%‹1eč§j-D†Śe…ŚČ DŽdžŚÇk5))­=Ľ))I1č J1­=‹5îAçJ-!‹5ečÇI)eŚ†…eŚ…Ç…Ç †ŚĆk5))­=…!))ÇI-­9j5ďEćj-!‹-CÇč…DŚ …eD…Śe„ÇŚĽç)-%č …!)-Ć))Í9‹5B!j-()‹-CÇéedŚÇ …d§Č ††Ç§ŚĆJ-l5!Ś)-č$k5I)Í9‹1ď=!I-()‹1dÇč†DŚ†ed§Č…eŚĆ…Ś*-!l5ÇŒ9))îA))Î9k-ď=çI)j-!dČ č†…ÇŚčdŚ†ČeŚ†……))k5Çč$Œ=I1ÎAI)Î9ď=k1Ć)%!j-eÇ…č§ *%éŒ1d§…Č…ŚĆÇ…%Ć*)%Œ1I-­5(%1Î9j-Ć(!çJ)dJ%§† Œ1+%Ď=d§ †č…ŚÇ†„!Ć))ç J-))1)!k-J)*!Ś !çI)eK)§Î9*%ĎAl)1Nd Ś§ eÇ Śčd %J-Ćčk1­5J)Ś(!çJ-ĽĆŚ dL%Ç Ž5 Ď=m-2JDdž …Ç Śç…)!K1çĆ)%‹1…!ćj-Ś ç)!Dk-§0J J­5ľZDÇ †č…Ś†Ç §J)k1…I)çŹ9„çĆ)%Ś çÇdk-Ç F)%Î=k11Jdč§ J%DŚ …eĆJ%Œ1ĽçJ)Ľ !çj-Ś çI%e+Ǎ1é1+!ďAdčŚ+dŚ …eÇk- !Í9ĆŒ1!çĽ (!çI)Ś çÇ Ć D Śm) M%,n-Dé…,!D…dŚ ÇJ)Œ5Ľ)%ĆĽ(!+%çŚ čK%C § m%Č ,!ęn)C ŚM%#ĽdDčJ))!Œ5„ (!ĆĆ)!çL)Ś L)ÇŽ5C § Œ5§ K- o)D§ čD…Ľdçj-*!Ź5çč !Ľ *!é禍1 %§C+!§ l- !Œ9l-°5C L)Ś#dD…ç%‹1!Ľ çĆ)!„éŚ ,!Ś L%§1CM%Ç°1,%Đ9n-ńAC m-Ś#…dC!Ż1k)2…çĆ)!d § ,!Ś Ć ÉC-ÇŃ9Ž1ń=°9BC,§1BĽdD˛%J%2ĽçƧ+ČM)Ś ęĆ § D)ÇŃ=n-Ń=°5Bc,!Ǐ1BĽdDč2qJ%…ÇŚČ +! m-Ś é§ e+Çą5ë-Ń5N%C n-§BĽde ˛%N86†§‡Čé+% m-Ś éČ †-Çą1ëo-M%Ň=C n)ČBĽeDĆÔ)Oš>…é ¨é+!  Ś ČÇéŚo%ÇŃ5,1n-Ń=Bé,§CŚeDČ2pÝF… Ś ,!Č ,!鼧 Ć ÇÇn% °5 n-M!°9CČ Ś+CŚdĆ é76p!KĽ,!ÇM%Č é,%…Ć §ŚÇ ) !)ËN),!°5déL! CŚdD)!2‘%šBĽK%č­1Ç+!éM%ĽĆ ŚŚ Ç *- M),! %DéL!ŚCŚdĆ K%™>Ó-^[ĆJ%ç k-ÇL)+!­1ĽĆ ŚŚ §)Ç ën-M%°1eęÇL!dĆć…*%˜FŃ1cć$Ź9I1BŚ J% Œ-ĽÇ Ć Ś †Kč-M%1Ń9n-DČ ŚdĆ ç…%wB-^_ć(j1(-1…)%Çj1ĽĆ Ś Ɔ § KéM% Ż-dČ † „ÇĽ ç)-şNŃ5Ÿ_ĺ(1-ć(dç$H-ŚĽÇĆ Ś …éČ +!eɧę…čČ ÇçÇ Çk1I1đ=ĺ(1-ć(Çć(éç Ś č Çeȧ D§†é …čÇ +Ç+éçĆH5k5çĺ(1-ć(ć( +%ç § Č*!† Ç *C¨é †eč+Ç çKČ čH5j=i9Œ9Ĺ$-ć('1ć((- %i9§éČ*!†éČ+DČ釆č ÇÇ čç(5i9H5j=Ĺ 1(5ĺ(Ĺ$i=ć,ËMŚI9čČŚ čK!dç… %dÇ !…Śč*Ç-i9j=(5Ĺ 1ć((5Ĺ$'5Ç$I9č‰E(1ËMŚ č+…J-Ś †Ś Œ=çîMĆ*!čç1i9)1(5Ĺ$'1-ć(Ľj1Ĺ Í=ĆŠE()íU…é*ÇŚ čÇ Ľ %çk5Ś)%K)ÇĆ (5i9H5ć,'1-(5c-Ĺ k1Ľ­=ć !† čKČK)k- Ľ čÇŚŚJ)čl-ĹH5j=)ć,'1-I9bĺ(1¤¤I5ć ŤAÇ I)ËQčJ)*% !ĽčÇ)%…)!ÇK)ĹH5i9ç$ć,'1-I9¤ĺ,Ĺ$1¤ŤE-.ZÇ ()ŠAÇ)%!čŚ)!čI)… !çJ)Ć (5i9-ć,(5I=-Łĺ,Ĺ$)-Ć$‰E'1ĚUcćé……č)%ĆŚ !čI)… !J)ç%I9(1-ć('5-H9¤ (1ĺ(i=Ć ‰A(5ëQ…I-čŞIcĆ…(%…ĆŚ…)%I1ç(-j9I5H9ć(H95-¤ ĺ,)Ĺ(Ĺ iEH9íUŚ hA!ËMdŚ …ÇŚ  Çd!*%ŚH5j9i9I9ć(I='55Ł ĺ0Ĺ(¤(c -ĹjA…čĆ'5ŚčÇ !Ś čĆ §Ć*%i5I5uN­=ÚRć((5)j=ƒĺ$ĺ0¤ bĽƒƒ Ľ Çi1ĆçÇčĽ*ÇĆ! !çI5šNń==[Ĺ (5ć(j=cĹ(¤ ć,B¤ƒĹ…I5çŤIĆ))%çĽ çJ!Ç%ç*!)1˜JĎ=_c(5Ĺ „cĹ$ƒ(!bĹĺ$ƒĽ i9çËMĆ%))Ć čÇĆç !Č(1šJ­9[cĆ„ç,BĹ ƒç ƒĺ ¤ƒĽ ')ĺ ÇĆI)!éŚ *K!ÇÇ(% çç$şF9Ÿ_cć „ŚB¤ ƒĹ$ƒĺ ¤ć(Ľ ćĆ Ĺ Ć() %ÇJ! čĆçÇç$˜F9Ÿc„ç$Ĺ)1B¤ƒcƒĺ$¤„ŚŹAć čĆ!çI)Ç čMĆ !čçWk5Ĺć (1¤Ľƒ!¤ć$c ţéü÷ţů˙ü˙ţ˙ü˙Ą^Ŕ€€ŕŔŕŔŕŕψP  Pę@€óŞU @5?5-Z ŠŠwW?•UUŞŤUި ŠßUŔbTu QUŚÍŞ˙¨T  •˙T¨U  ŠTťŽQŠŔ€ ß Ź_¤ŤDX ¤OŹŽPT´ /_ €€˙˙žK @íŞPAXýŞý˙CŞ€D€@° ĘŔńŞŞRîVpŹęJT:U€*T덍VVqŰEEţÓ,?ö?L*ŻŔŔ€@ŕ€@ŔŔ€`Ŕ0 °@€*>/*[YUTŠŤUŞUŞŞQQUŞŞUTUęę͙T "-Rř5 **uu4‚D&UŞŞŠTT,Đ aa >”L Ŕ€3/pe Š ŠU ž}M˛W:oŐżŞŞTěDPŞ *U*}(*ŞU¨Ş]HŐjŞÝ˙UOZżľK€ŞQ{Ů7öáAҲčHpŞU˙]˙ŞBi•”ŠŤ_Z˘UđZů­"*PmžiTŤ¨Ş|,—˝¨RQŞŞtƒhA´ ZTŤśI˙îU Čč˛Đ}¨V\ĄÚ4,Óďuˆ@Ŕ@€j@…eĺ   *ŞŠŤë˙pßřŻ/… Ľś ë ś˛űߊwUŃÜHQ +  Ş@‚@€€DÜ 'A¸ Ž$Çő.Ńĺad  ÂŔÜ €€@Ş-ŞEE;?¨PUUŞWşAA˙Ü Š@Ž]•" `° U¨U @@ˆ ĄBŐ ˘A6Š BŁ@€Đd Řo"……PÇÄ˙Şś‰@ m$¨UUĐ˙ŞŰ$Ř  ‚Ú%%ʊ@€ŔŞęTTTTŠ‚­EVŁŠ - ŞWŹŞUUŞęUj őתJő€ X‡ď†îKţQüăÜńœ8€xŔ8ŕœ37   ŕđ0řôř|â|ŒâƒÄ,52çäăáŔüLüü ę•*@(ĐAŕîZ‡ •€NŔ ŕ`ŞT *…… … ŀ€ UŠź *ˆUJ_JďU*•U*@P4(jĄ1aƒl!# @ęU"Z¨žC~ :?0: 5 %łB*˙ęUę¤[UŞ((DD€€ŔŔ€Ş*++ *PśUŞë…×ęUö¨@   ü‡xç˙Z˙ő˙€ađ üňöÉŕßŕœŕŔ¸ŕ0§@Ï^ '9&9>đ§â]ââŒ˙)˙ƒšlŢşĽ˙óţö˙˙yYc-./†p¸źzaŸń˙o‘˙?`ŞŞŐՀ@€ PŕЀৌ !ţŤ˙żVoÓő°¨PŠR „œś*EP¨Ş@@.1 5 5 Ş×UŞŞUUŞĘ5˙ŞűQŁĐЀǂÎŔ‹H*đđ0ŕˆ@•¨*PU¨˘@¨ÝÚńö¨Żřŕ„ňs߸ýú=Â>ÁbQŽ?ŔŕřçđĎâ_Łř§¸Fđ Ť’‘ƒ‚€#=@˝řůď.xťqžůţ‰ÁŰTß$˙|˙<˙(ýBáŕéyÉXĐá ósós€… /x÷G/Ĺ7ËŁ ÷Ŕ ŕP`ˆŕ0đ€đĐŕŔ°{e.$ŞU JJˇkŞ•*UŞ?5 ßČ˙ő U‹˙ŕ˙`ż/oW0o0˙Ďş^.E5T€"@UŞ*ŐՀ˘ TU );/pcř ŕ˜ŕŮČHŔŕŔ˙D?ŕŔ1‚} ň ăÇÇ‡ŕ ‡oJćß&ß$żDţżţÜërŢ'Ŕ<čŔŔՀ€B ݃ D47-,ڄO‘á'ءhŚůWSOŕŘŕŔ €pŕ @€ŕ ¸Qś^ŐՊ+”ÔŕHPDQQUŞŞ˘T U ^4Ëi"‰w €€ţÜjx'(v8B8*,"  ŤŤ ŔŹŔ?Ü\Ń_Č_Ŕĺŕ’čŔ€( )IyđŒŃ˝€`8Č(”PŽ€Cę^ +ýâ˙??Ă$Ű˙ťâî’îUó ú˝}żWĎ7€ÁÂ`ąxđŔ``€Ŕ€Ŕ Ŕ Ŕ€ @˙ řu‘Ÿ€*€A˙QŔ@@€xçpďh4h60Hť÷Š(Ŕ`€ŕ(Ę   7787H\1p†ŕ€ Řđř‡ p=$C ˙`Œ/q˙Ů_§€‚C@A#€€apř Ŕŕ€ŕŔ pđđ``@@@üřôô<> €@a€?Ŕ‹’ˇ˙‹—~BĄÇĂG€‚8_*aZďńÂŕÁŔáŔŔ Qąá˙€%ę5Ěîę 0÷m˙Ť˙‡˙#Ÿ­R˙˙˙˙˙ß˙7 °AZ˘˝mřPô¤ůX¨  @@ůYâ˘áABűŮ×תTcŞUUą p?{zú…řâŕ€˙ô‹ř0 ă@(Đ`Ŕ Ŕ%ÄOp›AŽ!8ÓŕWŔÁ†đđŔ!C ńÜ8D´ţţ,ž?Ň´\Z<˘˘ĺe@€@â`ůYţŽ˙ŐţŠ—˙E   Š{ ý€`ŕPŕpđřý?ü¸ř8,äđ`€˝<ŮÄĂ €p@Ź` ¤˝ĂA ż=!Ŕ@ h-É 00 _Ř'//?žŔ€G˙Î˙ĂóäÜ(ř <ŔlLƒżx~w˙˙˙żżăń``€ŕŕŕ€ŕŕπČ7€ÍČŔ ĚţţŠ@€BŔÚţQ˙ß ˙ŢĄý˙Ŕ ž~hˆ°Pŕ €`ŔĎ?•ż2"!ő€Ŕ€€`€€ €@€ő88x Ëł61   00@V&ŻŽŰŰďČ+ľŕ0€@‘ !O! „î‰Đ@D`5ŕ@"̄ ŞĄ<# †g€ö2<0/~!wI@€|„žĆ˙źK€oî‘˙đ˙˙˙żżŕUŕxPŹHśűč ŕŔŔŕü˙ ëšíT˙ŁXYŚľ Ë$ Ŕ€đ€ŕŕ€Ŕ€!Ć … B"BB"CCdDd…eŚdĽ…ŚŚ§ĆÇdŚ†„BčŚ "BC""DC#CcdDd„eŚ…ǧŚ…†ĽŚ„ŚĽ…BĆ „ "BB "DC##CDCC†d§†Ç §Ś„Ś†§c…„dBĆ„ "B#"#dCDD…e††§‡Č§Č ¨é‡Ç ŚČ …Ć ŚÇBĆč„"DB##CD#$eD…e§†¨‡Č¨É‡Č駌ČǧBĆ„č"DB#$eEDD†fef§‡†‡§¨‡†Č¨§§éÉČBÇ…č"DC#D†e§† ¨,†Ś§‡†§‡§†Č¨§‡Č¨éBĽ dÇ"B#"D§eč †é§+†ę § ‡Č¨§‡Č§¨‡Č¨§B…dŚ"B#CD§…č dÇ†é †é § †¨§‡†Ś§‡†Č§Ś"dC…"DC#"$CDDé †L† §LfŚ†§Ś¨§Ś†Č§Ś"dC„"dDCC†eED§…é§éČ,†Ç§Ś§¨ÇȆǧé"dB„"DC#D§†eD §N%Çn! Ń9§č Č ÇŚč ČÇŚÇč§"dDC#eD…dČ Ś §o% ó=É 5BMxRŚČ§čŚÇ§č §éČ Cd…„"eDCe§č†Č o% ą5¨‘% B†Č §Ś†§ĽŚ§ÉȨCd…D#dDCe§ é†éo) )f-‘%Ɇ §,†Ç§Ś§é¨Č"dDC"dDCe § m%éN%,˛1‡ ÉNČNę †ČŚ§§Çȧ"eDC#eDC…M!éą-ÉN!ën)fę É-É‘!-ô-†Čɧ§ÇČČ"eDC#eED†-!Ëp%†ëČN!f ¨.É ‘%ô-+Śę ČÇÇčČÇC…eDD†ed†/ŞN%† ÉN!#é N§Č‘!+ô-†Mč˛)ČÉčéC…dŚ d…ed†N%Ęp)§ -ęO%D n!¨§p Ň%Śn!ČÓ)§čČÇ"d…CCDcde-!o)ËČN%ę e ¨ LČ +Ó)Ç‘! ô)†Č §ŚC…dDCĽ „dC N%…gëÉN!…é ¨§nęő-č ˛%N.§é Č ÇC…dŚC„cĽd O!Çeę-!§f LÉ †Nęł%Č ˛)č6§ÇČ Ç C…ŚdC„cdcM!ę2e §-D N!Č §n Ó%Č ‘!.ó-ÇČ Ç Čc§…č Ccdcd LŚ fę†-§ ĘN!É o Ó)č ‘%é Ó-Çč Č Ç C…Ç dc„ddc+ČŽ%fȧ e ÉN!É p,Ó!Čą)NŇ-ÇČ Ç ÇBŚ …č c…„dC,¨ Ž%eȧN† éN!É O˛%-č O,‘)ŚČ ǧC…ČddĽ„…B ‡M!D,†%eȧ §Oęą!é - nŚÇ§ŚC…§dd猅BęeM)BM!eo)† é§ +eÉ ¨Č , éŚÇ§Ç C…dŚ…mǐ)B,!Ľ eBÇ †ęD§†é%Éę‡Çé Č e§Ç…cŚ…Ç …O!çŻ!Bë… DBc C„ eȇ !ę˛1-!7Jčn ˛)e§Č †BŚ dč…Në ÇBç„ B)† eCŚeÉ Bn)XNČ “)ěő1ŚÇ¨Č BŚ …čĽ,Én!cŒ11BBk)Ś eBʆe‡1,%5Fčp)ëŚčČ ÇCÇŚ)%d)Ś nB)!ĆŒ-BŽ9čeBĘeëe M%°1éĆK%č†Čč ŚBŚ dçe Ço%cJ%ÇÎ5C(%ŚĐAC¨ Śëdn) BBJ)Č †Ç§ŚCŚ …çd*Ǎ-Ľk-Î9Cć …J-Cę‡ !eO)ę7JcčK)Çd§č †eŚ…†…K!čŽ-ĽJ%­1Cç Ľk-Dë‡-%e-¨ô9Śl)*RBdÇč …#eD…d+čŽ%d )%Ć‹1B­9ĽeD !¨M)E-ČBek)ÇÎ9dŚ…ÇCeD†C § l%¤J)ç­5CĹc%CÉfëD § -ek)Ç ­5D…ŚdDĽdÇ CK!ÇŽ1Ľ)!Ćk-Bćc DDɆëE-%Éą5…K%č >eŚ…ÇdŚ†ÇC)ÇŽ)¤!Ćk%"¤cDC§ Čeʐ1N%ó=…Ž1Ç 2Fe§Ç†CŚ … B)!ĆŒ)¤ ćJ%C„cDC§ Če¨ą5+!5NŚŽ5*%•^…Ś§ÇCçŚ*BÇĽ )¤k1Î9C„ eD#Ȇ ‡ n-ęň=„)%ŚŒ5…§ČÇdÇ…)BĆ焤J)ćŹ5D„ dĽD¨ †Šn)ęŃ=…J)çŽ9dŚ§†DĆečBĽ„çĽJ-ćŹ1DĹ„ç e Én-‡5ęJd‹1ÇB…Č ŚčDÇe BĽ„Ľ(!ćj-Dć„I-eM)ÉŃ=†Ę !¨ „*%ÇŒ1cŚ …čDÇčeBĹ„ç„ J-ćÎ9bć ¤Den1ÉF†ëĘ.%„k-č1BBĆ„çCÇ„čBĆc!„ J)ć5d>ç Ľ E,)Č°=eÉě‡dk-ÇÎ9CĽĆdBŚ „čBĽd¤ J)çŒ1† I-ç ­5em1č JeÉ ‡B k-ŚCĽ dĆCŚ„çBŚ„ çĽk-đ=ŚŒ9()1R…l-čJ¨ Ž1é cl- SJB…dĆCĽ ÇDBĽcçd)!Œ-ĆĆJ*-sZcŽ9!JĆK%ëŽ1c*%čŽ5B„cCBĆ„çBŚdč„ k-BĽđE)%tZb)%ĆÎ9čl) Ď5cK%Ż9çB… Ś cCĆdćBĆ… IcJ%çÎ=cđA !SRBĆ„ )!dK%Ď-ÇcŻ5 !ÇBĽŚdBĽ ĆDBĆ… )!BK)çÎ=c­9!”JBĽc ćĽ 3JK%s„K%čĎ5B„ĆcBŚ ĆDBŚdBćĽBĆ„ ćBĹ„ ç„2J1řbcŽ1K!–ZBĽ „ĆBŚ dçBĽc!BĽcçBĽ„ çBƤ )!BđAĽ÷ZĽĎ9K%tRBĽ … ĆŚ C#¤BçĽBcB„@zâ QŔ_zâPq˙  U%­WĽĄJJˆŠż@É"B„…QQŞŞ••˙ĄCŇwؒUŞU*Ő˙ë˙ß ˙˙˙˙Ä d¤l¨€ě˙˙˙€˙˙@ň-ýűD˙˙˙ţ˙˙o´Ţ1~ü4*jÔ¨ŹxŘp¨X˙?Ŕ?`?h?UuJjuuJ˙˙˙˙•˙*_ ˙€Ť*TT  U €UU€ŞŠ UP ĄRîU˙ŞWýŞ˙Ş€UŞUĄáđPÜtžě @˘EëA%p€€¨hP°?ŔŸię@D˘EUQ‹ ¨D””(UU((UUŞŞŸ*]ވUP0XŞ U  ”¤UU  PPŠŠ‚‚"" †ŒQUčĸ¸:ş(ŇE‰ŠPPŠupĽß ˙Ű˙˙˙˙˙ť˙ß!˙˙YýDhl@­ä( ĚţĄůţÁ˙˙ ţýB˙ýqŽ˙˙˙ťDqŽ˙P°đ `ŕ Ŕ€Ŕ@€€c|}B/`@~A<>!˙˙˙B˙˙×(wˆŠŞŞŞKŞUýb*ŞŞŞU$ęWVĄ Ł@GŞŞUQŞU……ŔŔ ŕ0ŞU*Š€*(ŞUŤŞ\@]˘A‚*ţV˙ŞŞTUŞ˙Ş˙U˙W¨  @`¨HÔ¨ţŤýSá˙ŠńQđ°řR”ÉŞÝTŤö ć¨~P-€€AA Z@čę‘* @U  ‰‰‚ŠS‚¨BBŞU˛š€ŞP•€+„.Ş"QAŠ¨SV"\‚Ť˙ˇ˙w‹LłŚY˙˙űi¨IéÁééhAh˙˙ ŠŐŞö ˙˙˙˙ ˙Ž˙|ţ‚|úě쀀9'"?8Ǹpýbűű@šĐ(đ°ť[ŕ@řĆ}€ŐýŢwˆţň€,k×XĎîA97n Á†ă ˜Ţ  Ŕ€č’uÚýzĽ?  ŞŞUU§U$őˆh XĐ ú˙˙˙ZĽý‚ŕا˙˙°ýB˙ŞUWŠř<Ŕŕ Ŕ@Ŕ@‚*CŹNěŞëUwŞŻUŻzOľP(¨QQ€ŠÚúU…„€‚@! SVŒn*2% _ĄR­÷˙˙ţřţ@a`ČhÍh„hhÍhÉhÉý˙˙X˙˙ˆ˙˙˙üüüüü$üô ü   úĹÄűÄťý–˙@"÷Ÿ˙Ă<@ź@°¸€|Ŕ

đOœ øáÚŽý<{ƒß&˜a@š87 ˙Gý˝đŕć]ŠD´đřŘPPŐjďš˙ű)Öżă˙~TŹ¨ĐP¨Ŕ0 P@ ŕPŔ GAFDGgfCDŽU˙Żú˙Đţąý˛˙ŕár .,Š¨¨@PuŸŸ —ˆŞŞ/€˙(׿ďú%ß^ţVßÖďˇţhÉhÍhÉhÉhÁhÁ@éÁhý7ČIśIś–yR˝üÔ/Źřl”œd,ÔÜ$ü€xČ8  Á47Č$Ř_Ť>ÄüÄ:ÔŁllü¨ŕ@Rlđˆŕœ0,8€­c˙˙Ŕ7K<+Đę Y0Ŕ¨Q¸DŔŔ1  ™05ߊ}ý`Zđ x4x…>Đŕ@ ŕ°Ŕ€ŔŔ úőž ýâżH_°âD `@€€@Ŕ€@€@@b@aoNw?xjOe7 őęۤ˙˙˙ú ť݀¤@€ś Jőż×Ż@w€aOCŕA ôřŘÁHÁiéC!ĂÂŕÁďP˙V˙¸˙ţ˙ˇ˙ż˙˙–i˜čđxđxđđđđđđđŕŔ0/ 3?! €…Kˆ?˙0řwüóřđŔđĐŞ<ÄüĂ˙ ˙ôţ}ü|8ü:ž8í˘Ŕ€Á>ÉmđčŸřü˙üţ@€pđ ŕŔŕ ŕđ_ 0?Hč˙ä?Ȁ`ŕpđ0đ0đŕŕ1B# eE  óI ‚ş= pa`@  Ş€ŠC‚ŔĄ@€¨P` `@` ¨ÖüĂ|K|K}b˝‚cĄ€üýýřQýUđ ˙€˙ďžA˙ ˙Ź˙€ Ŕđđ°@ŕđ@ŕŕ`OýšŸřŢÜFB!ŸŕŻWüüLüü đ€xřţ<ţ|ţp˙pţxţ<ţţ@ÁBAÂ@ƒ@ŔÇŔÇ˙˙˙üţźř`ř0ü„|€Ŕ<Ŕ< ?Ě/Đo”_ŚŇ-Ö)çţA@°ŕŕŔ08řř88ř0đ(0<8Ł›+ľ…+#)+{ú˙=?äďÂßT €Ş`}FľT(đ(ęQ 1X|ţúúřú ůPřě¨@xxŔŔ˙€UŞB˝QŽŁÜüp€P `Ŕ0Ŕ0đ€;@^!•šîፏVAGDĆD¸‡{úGşŽpüŒ}ű5ü~úř˙˙/˙_ţüđđŔ@AŔ?Ŕ?€˙€˙˙˙˙ĂÁăĹ;Í?ǟfđż°ż€ż‚żŔpŕ Pŕřŕ€đ0đ0ˇ‡"łƒ2200 ¤˙Ř÷Ç{2ßűŞkŇżżŻŻpŕpŕ đ`0` ń‘Ŕp€x0@€Ş€ŞUA`đ`đđđđp°000 8 Ĺŕx…řä€řČň{„—!€ř€ř ř°řŔüŕđ (ę 2?¨ŽŢŻPW¨˙P˙čĆŔHDő° 'ŔGăŔ€`€D€A@‚ÁAÂB˙ŕ˙â?żżż˙o˙¨×€ř8đ0ŕŕ``ŕđpđŕŕ“Ł0 8ů’˙ jjżż÷÷ww˙˙no`ƒ`ŔŔcÄ'ŕ'ŔƒŔƒŔ€@Ŕ€PŔŔŔ`€đ Č8Xđ8€p¸Çŕҍ ¸H>>}}ż;اřÇŔ>ŻŇ/ Œ„ŔŔ€ř¸ÄÄ° ôČ 3 ł?~x}€„BŀÇá"âĄ˙˙ ô ű„5Ęé?Ë#ŔCŔÇĄAs“1Ńp ŕŘŕـC€Ă}˙˙˙Ä˙âÝ7wŁ/ŇŕŕŔŕđ0č X P`°@ (    ]ˆŻĎ”Ĺ×?? ›“€Ŕ„F„€€€€ ŽŔ0‚bŔ Ŕ€pđPŕ0ŕţvw€ß›d‹´€Ëˀ @ ŘĐ Ä8„pjV$.  ˆÄ†€@ uŠ 4<VŰ Z#Ńń"đˆř`h° x¨Phœ#bŔ1Ď978€Ŕđđŕ›ŕŕő ű0!ƒƒ€?ă˙ß(-ÚŢ-„w›°HŕŕPŕŕPđ¤°Ěh˜„08%XDWČę Uşľ˘"˝˝nn­­[[ś'$ťźßÜ?źSX[‡   ŕ`€ŕŔ€`€đŔ P`   2€üŽP~€^¨>Čňzç@B€BlHŔäćńóóQ <Č(Ńx‰3Ŕ Ŕ ŕ€ŕd` `@ ( = ?;?98" ƒ@Aƒˇ?Ó“~›Ţ-˙]Ś˙ ШŔ¸čđ„ŕřŕP`đ@\DXX%@]H4L @ .u1zAz#wÔ˙k~Űśé´´šš˜|Ż?•“/)[ ‡… ‚„ŕĐ€`€ŕŔ0€pŕŕˆ€€@Ŕ€@ŔŔN3ŘĘÜýťFU*ÝąNFB€PXYaih`@HŽŽUQŽŽUˆ€ŔŔŔŞę•”ŤŞTT@ŞęUU**UU   ,, $ ,( ?(70 0 (703CƒBƒƒƒĂ’{—ƒ?Á“˙ßlÎ5đ„č \€đĐŹĐ đ@ŕ8 CJFMAHDL@JFoVv{č˙Ńţ|óŢĄ˙˙ŻwnŽ <0ól@T+úŔ€ŕ˙ż˙˙˙Ţ˙ńű€Ä€@€Ŕ˙?@@„üÎp{ä°ëśđŔ€`č.Ýżh˘˙˙Ŕ… ŞUUŞŞU*U˘U !> bv7S„ Loč ,- … é Č,Č *č „ č†Č d ŚÇ„ +lLKČŃ-L—>„ m+é - … ę Č Ç č é Č „ Č č Ś …ǧĽ+lLKČŃ1Lw>„ MméČ ,é … é Č +Ç é *„ č Č ƒ ŚÇĽ +L! Čó9lv>„ Mmč§ę ,Č … é ¨ ĆÇ *é L„ č Ľ „ ŚĆ … * KČń5Lv>„ Mm ¨ ę É +… ë Č § +é LĽ Ç Ć„Ç †Ś )K ƍ%+ń1… Mm É Rę ´!Ś É QÇ + MĽ!Č é …Ś§†é) Lčl%+Ż)„ Lę mÉ 1 t… Č0Ľ *!Mč Ś é)ƅȧŚéK lKŻ-%ń1„ é mÉ R—!Ś  lUĽ NI-éĽ '5çŚ*ÇĆ é* +KĎ-%ń1„ É lÉ Rěw!Ś +vŚ o% I5Ľ H9iAŚ*§Ć č+ é+Ž-m%6Ś mLu!ě S—Ś +vŚ O!I1˛)Ľ (5!iEŚ ǧčK é*Ď-l%:Ś °m 1v˜!T§ RK!—!Ś ł)i5 ŚH5ç$iE… ǧč é*Ś KŽ% Ľ m+u —!6TÇ QK%–¨ j1‘%Ô-Ś (1i=ć …  §ŚČ éčŚ Km! „ m Ž!2vˇ!’¨ 1)!!J-ŢN“%ßcĽ (1hAç „ ÇŚ§čČ Ś+Ż% … Ž! đ1t—!q§ o!)%uK-=Sľ%Ÿ{Ľ (5%iA… č ÇŚ§čÇČĽ Ž% 2„ n! ŞRu Ś QI)Ë i5Ÿ{“!MŚ(5č ŠE…č ÇŚ§éČ ĆŻ)*ô1„ mŽ! í Ru/† ))Ě k-™N´-wŚH= ç Ľç Ç §čČÇĽ Kn%Ç„ L Ž% Ps0¨ )-uK-ťVÓ1żĽiA ç ŚçÇ Ç čK„ čĆ+Ľ l Ď% Q.t§ 0()t()-I1MĽH= ç$… čÇŚčŃ-m!U>Ľ ÇL!… *é Ż%É.ë P§ /)%s),H5)!Ć+éh=Śé Ç* Čó5M%xB„Ś Ľ…ĽL*°%§-ę PŚ ë)!OčH5(- Ľ+H9§čÇ*Çň-,!›F„ ¤„Ľ„ çN… ę Č -… ČH-%H5é(1Ľ!H9ȧčÇ* ŚšB Č„ČŚ… ĽŻ1NxF… ę Č .„ Č H-çH5éi9Ś*!H=ŚJÇčČ6MźF„ČŚ 馍%,ń5… ë Č N„ )Ç LÇH1i9čĽH=é)Ś ÇJ„›B Ȅ錤„ č§ *„ ¨ É † „ ­-č ŚH5i=çĽH9)‰EŚ*čÇÇą) zB„¨ęŚ„Ś Ç… „ § † É „ )Ç Ľ'-ćh9Ľ'9ć$iEŚč Ç ÇP!M™B„¨Śé„ Ś č… „ Ś Č … „ čĆ K„H1Çĺ ĽG9ć ‰IŚč ČÇÇxB M„§ ŚĽ„ § Ç Č„ Č Ś † „ Ć K„ (-ÇH5Ľ'9ć$‰IÇčČ Çą-*›F„§ŚÉ„ § … Č… Ç ŚĽ… Jçą%Ľ!ć(1ĽG=ć$‰MĽ čÇĆÇĐ-+YB„§Ľ…„ ČĆč… Ç ŚéŚ KčĎ%Ć-čçĽHAć(ŠMŚčǧÇ6:,Č„§ĽČ„ ç Ç Ś éČ *Ś m! ń-Ć ć)ĽG9ć(hIŚč ÇĽ6 Ç„¨ČĽ„ čÇ)Ś ČK… *Çl!„ç ĆĽHA)‰MĽ č Ç ÇŽ%éŃ-„¨ ŚĽ„ ĆĽ čŚ *ČK„ Ž) Ś „)ĹĽG=ć$‰MŚ č ǧŚlčÇ„ČĽé„ ÇŚ ĽŚ *čK„ dž ĽčČ %ĽH=ć$‰MŚ č ǧĽéÇ*„§ …Ľ„ ÇŚ ¤… é§ *„ 輅 „ çĹ')ĽGAć$ŠQĽ é Ç* Ç éL„¨ ŚĽ„ ŚĽ…Ľ *Ç é„ ČĽ… „ć Ć*ĽG=)iEĽ čÇŚĽ Ç+„ČĽé„ )!…Ś„ é§ Ľd Ś… „ „ çĆ)¤HAć$ŠM… č ÇŚŚ*éÇ„ę§+„ *Ç…„ Ś ĽČd Ś … „ „ ĆĹ ¤H=ć$‰M… č ÇŚŚ ÇL„É…,„ çĆ*„ … Ś † ƒ † „ „„çĆć$¤G9%‰I„ ČŚ Śčǧ„ÇŚČ„ ÉŚé„ … „…ƒ „ „ „ç ĆĽ¤'9%ˆE„ ÇŚč Ç čK… čl!„ § …É„ § …É„ ĽŚč „ ć$Ć„ 1ć$H=ƒ ČŚ Ç č*ŚKČm!„ Č § ę„ „§ ę„ ČŚ „ ç%Ĺ„'1h=ć… ÇŚ Ç čém!Ś !éŚ M„ Ś Mű2ââěđůÂm’Ú%A r„C…śI$ß@˙@€E˙Ŕ?€ ˙˙ů˙|p€8?˙űÚ ‰ż;˙žAŞužü?Ď˙ĄŃč˙ŕ0O÷Ÿ@ż@ý"˙˙˙˙o ˙=Â1Ď˙˙&ßúá[¤ýí˙ –)ű_ îč~ţŕ8ŔŔđ߀@ŞMo~ŞL˙˙=ř€@Xřú˙z%~@€ŔPŔÂá@ť˙ •JŞU˘ Q0°ďP¨ ŞP?)9řŞţUUůa4`ŸU˙ě Š~ţ%%@żU˙_ß@ßU˙˙UUţ˙˙€Đ đ€ˇˇôüaŸçř|üŕ 9~?y8@ňϘw0Ě~‘š5˜ߙßR_ â,?kűŔżŔĐŔPŔ°đŔ3Ää­ţ˙ üžŔ¸TŐ˙˙˙ůř@€˙U˙ý˙m˙T˙Pńđ0˙ŞďHˇPs‰ ó BţĽ˙K˙TţD伾ĘĘ˙˙˙ó@™ˆřż˙˙˘˙ö˙ţů€€őą**ŚŹÚŰDŞQL€ŒPPˆˆHHŠPŞUB˝ŞUý˙Ą˙ óą˙˙ż@ăşEß˙U˙˙˙˙˙vˆîź@đřAđě“ÂŔK\x'řđ?˙˙Čř˙ú˙@8§-+ ôýŔ?ţŃî‘˙Ŕ€§Ů˙˘^ţţ˙˙ŕÜôhđ"8V<œ‚ŔŸ˙€*˙˙U˙˙U€€{˙˙)Š€Ö˙Ő€€˙˙UUö€ĽHů@鼼BB5<˙÷żEě ŕ%L<ĂţýTßO0ýöA D€˙EE˙EűU˙ŕ_PůWPţU UœŞEőúű|r$0¨PUU˜Ŕš‘IwŞ˙˙˙Ş˙˙@˙˙˙˙U˙˙˙(˙˙ţţüôü€€€€  8ŸŕŸŕĐŕÜđĚđĘđÉűŞ*˙żUU˙Ş*˙˙ŐUđ˙€Šŕű@Tđ˙ Ş@ßAUyQŕI˙ ú@4ÂĄsńń?˙Uţç˙˙Âaę@ää@¤ä@Hţ óT 'ŘQ˙śUT˙˙UŻż‡yA–˙˙ž˙üwb˙˜WS—č9<+ŸÉvˆwĂ<@ż˙wý ˙ě_D˙˙˙˙˙˙˝˙PüüřűđóőěřOOœ˜˙˙54˙ţUU?>  ŕŸ˙c˙U˙Ď˙o˙˙˙˙˙ţQ€`žŕ0@ ˙ 8˙__ß?ĆśżĄ€đĚřôřöřáđîřĺř%`ţ˙TUţŞŞ˙˙Ş*ţTŕ˙U€˙Ľ˙•_€U›TţUńU˙EţU€˙÷˙Uý‚¨WřD˘ÝÔń )I óţÜ" ňB™™P˙ƒŸ€…€˙ő]]€˙U  00t˙Ŕż ŕQs€Ť{˙˙˙˙˙˙ß@ŕď(đŕŕŔúđđ<=))qz @ţ +˙ýďü‹tĄ^˙ńń XŕĐ/řřôôňţ`aă>?ű€€ŔŔÍÂÁ>çAů6}â}a^AţŔ/ŔGě/ČŔ΀€€€ŔŔ ňP ôQúP˙@ďEo€U˙¤U˙˙T˙Q˙’TüU˙UýŞ˙ˆU”*(œ)󤀀˙€U2˙÷˙đ×(pŻPÁ˙ß˙€Ć€„§|ďő ˙ýţ˙üđŸôhř Řřđđ4ϐń@˙:?gÜ'sLwH°°ţţ88ěě((˙xxPPţţ  żżu˙?ď/÷8@€őJXç˙Ç÷˙rţžA üđň óďϐŸC„ăü?l?ä?Áżż71˙r?ĐŔ/ŔŸ€Ď€Š…°€€ŔŔŔ8ŕ(ŕ`ŕ@?ŔTŕ¨ćT_!öTţ¨˙IQż%˙€Ľ˙T{¨P/UďԀ˙€Ş˙U@˙U˙U˙Š˙˙˙H˙­RűUŞ@żŐ*ţ‚˙@ŤTß đ_ 5Ęż@ŕ`@Ŕŕ`Ŕ€A%$_/YŢ;‹Ŕ ŔŞŞ}ý(¨˙UoU˙˙Ş˘˙ńިýţT˙Vţú €€€@@}b??? >1 *Őü˙ţ˙űYŚçöű ˙în€[ Ö"˙ř˙đ…ýçđŔ?áŕř겺ö°ü8ö<>¸—/ ř8˙?żOđřGţQ˙?Ŕý¨ęâjđ4ľ˙фđ Šó¨ýHíU˙TU˙Š×Š˙U÷Ş"VŠU?„(ż"A}U˙U˙Už T@˙˙˙U˙U˙˙˙ŠŠ˙˙UU˙:˙Tć˙ß˙__PP××BBŔ/€Ô‡ŘýňŁŽ÷řOX{üĂ',7 ZQ ŔŔ`ŕŕŔđ€pÁń…ýŞŞď éé űcNNTT`ąDDŔŔ@€€ŕŔ@řŘ``@ ˙€Đ/đüçżŕa ˙˙€˙ä˙ó˙˙ŻSú…Đ/đđčü˙°ř`đ8řčŕď>ţ€ř €€ŔŔ’?Čf?˙+ßgŘcźp˙ŕßĐĺŕŸôÁŔšŕźűđ żU˙U˙˙*Ş˙UżU˙˙ĽĽw€U @˙U_ ¨ýUëD˙A˙˙ŞŞďďUU˙UŸŸŞŞţţPPţUďđŻ¨Ýވ‹˙Dříţ ßđđüƒţÉŔż@žţü ńŕŕŕ Üߌ^Y('ţ˙uu÷€€``ˆxOpĄžÁ đđřGđĎŕÄ:ě˙ú`€€@ŔŔ`?g`$˘˙p|ăƒĚç|\§ůđŻř‡őš˜gß  Ŕŕŕ P€đߕwˆE ˙¨Uż@TßT ë˙‚˙U÷U˙U˙T€ţPúTţDťöUŞ4?ŔđŔ˙Đďř÷"ă"ÁÁ‡€‚„˝BT'&‡‡A€€€ŕ đđ Đp°ř@DŔŔ€€ţGRGŇŔŔý˙H¸0`źœ˙Ŕŕ@@  W^×Á¨WŽ™€ĆŠ[ľ˙ť¤°żĺŔ`ŕ@Ŕ`ŕ _ý˙ý˙U˙É6(•˙Š €˙€ŻŞ€˙U˙˙UU˙v˙…÷TőőWN “ ĂA÷„_U•ţ0Ď œ˝ţűĂËtĎ0Íô÷üř˙Üüř3<Ÿ!@˜Y* 7É€ŕçT\đ~*l}U€˙˙˙€€€PŢ^||ü‚\(ô >$??j˝ţ€€ÄĹőţbŽ€Ŕ@€ !!` űď˙˙€ď˙řTÖŠT€Uüţ˙˙ż”U˙T@p˙Ďţ ˙ţü00 33ě#üÇťÇŕ#üy7Ë ÓIŔ€A€ÄĄŔ 9˘ 6“5ŽŻ#9!!˙ţ˙˙˙ HHÁ ! ŔOĹÇ ç€ă @(Q˙˙UQţůVSô/ řŐőď÷  Đ 0Č <ÄhĐ5 0   ä㞀€_`& ż@˙żüżţüUŞ˙˙ţ*üřđńáđPŕ!0\`pLh9Ĺ}…9ÜHA˙őľ€~Şţ÷ž˝™ćn.Ń7Üű}Ľ€p€gƒH€O}‚˙ ?3ǁÎ>Yy˙˙˙ ˙ůŸŸ œ >Áœţř@ă`!ń Ú˙đt¨˙_ńđAOłQ6?rb8óPuŸc>œü đ˙ç˙˙œ((0(P`Żp˙Áŕ@f€ź<ŕđúţ˙€;D? 2ÁÁÁÁ@Ŕ@Ŕ€@€Ů˂Ú[ ƒâ 6tWY{˙¨ĺHý€ÄÄ@ŔOΔ~%ĽÖ%fgčäĐÖ@°áńřáŕ€yü$ěŕü<Äç7Eľe…… …†… †Ś†Ś§Ś †Ś§Ś †Ś† ††Ś† Ś …Ś†…e…†††††††Ś‡§†Ś§††Ś§§ ††§§ †Ś§†††††e…†e†††e†Ś§†Ś§Ś§†Ś§§ ††§§ †Ś§†††§†e…†e†Ś†e†Ç§Ś†Ś§Ś†Ś‡††††††ŚŚ††Ś††e…†e…Ľ †† Ś Č §é†Ś§Ś†Ś‡†…††††Ś†††Ś††e…†feĽ f…Ś č -†Ś§‡fŚ†‡e…†††Ś†††Ś††E…e†dĽe„§ -ęŻ%f§†Če…†fe…†……Ś†††Ś†ŚE†fec…dŚ§ éč fé¨ e…fee…†……Ś†…†ŚŚ…CEefC„dcdé §…†é ¨ E†fee…†feŚ…††Ś†ŚBEeCcŚ …dŚ éČ †É ¨ DfeEd…e…eŚ…††Ś††c„Ee„ čĽ ¨+Péfé § DfeED…e†eŚ…††Ś††D„ ec„ ÇĽ ! Oq-!gę¨/egfeDdEee…f††Ś†Śc„ Ee„ çĽ  Oq-gí é REgefDdeDD…e……Ś††c„ Eeƒ çĽ  !p!Ň%.‡Ré Ô)E†efDdEeD…de…Ś††c„ ed„ čŚ !*!O!.Ó)‡r ô-EgefDdEeD…deeŚ…†ce„ d bçĽ !*%Ň%p!-!‡qę Ô)EgefDdEeD…deeŚ…†C„EecÇ Ľ*%O!N!Ň)‡qę ł%EgefDdeDD…deeŚ…†B„ ec„čŚ *%.-p!† Ę qE†efDdeEDdeDeŚ…§C„ ec„čŚ čP Ó%‡.ęqEgefEeEeDdeDeŚ‡†D„ecdčŚ † éOgę¨0EefEDeEeDdEe†§Č‡c„ EedčŚ † Çą!†ę É.EefEEeEeDfeEeȆfB„ecd )!§f Çq!†ę Š-EeffEeEeBEeCC§e†cĽ Eed *%ŚÉ‘!  ‡P¨˛!EefeEeEeBEeCB§‡dBŚdcč*%é ép! ł%†ł!¨ˆEefEEeEeBDeEB§†dcŚ…čč é*% ‘!OÔ%‡rÉł!EefEEeEeBEceC…„ŚBÇ… dÇ éčé’! !Ô)f¨rEefEEeeEBEeCc…d§cÇ… čç !če !éqfé Č/EefEEeEEBEeCc„ĽdBÇ„cdč Ś§ /’!f§†ˆEefeEeEEBEec„Ľ…Ś BdbcBč „ Ç.ëą!f¨Č‡EefeEeEeDEde…éÇŚ B„ dccÇ čFé.ŚEČé†E‡efEeefD…eEŚ,ČŠ B„ d cBč ĽEȧ.eɇ E†e‡EeEeE†ŚeŚëČ-Bd cC CÇč… †éÉ DȆé E‡e§EeEeEŚ†eÇ čČB„ bcCÇč…†éČ .dȆé E†e§Eee§EŚ †e†Çč§ BbcCBÇčdg OéeČhé E‡e¨eee¨e†§ Ś cŚÇ…BbCcBÇçbi p!čdi‡É eČ†É EeeÉ E†§ecŚ Ç„ BcC BBŚ çǧé/ŠC‡eÉ E¨‡eEeeeE…e†cŚ džBdbcBĆ č„ d§ fë B醧e‡¨§Eee§EeEecŚ …„ B„ dcBĆčc CÇ †çCČ …ée§‡Č EeeČ EdeecƒŚfB„ d cBčdb BÇ fçDČ…ée¨‡É ee‡É EeeÉ dĽe…B„ dcBĽdÇcŚ…„ B§é fe§Č†EeEeEeeed…eĽBdcCB…cb c§ … čd§…Č e§‡†ee‡†Eee†e§†č B…dcBb Cc c„dŚ cČ †č eČ §‡ee§‡E…ee†Č§ B…dcBb c Bc„dccČ…„cČeéeeeéE†fe†Č§é BbCcBb c B B… dcc†„dBed§EefECŚe„…é § BbCc B„dbc„ dbACcBBfdcEefeB§e…Ś Ç m!BcBc Bb c B cnĆń5BdcCBfc†EefecŚ…„ Ś*Č MBbBcBb c B BĐ%„ BbCcBf†defef„Ś *ŚčÇ BcBcBb cbB„ cc BbcBBfc†df†ecĆ„ č„Ç ŚčBbcBBdb c B„ dc BdcCB†‡„Cf†DbĽÇ… …Ć ŚBcBCBdcb B„ cc BdbcB‡§BCf‡gcĽ „ č…ÇĽ †BbBcB„cb B„c CBdbcB‡¨cCg‡„ B„ Ľ bdĽ Ś „BbcBBbc ccĎ5ç†BcCBB¨dCB‡… EBƒ b„ „ Ľ…Ć BcBcBcb Cb †Ż%BcBcB…B§B‡¨…B„ bc„¤…„BcBcBb cc B… c CBdbcBCB„B‡¨…B„ bc„¤„ ĹBbB BBb cBB„b c B…dcBB„ ĹB¨ˆeB„ bĽ „¤…„ BB BcBb CcBƒ c „ B…dcBB…„ B¨eČBǃ cc¤ƒ „BBcBb cc „BBcC@zâ QŔ_zâPq€€ˆ ,8``9y"$ŮM]LL€@ÄS¤2?4=o‘`ď"Ş ƒ×5ľqŔçs˙ŃŘݝ‹p~űŸ˙ŢöřĐ ßßżż?.™‰ńńű˙˙ű˙÷ďŘ˙?ČżLůĆřçü÷ˆţý €€€Ŕ@@€Ŕ ~żýţ0řÖŕ=ŕ_Ŕ˝čŔ<đ@‘Ŕ@М`@8Č?%ĽÂ% Ě̐'ƒDâ? âŔ@ąŘx`€ŕ ŕ€°¸05; ŔĐäń¤ěâ/Đۤ˙@r-űÄ;4 áŕąąă"˙oŘß ŕú%ń!Úű ŠV˙˙Ÿ`Iv?7Z¤ţRŹAţ ý`Ÿ œţ˙PńÁŃ0Âŕř 0(źâŕóB˙.€ŕ%ĺ˜ř\­ńlĄ@ń“†‚ĹĂ÷˙ĆĆŕŕ ŻĐ‡řÇřo“?Ëošżnű„˙ß˙ż?Ŕ˙˙ ŕ ŔŔŕŕ€ŕđŕńđ>>hhxfPh„~܀X¸ 1@ĄA+ ^€|Œrŕ<üŔđq÷ő÷R˙}€‚’Ć×8ÇőČđđŒ||>>ń˙şîůEE€€`c  ˙xE @p€@ŕ,ŢáL7.÷HŸŕ10=Î0ŔĐ đgš.ú˙í,\@|čVśź˙oJ čýÜÜ@@˙˙UUţ^•…˙˙Uő*؎wUwÝQW9Ć €UHOĄ§Y‚€ G |üč_š‘˙˙˙ đÁ1Ĺ5ńĚá‚đ7ń~ü=˙€;y^Ąö %Ú63|Ÿ`üúşOýAž˙˙˙€Dť˙’mZĽÓ/Ô,řlœüčŕďţńĂŠ äř7đ/p€ÁŔ ŕ@ŕŕŕđř`  ƒű{ü<€xŕđhđwxyť´>ĎwçŤ*×V€ŔÔ0¨PüđüđŘ Ä8>ř;üa!˙ 2¸Ř˙|*Ëő đŽ??‚€€Ŕ€@ @ з߉šýř˙˙UEö ęť@ýüôíÓÖNŽ0€CŤţţhüüüÂ|~Ŕ8 O 8˙ü~D˙‹˙˙˙˙OńüO°ů8ňţąđ°°$ă˙%Ú}‚3Ě˙ţţďo‘oÓl˙Ëţł˙ţ˙˙˙–IHˇűI ň˙Ő˙ţÚ˙m˙˙˙÷˙süüüTźŹţ˙˙ř˙ ߨWX§˙˙I˙ éSSř ôřŐý9ţ>ř˙ó¸˙/`Dű´Ë€˙k8Tţ(˙€Á @đ@ŕŒĎ ×ýXçőŢďĺ ??&3ŸÝ2ýţ˙˙°úäěä°¸ŕĐŞč–ŕŢđĎđČ4đřp  €Ü#püCďżÓý=-ҕČŔ€ççŠÁž@‚ŕ“@„@„ĹČ †6?ďa:|ƒź@ô ŕżŕ#Ü€ż@˙“Ü_?úÍů ˙€5čö€ß ‚X5ŽPl>M˙_ď{ˇ–IHˇI˙?/ż¤[ř˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙üřţü;űúŔőŔúđő`ŐĄ CĄĄ÷řđďřú„˙Č?˙€Ż@† ÁŔr\3<áޑŽ‰†˙ůp€+ţţţűbýűÝ˙ë˙ŕ€˙˙ˇH;˙ö˙ß˙˙˙˙üô(8÷Ďüüô Ţ.>Ć˙B8ŘřŕŕP˙˙ţ ˙äŁXř řßýü~ýAC|łbžŔŕŕ@ŕ`ŕ@ŕŕĚŕŔŕÂŕt‹řě“'ř§Hˇ-šű¤GŽż¸ýţ¨÷˙ŕü˙˙ü úŠ˙Ś_ŕŠ*ďď˙˙CCßßů˙ ţţ˙ô Ŕ??ĺuő˙ű˙ÁŔŁůúâŕáŔ A.nţż€ß|s^Y=~…˙€=˙úśI˙˙˙ _şE@˙€˙˙(ďď(úG@ˆ }‚˙˙˙˙˙˙˙˙*˙}€ýţű˙ ôW¨p)Ćî>/Ÿ˙ü|Œ ČżEä̤ř°řĐPŔáŔ ŕ ĂÁĂC ďŔŔ``ŔĐ 3Ó @ă˘@ąŔxxĐ-€xŔČózĽá~ń.Đ/ţďrżAwt€€@€`đJ°axH]ő€żHýóŐú@w› ~qPo­X_öUĽŕ˙ŕřüŁř€Ť ż@ţţ˙˙÷Ĺ:ż`ü€üđŕŕ`€ĂŽsţüřř0đ0đŔ €@đ ŽPţń}za~0@˜?ýö ß ď÷ ˙Ą˙˙öoä˙˙˙?˙/Ÿŕ˙€ƒżÂ=ńs˙˙˙řăřř÷˙^ţřřüíţŕ˙Ÿýwďî?Ă?ĂřÇř÷řřüüř¸Ä€LDĐ`Č@ â˙üö đ`rü{Ŕď ŔÜ#[‚&5#_!˙`˙áű=ü7É_ţř0üĐ.Đ8Ŕů44Ź €€€p03{[ňŸŕĎ|'4ţ§ÔÔŃŻ€ŕÉšáůVÎŹämď‡˙ř˙@UŸŕJ˙ŕýmŽ/ŤW_X°Żŕက@z˙?Ć >š˙Tř˙đa/“~:~Y$˙é„{˙ ˙źOoŸođ†ůNś°P˙“l˙˙čĂĂüýMżDˇH˙ÓŹ č؀đđřü,ü ĺîţǸJľż@Ÿôƒ|˘Lě xБ@î.ŕŕ`ŕ°@ Š C‚@“€€áa|0ď$Ţ9&8>B|x‡¤F˙ ß.úEřFáY; ?/$˙V˙Ë;˙Ÿ˙ţţŤqÎ-ÇčôÔŔ0Ŕ Ѐp*žňě ‘‘`ĄŠř8 T)#<*X(ö xhđŔđ €hß&–íßo]'@~A87ĂÜß;;?O ˙ţĆ:¸H1ŃÁ€Ŕ@˙˙˙ŞAA88€@@ppY0 Qx T€€(T?@ Ńúřä˙ “l˙Ł˙˙˙ż@`€€Ŕŕřčô úŕ đü ü“˙Ŕ˙Ř˙Čţŕß0/<3 ĆŕŔ4ˆx|Œ\¤űđďČ6Đ inˇT‰† Á"Ŕ1q0ĐđčŮĐ  śN˙ťeüĚq‘nÁć=Ă ąŰ˛@Żřě`˜żÁűč8€PĐŔ8đŔŕÄĹá!ř؇{Ú5đ•ő`€X¸Q< PđĘË÷ ÜÜ s0ĎŠÝ@@„€€;? ąOđ/?˙?€[{˙@Żŕ Pţ˙˙˙˙˙„ř˜2D˘@.@¤Śę˙Ŕŕ€Ě0!€ @@Ŕ@€AbüüúŔ#üű.×ß8!ńMţOđřDŔ ‚M?Ě3œăĐ @Ŕ ć4Ë0ĎřĐřđĚřđĚ>Ây‡˙đ@  żoA@@ ţóŕ‰/đÝ2öžA?Ď6˜°-đXĄżâQŘ'ȡŘ'čÓúË?ű€€ßĆÇ˙üżaî"@Ŕb^#˙@oŕ_ żţü¨đŠňřřýńđň cc?˙˙au6˙ú˙čJľ@˙@T Ţžëü+g˜€o˙U,<Ş˙˙U˙PŽ€c€˙˙˙˙˙˙g?˙eD†dD†eC#¨DÉC ČOe†f§D†eED§Čee†f§D…ed#e†DDʇ dë¨O D†eEDe†ED‡Éee†§fE…fed†…¨DĘ ¨eʨ #eD†C†edeÉʇe†f§De†Ee‡…¨DÉ †dʇ #eEDC†eEeÉę‡e†f‡De†ED¨†eCÉë†eꇆ#eEDD§e¨†Ę¨‡D†f§DeE†DɇeD¨ŠÉf¨‡ĘDfeEd§†e†É¨ęDe†E#dCDD‡eÉdɆĘf¨‡ęE†eˆD†fe†ę¨‡D†ed#dDCC§eÉdɈ…†¨‡Éf¨‡Ée†f§e¨‡ëD†Ee#dDCC¨†ÉdɆʇ¨Éˆ‡É¨ˆe‡†¨eʨ‡D†eECdDEEɆęeÉę†f¨‡É‡ÉŠęe¨‡†f¨‡ęD†eECedDe¨ę‡†ĘŠëf¨É‡‡Éë ęe¨‡†fĘŠ§D†edD…de†É맇ĘëŠe¨‡g§ęÉë E†¨fEɆeD…feD†fd†É¨ë‡ĘëŠe¨‡É¨ęéÉE‡¨fE†feD…dedf†e§ëȨ†ë¨ e¨‡†§ÉęČe§†fE†fed…f¨§ëÉíČěęÉeë‡ eȇf‡Éę¨e§‡†E†feeę ČŠëËÉěęĘeÉë‡f¨‡g†ÉęŠE‡¨eEefedŹ¨.‰Ęî ­ÉěęĘe¨É‡eɇ††¨ŠĘD‡feDfeEdÍČË/ÍëŠěęĘeŠ‡†fÉ §¨ĘęŠD‡e§DfeEȩĘíëŠëíĘfŠ‡Ęfę Č.¨ÉĘęD†¨e#eEDeę Çîg ëŞĘëí eŠĘ‡eę Čo¨ęëŠD‡fČE‡feeě ČFí ŠĘíëËeÉʇepɧ¨ë Ęe¨†ę$f‡Eeę Čî Gě ˆËíęëeʡČí ëPę í  e¨‡ę$fD†fę§íĘëÍíË íë‡OĘëÉě ę  /. e¨‡ę$eDfeęí¨Ëí ëĘęëËŞëĘËę - ./fŠë¨D‰fíe쨇ëí ď ĘęËëĘíëËë í   ./fÉë¨DŠfËe¨‡†Ęí ëĘęëËŠëĘí$ę ‡í/  ‡ëÉ CŠdËf§†ŠĘíęËĘËęëD¨gĘfę ¨Ë íëgëÉCˆeĘe§‡ÉŞëËÉĘËęëDɇ É ęĘĘí ëŠëÍCˆfĚD§Če¨ëĘÉĘęëĘCoÉeę ë Éí ëëí CgeŞe‡¨f‡Éę¨ÉëęĘeʇ.é ě OŠí ëËě  ÍCfdDE†f§eÉę‡ÉëęĘD‡Éffęí ˆí î í ˆĚĘí CfdDe†¨fe¨‡É¨ëĘÉ"eC‡fČëę í î  ‡ęí Š#eDCD‡¨eE‡¨e‡Éę¨Bčeo§ë É í î í EĘë‡DeE†e¨‡Éf§‡†f¨É‡BČf fë í Šëí  Eę §CeDfe¨‡Éf§‡†f¨‡†BgD¨†ě ɧęí ëfë¨ #eECD‡e¨E†fef‡¨gBˆfD§ë Éí Ę í ë†*ěđ-!#CBe§ˆ†e†‡fe‡f¨C‡fdÉ ę ŠęĘëDę§ #eDCe‡¨fE†§f†¨É‡B¨† ¨ęë ¨ęĘÉf ¨n!#eDCD†…§e†§ffŠ‡†‡É¨ęČęÉ ¨ëÉ ‡*ě Ď%CedDD‡eEE…fef§‡†‡§ˆÉ§Éę¨ˆë Ɇn đ%CedDD†e§#dDee‡†f†É¨ e§‡†¨ É † ,ŠDeEfe†§fCefEE†feD†fee§†fÉę †É ¨#efDeÇé †D†feDe†ED†fee¨†éÉ ëę†ę ¨D†ed…Żč§D…eŚDe†EE†e§e§éČfęë ¨fÉę¨D§†édČŚ DŚ†Č $efDE†fe…¨É‡fÉę§f§‡†D†e§†é Č+D§†e#e†De§†feɧŚfÉę†f†g‡D†f§§ éOD§č†D†dÇD‡eČe‡f¨e‡Éff‡gfC†ef‡-ę‘DdžfCed…D†efD†e§fg†‡f‡g‡Cf‡ee/Ó!Éd§č…DŚ…eD†efC†edegfdf‡gdf†g‡ePłęd§…čd†‡eD†edDdžeef†ef‡gef‡ge†.é qeȧÉdŚ…ÇD…feCe†De†fDf†‡Df‡gDČ / 0dÇČ †DŚ…§D†e§Cec†e†f†eff†f‡g†Ç/ éd §+C…dŚDŚ…ÇCcDfe…f†E†efefef¨. éC§eČC…ŚeDŚ†ćCfD…e…†fe‡†fe†fféM Ž%Cé†+DŚ…eDŚ†č CdeDefeDfŚ†‡e†f‡Č+ NCč ecÇŚDŚ†eCčd†e†f†e†f†eff†é+m!č e Śč ……ŚDě‚•jŞŞő€úř˙€Ş˙UŞ**UŞ˙+|W¨ŞŞWżMŸ`@@ ˙qĂ=‡q!đďßn˙řžřäĐ°řöŕ€ë€k#bäB=B9ďŢ˜îáý/‚€ P ĚR ˛Lń÷ďg?C0ww?G€Ŕ@€ŔŔŔŕŕPřôřÔ<×ęďĐM2L3sěđrŕŕÎÉţý‚ƒŕ€@đ0üď0Ďy†ţţ€žţ}üúřôč0ĐŔ €@€ ń!ýBŢ1ŞUVŠŻP_¤˙@eŞţşUŻS_ޏýś@Ü$ýý˙žß˙Ŕ€T÷@˙ţEUőá˙ ú˙€ÁžÁţĹzţđřţů˙řüňţŕţĄţáű”˙p‡ƒ‚ŔĐ \ż§šý Hˇ÷ óO“@¸÷˙óyđËüäţÁ?Áů“oƒ :€pp€Ŕ ŕÜ ŕŘř…}Ś~ź<˜˜ý}t  ˙Ŕ˙Ŕ?`?<˙üŰ$÷ř?|şĆ:ÇĆz×-  ((Ż@ď¨÷G€ő÷ů ˙€&őŕŕ˙đŠ˙Př˙˙˙U˙˙Rő ڂ˙˙Uß˙U``űř`A~@?ជřüáżH/ĐNřô$ĆFđp˙°řđ8Çţ1ľ Óçäŕý~Ž;Îvü3w¨č—ŔŔ‚‚Ó G7É3^s˙œpšp˙yŚđgń&ëw:OźŞ,o,řäđ_đüü1˙xţ}ţ^š‡ƒČ€P€X€H€¤Řy>s!8??¸wźRüţţţŢ!üôôýýüüüüţţţţ€€))Ë  ]Vm˙üýţŻQđěđč˙ŕđŢđčţů™ ;pŒű˙€Ÿ`žiâú÷Ŕ@r˛ř0Ř8ńqxˆzşŽ^ž=šƒœK€@ôDŘ(Đ đOéÁ>€a€`?Ă~<6VšŕŸ€"ÝĂńţöÉö(dÍ2[Źíěżiúe #ôˇžżŻŞccCŒ7gÍďďŰH†Ď\<ŕ_ŕ_ď!!­€€˙ďo€€@€Zţ\„Ř€xx€2Nw}˙ŕ/?€úwřŕđčđčŕ€pń˙a˙˙ú˙řüűpŹ`˜`°đŕ4Ä7×s“œîŃĚ1ď#ăbÁ˘ŕŔ~î\Ąđă?ÎŔނmĘ=Ŕp’bh˜üä÷Š€€'87bo`0˙‡Ďś˙âx‡ăżă~pţřDč5ßĹ}@@@@€€  ŕŕ€Ŕ˙ţ üőUž użŔ?€‡ů‡xůřůř˙ľJř˙ůć˙ńďń÷ÉăĂ<˙,r˘ýÝ4$řXđĐ0ŔYAŕŔPđp°` !á€Â€g„S>A 3+‚˝˘_i!ŰaŸ€ćđ/žßäBW lp€@ƒƒ€€ÁœĐßţ˙ýŚ˙˙˙ŢŔżüĂ ?äüčřźD ôěp°3óĎÍύ_}ţáüďÜŻĚť˙˙˙˙˙˙˙˙˙€€˙úúřüřôřôŕţţ00 ???Ţ?Ţ?Üœ?Ţţ?Ţ?ţŔ €Đ€Đ Ŕ>*|A0ËČđx Ř Ř˙4ţćŔ{˙˙˙˙˙˙˙ţ˙wŠńňůűĐÉůȘ’„ĐÄ(L“tČúĘŃQĹÓsó€K€ćŕ‘ř†ăžN<Ŕä!ţ Ţ!ŢźCŘ.xŔššĄBÇ‡ X_%zŔđěƒ˙đţ) _˙ ˙ˇ`?xƒ{÷ý#<     Ů> gɇ{MĎIËĎMË͆@†A…ĺ„÷łÂ çÍ‚Ă—ţƙŁ˙˙˙˙˙˙˙˙~‚ţţ~ćfîžź4 !>="5*0!1:áÁ>Á>Á>áÓ,áńŔŔŔŔĐĐŔŔ  €€˘˘€€đxđř?ßţžź˙Ü˙řÇÇ˙˙˙Ŕ˙˙˙ă˙?˙?˙˙ŕę÷űřěţ†őĺóAžĺ$ččá!ÄDc ŕřtôëŕżŕžŕ ŔŞŕWŕP‰x@ƒś ?8? ytx‡€€Ŕ?Đ/Č7€_ _ňđńď?Ćŕ Á˘Ĺ   s>É€€đpϟçŕÇŕËŕĎŕÇŕÍÂíĘĹĆÉČ6@ź€x ĐŕÁ€H(~4;963,1.-lŹěŕŕ?Î?Ţ?Î?Ď?Ď?΀€ŔŔ€€ˆŔ€ŔŽ~~*˙Qţţ öéÖ˙x(ý‹tżż’Ű˙úý˙¸ž˙Â˙ÁŞUpź8Â8÷ôăăˆjŕđŕÁ‡řƒ|ü˙y1á“e#ßüţqţń˙úţŃţń˙ä˙đ˙÷˙˙Հm@ż U8řâćń@€€~}?._6Đ@ł€ř'řźCŔ?ř‡ĎÜ ůŔ/ő˙Ëoż€ŕpđx°8Đx”8Ô- ž–üüţBţ‚€Ÿ?Î?ĎŕŸa^ąŽ1.ńŽážĂ<Ă<Ă<Ă<ž˙>€€ŠŠ‡‡ÇDŽ‚˙‘˙Šň÷őřđřX˝îöý…€(ýUđőUö ߟIIś@Ÿý˛UŞ˙ŞU/”ú…żCůűœŒÄď‚Š‰ţ`‚ Œˆ|K3S-Ŕ ×Ď Îm ˙Ŕ?â˙€űDýB÷h@ż´ôŔŕŕ0ĎtŠ¸GŘ sĂÁ5°ˆP đix„|°8ü8ÜäžS3U{jkŔ?óĚŕđĎđďđüsüsüř0řřřřüřţîů˙ń˙“o=20?8'0?8'?0<;üź˜~˙>˙>ăĂ<€€€€€€€€€  +˙*Ť×UÂă×ר^@ť I@š@`u°Đ˙^ážäř˙É˙pţţú˙‡˙?Ŕ>`š}řü<ÁŔ€€ŔŔ€€@@€„ †ŽGO¤L ^w<;`đŸčăăŻŕß˙˙˙˙űęţů ôü ôţîţd ; ? ? V~}ďůńđúLův|ƒ=Ú<Űv‰@Ŕź`ÜŕŢŕ˙&€ż€Ÿ˙_ŁţŢ"ęŢÂŻ>15:=20‡Ă<ĂźÇ8嚀Ŕ?áŔż€€€€€€€€€€€€€€ş>???>=99?ú˙P˙ ŞUąQ>á?¨ý@´čř8VH´ !?ţk–ĂÁ>áŢážáŢa~?L,Ŕ@Ŕ@€€€Ŕ@ŔŔ€Ŕ?8/ÇřÇř¸xŔ_dß|˙ćŇ+Ýđ.!€€€€uw+*'>b?C˙ƒúźƒ|Ëv+ţ§Y×+˙ÇüÔ0̇‡×Ôoo˙ţ˙ţ˙É6üP­CżĂ?ƒ|ý˙đČřŕŕŔ€…üâüăěă~ ~B˘€ƒ€€ŔýßůOúö ţŃ>˙öŔ?˙˙ŕŸoŕˆ´@ŕ€ŕ˙›Ÿöú>žŔ’jÖ2̓)‘#‘o­oDl< /0kt+4 ŔŔ€@Ŕŕ ŔŔ@Ŕ@á/Ń?Áóřđp#!Ô“?ôýb˙ˆ˙ÄÔŔ¨C€}űÇ?Á?Áń n!ü˙č˙ř˙ >ţúţţţ8ütŽüž~Ń( Ă@ŔŔô ô Uˆ‘N@ź„ 9ŔżŔżŔ=Ŕ6đ/0?/ż§˙˙/W—÷˙˙˙p`‚ďpđň ¨éČČéÉM%°1Č-!ą-%Çn%é Č !+%éČL)*%1ÇčČČˆČ§¨ČęĘ !ëo%-˛5 ˛%oÓ-Č:o)wFé !+%ęČL-*%1§čÇȧÉȨČ-%ę o-ˆ-ʏ-ě o ą)Čo% Ó-é+% L-Č+)n- § Çȧ¨ČŠÉÉM--%1¨-Ë o%Ę .ěq§M! p!éL% ęČ+) m-§ Çȧ¨éÉŠÉn),!°5‡N!ëŇ5¨ ęOÇN pČ !é+%§*%K)éŚ Čǧ¨ČÉŠÉą5B,%fN%ɲ1É -ę!ÇN é§ %éȧ %é K-ŚÇ§Ś¨ČŠÉɲ5BM)EN%‡˛1‡ -É č- o%Č %éé§ %K-č ŚČǧŠęÉÉę˛1>M)E-!ɐ)f o!ÉČ°)+5>É*%ęé§ %K-é ŚČǧÉéĘęɐ-Ó5N)E § o%E-¨nȐ% :é+) !L-§*)é K)ŚČǧŠę É ! !‘-ô5M)$ęN‡#ę‡Méą)M!2é+% %l-§*)éČŚČǧÉéÉęęo)˛-N!Eę-!‡f Č -É°),ó1é+) %l-§ %éČŚČǧÉęĘÉĘp)Ó5 fɇ,†ęɨ é°)M!2é !ę *%§ %é ČŚČǧ¨ę !ɨ‘)˛1 %Č ę†¨ ÉM!ęŃ5Mô-é %+%ę§ %č+)ŚČÇ§É %ę M-¨ M!p) $é‡,!§ Ęnˆn!ô1éé+) %l-Ś+) %m1ŚéČÇęM-,%5Éo%- fęÉ Mfę ¨é˛-Mô5*%m-K-+%Ś+-m1é$ŚéČ N-R°9ufÉN!o) EÉ ę‡DęL‡Ę),ó= !l-m-+)ŚK-m1 %ŚČǧn1×vZz{ˆ,N%ęDę¨ $É †ę‡ą1J m-‘5Ž1n-Ś+-m1 %§ÇŚ§N1÷z^›{f ÉM!$‡ęf$§† ¨•^N|{L-śnńEy{ŚK-m1 %Śč¨ČM-őzĐMš{fĘ ¨ EČ ‡$gE¨ ‡^{-)K-X{R|{ŚK-l1č$Čęé %ëŽ5ňEM)‡ ¨ M!‡ë Š-$¨ËF¨TR-^{*)qrđU{{Ćl1 )Ž9§ëM)Ę 1°9M%$Ɇ ‡-Ę EË쇊–Zn!~{é$œ{0b+-ŚK5 )Ž=Č %ëL)ën1°=-%¨Ęf¨ Ëo$Ęí¨TNNz{ %özV™{Śk5))ŻAČëčÉĘn-Đ=,!$ˆÉF¨ ËNĘ/!r%fŽ)đMë )9L-đMÇk5*)Ž=ÇÉę ČĘm-1 !Fɨ,gęÉ Š /!ë%+%°1É Č*) %éÇl5*-=Çę éÉęM) !°1%¨ ‡ g,Š ‡Ë ’!/ěE+)°%É § )*-č Çk5Ž=*)ÇÉČé ę,% !N%f¨ ę‡Fę‰‡Ş Ö)0šJF+%Ż1ĘÇ*)K-č Çl9Ž= %§éČÇę-!  %fɨ fŠgę Ş 2 }>EMé˛)Ç+-é k1§l9Ž= %§ÇȧĘ-! %ëfɨ $Ę ěhĚ 2R!˝Fg! !X6Ç+-č l1Çl1=%ŚÇ§Śę-% % $¨fÉ%ŠĚhŤŐ)r!z:Čô)M!ťFŚ*-K1č Ç+)Œ9%ŚČǧę,ë )¨ eÉ%‰ĚgŞö-œ>RÇÔ)MźFŚ*)L1č ÇL5 %=ŚČǧęN!ę %$É g-!GŠŤhŞ2|:ǐ z>§K) %5Çl5 %=§¨ÇČÉL1 !o%$¨ FęhŞ‰ëŤ Ö)::1ȏ+!Z:ÇK)ę m1Çl5*)­=ŚĆ§Ç‡ %ęM!%¨FÉi Ť.!ě÷1S{>Çn)+%8: %L) %+)Çl1Ž=*)ŚÇ§Ś¨-!ɏ)$¨ f i Ť.%hr%2íČ6:-~oé L)*)m)Çl1Ž9čŚÇ§Ç‡ ¨¨$ę‡N!ŠĚp)Šł)6NČ3BŽ1]ké*)L- !Çl59éŚÇ§Çf ¨ˆ‡ E ¨P)ˆ/Ě P)ˆp!ő- Č>m-úVÇ)%K-čÇk5*)=ŚČǧe‡ † f D‘-‡ f‰˜J/Ě-ą1p!ô9ÇŻ9L-BŚ*)K-čÇl5*)ÎEŚČǧf §‡ ÇEę¨P%Ëp).BO!Bą1vRÇśrĐ5|{Ś !*)ÇÇŒ9*)đMŚČǧf é §*!$ Š‘-i.Ě )N!vVŃ5}{Ç•fĐ9Z{Ś %*)ǧl1 %ĎI§¨ÇČD§fČ#ę‡ p%j Ë )O%—^Ň5;wÇT^°1Z{Ś*)J1ČŚ9đM )ŚÇ§Ś#ŚÇe‡ eÉŞ °9 4No);sň9˛)čTVĐ5sŚ*)J1ČŚl9ĎE )ŚČǧ#ŚÇe‡ fɇO!´1 é 4Ją1oČTR°5Řj§*)K-č Śl5ŽA )ŚéČÇŚELJF§ Šm%“- ěUN)űjČ°5M%UBŚ*)ÇK)Ś*-9 )ŚčÇ †§D#ęEŽ-ĚM)Q%Ńjp5îJhČŠě§ %Ç*-ŚK-= -ŚčÇ !†§D !Em-Ť O%”1đJP)Í FHÇË iÇ))čČŚK1AČŚčČÇŚeÇ #,)ÉŽ1ˆ r-u- !j˛îX!H.ɐ)Ç*%čČŚl5ĎI*-ŚčČ !eŚDÉL% !Ě4!7! ksÍ HN!éó1ÇK% l)Śl5ĎI %Ś čÇ$L5¨đE !m)‡Ě”-5!5FJT)pw-HéŠÇŽ-*!茎A*)đQŚ !čČDňM )Řf !L)† ˆQ)“1ËIsNh-íó5Ś*!čl%ŚĎE*)NÇ !č+%EŻ=é TR$ę M-,%‰’1/!˜JjqMňE !‰n-e )!Ǎ)Śl5)%Ž=Ś !č+%$m1¨J$ %m-ÉFŹ îŠ$KĚki M)Šf K%čĎ5Śk1Ž-çÇ*%čȇ&C‡L)Đ5ę#Şîh‰ë l)ę3Nm)—b‡ l1é JŚl-Ď1*%Ç*%č+) !§Ž-‡+!Én1$í‰O!ˆ-lí TN1sC %ŚŻ=CK%ŚŽ1Ç*%éČę †M-f,)ȏ5‰ĚŤ ލO!ě °-ĘN!íň5#…d č…+%ÇĐ1Ç !Č !#Č… !‡+)ČŽ5‰Ë ŞîH.°1Ě #× .­#…d §d *!ŚŽ1§é %Č$é†m-g %¨n1ŠĚŞŹDNËą-fÚ.Î "C#dC*%eŚŚ !čÇ !§m-éˆM-ĘíĚp!‰Ń1@zâ QŔ_zâPq˙€@€h˙€p˙ˆv˙ƒü˙€°˙˙ó{°GOđ˙˙˙ţ˙˙˙˙˙ż˙˙ŕ˙€˙˙˙˙˙˙{˙˙ďď˙ßßß˙ß˙@˙y=€˙€€?€˙˙˙˙˙ď˙ďţďŸž Ÿ —ű˙ý˙ý˙ýű˙˙żß`@˙ßŕßĐ˙Ŕ˙˙˙ţ˙˙˙˙ż˙î˙˙áő˙2đ@|ů遁˙˙ţjžJţŽŔŔ˙čţUüăčđÉ=řĚ6@°€€ääŕ¨@0ý˙˙ŔŔüˆçç}˙ďď˙üŸ˙ ˙˙˙ď˙˙ŕ˙˙˙WŠ^ —iż˙?ŕ˙˙˙‹Ý˙˙˙˙ˆüýă/P0ďŢ!Ć9˙˙˙˙˙Ë˙‘‹‰ő í@ž˙Ŕ˙T˙˙üëîďď`€§ŘwĄ˙Ä˙P˙ä˙ŕ˙˙Ŕv‰˙˙b˙|~˙]]˙a€đ˙ýÄäůUU❀ă!ĹĹŃŃđđ@@ţŔđđŕŕŕ˙ćŕŔŕ@Ŕ@@đđ  ˙—˙>"˙˙˙˙í2?7†˙ŕŕ˙ ˙˙č˙¸˙˙Ŕ˙ ŔŔ˙˙ŤŤŔ˙˙˙˙˙˙uđ˙˙ţ˙˙…xýüţKůkěw€˙ę˙˙˙˙˙_˙4˙Š˙yPU˙*œ˙ńˆ˙ŔÚ˙Pđ €Ŕţúţűţţ1Îg™ŸŸ›PĎ0ż’˜Ř§˙€}~$[żŔżŔw˙¨÷ű kűř;żť„Ŕ?ű˙€Wţ˙ęß˙˙ ř*Şů@ąŕŔhüŞÚ'ŞŞ˙čU ˙Ş<ü  đUŢ!˙Ľóŕ[˙j˙Ş˙˙Şđđ@@đđ€€ŕ Ţ>žţtťâýż(ůßFFţ>o@`€đűăřŕ˙'8?€! ˙˙˙˙ň XŚí6ż_‡8˙# ÷ůuż0Ď˙˙ đüćűˇźĄ†}â|“˙Łű˙˙€˙˙âŔoC 1Ńáůň˛l÷č÷˜pŸĐ=řTř"pŞt—”ůţDŔ‘Žť@/Q}B DCC€€@€lŹ‚B˜XÇŔŔŕŕQŽAAA`@A>˙p˙tťppŇpĐppWpżČČ @ˆ?ß@ƒýýa Š ŃÁ@a˙ĹÇ` ßö91ýî;÷úŽńňC¤Ŕŕéyˇ÷ţ*× ˙˙ż@}trŻż˙`güzŸžwˇH âôü O@żz—€‚„ű俀uŠ˜çżŔ”@d€ď˙`čŞU zĺ €@›˙ đ°M''˙˙s řŕ'ă×'öWéVř ˜¨~䚜pÎŹŁU@ 0wQŻmژ§$w~=˜ T ňŕhze5z7x;4wH_`$_đ˙€oáü˙˙ĽZPƒ;ŁpŸpPmšępppEpß˙  ěú˙˙˙˙ţ`˙đ xP€_ĺě‡7ŕ°űó&_Jú÷đÉţŕB÷ďé€ú‡Ć9Ÿ`˙@˙X_˙˙j~…ý4ű•uýń˙ďř@ä˙Ěóř% óQŽ˙˙kÖ/ŕpĆáţ˙˙3ZwʀđL4ŹS˙ő:?BB˙˙ýö÷ ň˙ńńđďă9Äű…ż@đÁž{Ô÷úôĽÜéç{ˆúüţ˙] O͇d§¸í+{š&Y"ĄáŕáÁÁ a€ŕ ~i?7ě?ĐýŔ8ƒCƒÄB瀣RĐÇpP08Ú0î˙O?xŽńh(><8 0Pđ§ŕp6NNN€€‡÷ƒ§€Ç7+0'ň88ЋÁ@ŕ!đđŕřđřřřř˙˙˙˙€˙˙˙˙ő ˙˙É6G˙ăGGçË5đ‡‹˙˙˙˙Ě3—2đ Đ/&ßĚŔ> ň)ůŮŐŰ"çĆż‚ý ť0 ˙ë×Î>ď´r לŤTŮxź˜gxx‡ůË4ý˙ő˙ćY3ÓcSŁó‡wđŕôqƒ}Ŕ?ŻĐÇ8€˙ĐŻŔżŔ? żě+ű ţ ü ß˙~ŽýçčǸw” őp řç‰9Čó_ đŸ`‚b•sšAz’ń2ŻSB„ ”œ €P\ŁĚă~ţÎ4ë0m8͘ç@€§Ćť~ŕ8_PPđŕˆpń€ĐŔaˇ:Ĺpođ/gżGřÇXdH°Đź8 ˙˙˙€ż@Ÿ÷ďß'ţk˙˙˙˙˙˙˙ý˙…˙ů˙ĎËĹ„¤{źCđĺ\ ßďŢżGĆű˙ř÷˙˙˙'nMý<ďPŹ˙ 7Č˙öÄűţyßđä'oĐü`oQŔŻxšA˙`Ÿ˙đ/űđo7Čâ7Çă3ĂŁSóóŮ)řý˙€ďó ݢîQ>Ą˙(ׁžčí˙˙˙űüţ˙˙ čďúż€ě+ůţ˙ý öƒ|3Ěţţ`_ĚËůżC˙˜ăPüţŁýß ? áÁyeŽđ0ţř§ťôÎň@Ŕ°ŕ˙ƒƒŕ&ŮS ĐâxÁx¤ŕčx/?8 š?g-ĎŢ>Ç[ <]g! 3E Ůá‘üä?×—˙˙óßódž c1Œžăń}‚˙A8' A>ZՋú÷˝Ĺ~‚ńm’!Ţßč˙ŽŸ` _?Ŕü#$Ű÷˙P?9˙łL4ŤŔ>řňţĄ˙࣠˝B`š ń.ül7Ëř`Ÿ!ހ€Ý#üéás‹ës“Ÿ;˝Aý€zú?żŔ˝Ŕ˙ó5á=ŕÝ_ W(ĐčeeŰŰü˙˙€˙d:ŕd[G§ńwżg/ĐOq o“ţá˙X? ą˛˙ý˙řŘ˙ďďüý7)ń1>ĆĎ°EBĐü€÷˙˙€? đ`ý ó>Áôű`˙żOe “d÷Ü 9đţ,ôÇŔZźkˆŔČ ĺüť|{OI''đč„{€ŕ‰q‚řüüvIÉy‰˙˙kţÍü”󝕖uü4+'äü˙ăŘî˙¨W?(7ČŔż?#pžž˙Ž@Ą˙˙#đ˙Ÿ˙x~˙˙<^ąţ˙a˜Ç(˙ţĎ5ŕçgžţ˙ô~ŐâŁýnü’ţ}˙6ÉŰ$˙dŕxđďđűđůřđxxř<˜ä–ëř‚ °(€x!!˙~R˝ ňJJĽdđ*Tż˛M;?­łóN˙đ˙ďţ˙ ˙HůÝăś˙Oú@_Đ/Ż ‹tż@8Ç˙ü˙9˙đ ÷˙ˆČ7ů˙˙ťÔ(Ŕżw^ţáŕ ż¸Ľ˙Ažq˘6Éĺă1Î?ĚG„°A€Fďoţ™Œ˙Rß˙˙ ň?/č˙ôý 0¸Gäߧ@ Ŕzđ d˙@˙÷đpßăÜđoPŔ(žˆ á˙çűĺ˙ Ä+/Ţ ˙ž˙0üâçü˙@ż˙×7˙1Ţä>Ŕdœü‚˝@›Ćnă„ď`ŕĎďĐ@€˙V˙˙żż.ŐLŤě˙ř˙Ŕ˙˙˙˙˙˙ď˙(usQ^ńy0çü;˙˙`ůœ`ůúřq‹sż”t[…űďćwŠőEdClŁ˙ŸŔČ7ţAđ°űE´ ßŕˇHŔ0ţ˙¸ Ş÷Ÿ_(h–ń;Äp˙A üÓ-Ó/AŔŕŕč€Ŕ€˙x?0ó u<2‡Z&|{Ć Đ-{{|{Đ-{{|{Đ-z{{{Đ-˛1ůr|{Rfśb{{}{{{{|{}{{÷zZ{{{{\{|{]{Đ-[{{{\{|{^úv{{|{[{z{{{|{ł-{{^s2f\{]{{{}{[{{{\{|{×z[{{{{\{|{]{|{[{{{\{|{×z\{}{{{z{{{}{{{ł1;wUb{{ĐU{{Ub|{9{{{\{Z{śv{řz×z\{|{}{{{\{{{|{{{3f;{{{[{[{z{{{[{ł-Řr|{Z–n[{{{\{:{|{\{[{śvřz×vˇv\{|{]{[{[{{{\{|{Ub{{}{–j[{\{{{|{˛5[{\w3^Vůr[{:{{\{:{|{•nřzśv{\{|{]{|{[{{{\{|{4f[{{{\{:{{{Z{[{˛5Ůj[{TjŃQˇnZ{{ůz;{[{{•nŘzśvůz\{|{]{[{[{{{\{|{—j{[{:{{{{\{9{˛-šR:{÷z{|{:{{řz:{{{un×vśr–r\{|{\{9{;{|{\{[{^:{[{śv{[{9{{’)—Vřz×zRřz{u^×v{ůzřzunˇv–r•n\{[{9{{{[{;{:{uj{\{řv×z{řz{‘)śv×z3NĐM×zřzS^ˇvřzŘz×vtjśr–r•n{\{]{;{ůz:{{{ňUřz[{{śz÷zÖz×z‘5–nśv6B•b×v–rśv–r×vśrˇvtjśn–n•jŽ5{3V;{ůz:{{{Vřz[{{śv÷z×zřz5UVśrÔ1ĐMu^śr–r•nśr–r•rtf•jujtj1ůvđI;{řz[{;{{TZůz[{×zÖzřzŘz{‘)•nśrJđIśr×vSfujśr•n–rTf•jujtfL-u^Ž9{{[{;{:{ŃQ;{[{—f×zůzŘz{‘)SbśróA3Z–r×juftf•nujtjSbujtfTfK-u^ĐE{:{\{[{;{ńI:{[{—jˇvůzŘz×z‘)Tf•rňIŽI•nśrVtj•juj•nSb•jujtj))l-K-m-5ˇj3V{ůj:{{{–vřz×zśv5•nśrňEĐQ•n–j^tf•jujtj3btf•jSb)%J)k-*%l1NŻAubŽ9ˇnůz3Z–r×vśvřz1•nśrŃIĐETZ•ntjSfujtftjSb•jujtf%(%J) !)%k1m5J-l1×vńEřz•r×vˇvśr1V•nńMŃMtj–n3ZSbtjTfSfTbtbujtfCç (%Ľ()k-l1I-k1×vńMŽ9•n×zˇvśr‘)S^ujĐMN•jśnTbSbtfTfSfSbtbTfSfĽ(%J%čI)m-k-J)k-4NŽ5ˇrunśr•n×vA2^’)ufŽItf–jR2bR^Sb3b3bS^Sb3b…%K)ç()K)J)I)J)Ń9o)UNŒ5Tj–nNŒ=•f‘)đIŒ=1Z­ASb1^3b2^Sb2^S^3^2b… !)%Č… I%j)J)¨ j-°1 J1T^=śnŒ=‘)Ż=ł)k9ĎA=‹9Œ=2ZR^ÎIZ1Z2Z2^… !(%ČĆ(%I))!fJ)ł- I-Œ9l5j-k9-Œ9ł)k9‹9l55k9đM­A2ZZ1ZZ2Z$č)%‡ç% )%!).I)()I-J-j1I1p%k5‘-j59k9Ď=j5l9k5Ak52ZSZŽAe!J%…!2>(%K)ÉŻ5)%F()i-I-H)H-Ž1j-‘%'-Œ5I1Î=I1J1i5j5j52Z­=RZç J%)!(!ç >(% !čŽ5K)F')Ż=H)*-')Ž-I-’)(-H-)%k1'-i1I1H1I12V­=3Zk%I!n%çm%I%q… 1ńA !()ĎAl1TNH)O!k))')Œ1K)())H1'-i1(-)-I1H1(!k%I!)!čN!J!RŚ1+!đA(%ĐAl1I)H)n%j-q%()l1H-Ż9')I-H-()(-H-I1H1ç)J!é )N!d L%čĐ9I)ĐAl1J)()m%J-p%…I-Ž5 ))I-))(-'-H-(-H1Ćç*!,(.e ,ÇŽ-J)Ž5k-đA(%M!J)p!…J-N%1(-)-H-I-)H-(-')ç!č *!Ç-ç/ŚŃ5 ř=ŚŒ1I)FI)oL%l) !J-Ď9I-Ď9Ż5SJ'))-I-()ŚçÇĆçN!QD §q%ŚJ))%ĐA(%L!J)k-ÉĐ=k-vVI-4B)šR')))I-()ĆçÇçP!q!d-Éą-!J)đ=Ć(%M!I)l-+!-!Ó1(%I- n)%I)))()ç)ç.QfN%ęŇ5CK) %B%I)N!§)%­)¨‘)()wJ!()'%%(*!)K%(!O+!‘!e -°-ĘǍ5‘-čJ%p)‡ +!q% §))‹%J-)-(%)l%L%J!PL%*‡ N!‘%ęŚ)!ëm-† ŃI,!ˇbfąčr%† ŃEub’SZt^•fTb+%ňE–^TR+!–ZPˇfˆO!“%ëe 1Č“)†uZo% %eN!’ §EńM–f´T^–jubˇj4Z—f¸jvbOV^ˇjr‰’!Ô)… p%íĐ=† °5M!ˇfCm)‘ȉ Ž-ąuf3Zub–fT^U^—f¸jvbOu^—fr‰r´!í e M!Ę %Čń=L%Ůje ,%Ž5  ˇj*%ô 3Z–jubT^UZ—fvb¸j/U^—fR‰s´%í fN!ł%̧ m) !Ď9§,%­1Ž4ZN)ˇj3ZufT^–j4V—bv^UZ/U^¸fÚn‰qt ŞPł) ˆ M%éŻ5gm)čđ=Ż3VN)–j3Z•bˇnT^ŃIu^—f3VR–bo%i0síHqł%Š§NéŃ5hL%Éą5ĘJĐ—bŽAub×nRŃMUZ—b3V TZ–b0Ź1sî‰Pł%ě §% ň5‡  N%ŤŃ9-%–Z3Zub–fT^3Rv^—bUZ Rv^pŠ RíŠQł) Š‘%ó9-¨n) ą5 Jp)ˇ^+%TZubŻ5RvbUZˇf-%4V—bQ‰0rí Ş. QěĘO ˛%‡M!ę°-ČňE,%–^ %RuZ9ňMUZ—b4V.4V—b˛-f Qމ/ Qíˆ/‘!ëÉ,N ČJu^m%éŃAVVM)n9UVv^ĐEĘNv^PEî Q† Ş ě/Š-ěné- NČĐ93VK!ŚńETV*)4Vv^UZ—b¨Ń9UZNdí† .Š ĚËÉë  Ë Č ęéÇńIl)SVČN•^m1ĐATVv^N¨3R—ZN%dPč‡DË ŞˆĘě ŞÇ É čéčĐAl1tVČŻA3VK1Ż94RńEv^ČňI–^M)d† QCËě †f‰‡Šd)%Ć­1ÇńEtZl-*)2R•bŽ==4Rv^ńEëRv^ŻACŤ… P!‡CŞ!…fˆĽ k1­= !ńEl5•^*)RtZĎEAUZňM—b‡ŃIu^3R"Š… PB!!ĽÇ cçl-)!5K-3RˇbŻ=­=3VNt^M54V—^ŃEŽ=4Vv^ńI"+Ś0!Œ-Ćc…*!Ç Œ-Ď=l12N9TVńI–^RT^2V•bn=3RTVńE°ETZ—bNdNëńIB…ĆdÇ ĐAJ%SR­=SVĎEľb=2RđI•bĐI3Vt^ńQńIu^—b3RL5UZĐA—f…l1 BĽÇ ĆŚč2NŒ-•bĎASZt^Nm1SVśfĐE­9SZđIśf4Vv^UZ—bŚňMUZAĽŽ1Ç Ś§Ć Č éĐA2Bl1Ž93R•^ĐEl92R•^ĎEI)Ź9j-ĎA4Vv^UZ—béR–bn9Ś Œ)*ńAĽ§ÇĆ ĎA2Rl)Ž92Ru^đI=T^–fđMj12RÍA•^n94VŃEńETZu^*!Ľ ĐA)Ć Đ-÷!ß˙Á˙˘}tˇžĎoSď犊‚‚ďď˙`ŕ `X¸˝•88ýý˙˙ż<  ŕŔż%  q˙^?[_Ÿ_ż˙€Ŕ  €Č ¸ż°0 î ™×;Ēg|—˙ŔŔż?—?7#×jđüƒě;ÄPŻ`YżO˙€Ŕ@Ŕ@ ŒxřÜÜ@@!! ŻŤ? šŚ7wđč€x€x€řШĂ?Â> =0;çăţX\˘Ç ç$çúýřżŔ¸Ç^f{G8ǸgYš!áŕŕŔŔđđˆ_c  888Œü‘í|â(÷÷â}ůG{{€€@Ŕ€pcœ˙˙ŕ( Z§˙˙] \ˆ"Żüüß?˙ý)˙ˆĚî}űdî .|źK @ťůü~îĎ]Nł Ëċ„‹ 6!,pď0Ŕđ$đčäœdÜ @żýA!G+ …€ Ú}ăŸ÷ŕ•cˆˆ€ŔÁ˙p Č 9  C[úČ<ř|ŔžŔžŔžđŽŕžŔž€ĎŔŕ|Łů&ř'ŕŕy›ŕऀüřŔ0Ŕ<ř0Îxph`<<(4>îîî:Żń€~ŕßđoř7|ł€@Ŕřxpđ8Čřđý˙/0/0 -2 tŢhä;ţ čđ čPŕžƒ€Ă sš3ężÎ=ÁţaţąţŔŔŕä˜ôhŘŔOżűđ!_P“ŔŽ@ˆ00,Žž ÇĂ 0Ŕ`ŰóyyßV€€ŔŔÜ#ţ‰?Cƒ_ ţ˙+.Ó rň -Ćłƒ‚câĹ6űZĐîĐŻüĂţĄúĹřÇúĹüĂ  ƒÁŕ@°Ŕ0ŕŔ€ĚĚv¸žŕĘö:Ćx†áfzćj``°°ćţ“ď“ď0  ďů>Íţůý^é_Ą0ü0ü<>ŢŔ0ŕĐđPp(Ď1Ž–ŸćůO <Úxd?#/ żąŔß˙żB#<@€VśľMţ!<~ŕŸŕţń~ ŒœÜ_ŁŸf|Łx—<ß×+ŕŕč÷ŕßg˜ ˙đŕŕđ€`đ°ŕ |ss ü˙¸::Ŕ8Ŕ8Ŕ8臇Ńsß/ý2˙˙ţ˙Ä˙¨ţA˙ŔŔ ß?ëđüţŔ>€ s:őřgĐ/řüs<Âkř&x§|ł~<<ű>xHw<x|˙>?Á?Đŕç|ƒý˙\[źťűšř÷pˆ‡€/Đ˙ü˙ôAžcŸô(D¸ŕŕŔ@€`đđđđpŔŔŔŔ??E}@ř@ľáě&ĆÇ˙đÁŢJ]€ô ď‹55  ~~˙^_r_Pîá˙ÝřϲÇ8pżř—ńô[“<4đ0đĐřPlÜxđđhŕ;<;€ŔďŚďďď?ŕŕ?ßó ţţýü¸ř´řďđë1ŃÁĐ04j ×ŕ˜hđď`ƒáđĄčň~ýđĐřŕřđ``ř'? yf~{F]`&˙ääň ˙€€˙YA$G7˙ţ_^üüřüúřýřĺčÖçƒ|ppp@@€ŕ`ŕŕbb"݀˙˙ü˙qń˙˙óóňó÷ö ţĘXŹ Ţ_Ż˙ţ Ć9î#$? źÍ=ŕ™ŕ` ţ4ţüß血€A!Ÿžźž?ĎçűýÁ!Ńąřݐnüâńě”ö˙ŇÚ@@÷˙Ŕţá˙đţńţţü đp€`€`@¸@@IOPu*Pšśœ›H ˙Uşż@+ÔŻ[_˘Ä÷ż~˙˙9đđţyţyţńüăücţýţ|˙|ŕ€€ €‘Ŕŕ`Č(ü?˙ňÍô‹ Ŕ°~†ý ˙˙›dW|ţ)ÔżA?Ńăź=&[LśüĆřÂäđ˜dŘřŔ <xŘű€€ƒ‚0{˙ťD{€9Ćüý:ýż@˙?˙•˙˙˙?ţĐ/üă đ€€řx8ŘđĚ8Ç?Ŕ ţŔ0¨ü,úđČŕĐđđ0R@` :?<  ˙Ÿ`ŕ?ŕôŕŕú˙?÷7˙ ţ$˙ţ~ţZ€„{Ŀƿ˙Ü !ŕ ŕŔ!áăăŕ `püóFg'#7?Ţđ>ŕŔŕ€čÄě€Îáć ďď7€€€€ ŕŕ0?0?0/0/ ?Ŕ?Ŕ?Ŕ?Ŕů7Č?_đü˙{„y†yŚ˙ű4?>łŒ ż ż żđoŕŕŔ!óńń1Á9Éčż´?7łŤ˝˝8ˇ ůĆýşrőCD‡B‡Ŕ€ €ˆ‡ýŔĆŽCĂ@@[­ŒŒˆˆ÷˙űřKH€ƒYÚütđ8đ0€y€a−˙€€˙˙v˙˙ ˙˙ţ1ß0˙ó áĄ^řůAéńńQ}§ůýâáűđ˙@ĘŔ̀Lţţ+ůĐ?Ŕ?˙î!Ď°Ďđ˙0ď0€€€@€Ŕ@Ŕ@Ŕaa!!!!>!.ý!ŢɃŹť¸3ü†Ŕ€Ŕŕŕđđ¸@˙0ű”–o”o?ř'PŢźßţüčŸř8řđđ˙˙ţĎ?%:uj?ĄŁáŽń˙ńďžž"dD L@ A'DŔČó@ĄńóZ^@CC˘Ş}q)Ąç˙3ČłgłNŤŞ§îDĚíUTA˛`Á`“Đ?Ѐż€żť„ż€1˙˙˙˙˙?Ŕ˙ŕ¤Yô řü#ţ˙˙ţAŔŹŔ@°˛11ŕBĆ @ďđ0`oĐ˙H˙ ˙˙Ŕ@Ŕ@Ŕ€@€@€€@€Ŕ ö" 'H>xŒ|ŔôHÖ(cĄáă‘p!>"=   —pŸŕţŘ7řđřřw ˙˙ý˙˙ď_ŻżĄż – ./=÷  ˇ@d@@@@@CHHţˇ@/Ů'PÓýnýłř÷@¤žţ5u?˙"âň2˙>Afiyo}~ †ůúż@˙˙€˙?Ŕ˙?Ŕ˙`˙0˙ ˙L˙ý ňđó˙Gňřůř ö€ó˙!&ˆÎÉzľ˙˙€˙€˙đ˙˙ç8˙@€@€€€€€€€€€€ !.ˆ€†Ŕß ÉđąA€`Ŕ@ŕ@€@OŻUüü÷ńů˙‘~áď?ĎëţŕßŔ˙yšű{fy:xHśţú@¸><;888]!˙€$4`âřż`á~˙‡@I,˙hĄ˙üƒ”ÎQ7 ˙€˙€żŔ?@@?`đřđ˙˙?˙ţř‡đ‡đ?ŔŔŕ€€˙˙˙˙˙ţüűçŕ€!Ŕ}˙ţ˙ţ˙>ý.ţÁĎMËŽA„Kh‡(Ç8׈o˙ę˙œČ7C˝ţüt‰ëâĎ°?@€˙ú˙DóA ţ^Ą9Ć8Çxˇpż˝"žzú đ<ěüţů~0~+O;ŔŔ?˙$^ţ?Áç;LXí8Ŕ řčŁ\ôŕ„b ŽřppřpŘt`Pŕ Ŕ?ŕ ˜­ @Œ@€@€Ľ;?=xgp/đϚޠ~˛ýœ{{űřłłç⃀Á>o˙˙˙ű˙?@g`spwäđţ˙Á>`P˙€ţ˙€˙˙˙˙ď˙˙˙ţ˙đŕÇŔ‡ŔG„€ź°EŒÜ 3 řžY¨OřálńmâO‚Oăó ëč'P߀¤›Uj4Ëđčŕř#ÜťDß đ/řgmň˙`˙Ŕ~cţÁţ…ü ůíý ó ű+Řó€˙P˙đ˙@ż÷đ˙ ~§Çôtî4ŔŕŔ €L€E€84H \iů ë;ĂhŔ€`p`ŕŔŔáŔ‡göŞű đ đ ń‘l{qŘÁîăó“€t €Î֙ř9Tˇ×–Ö§|§Xß úOý_?ŕ§X˙H ˆƒƒƒƒÓŕň&˙ý‚sˆx„ Ď3ţđŕŔ% >Â6Îpp 0ç0 őä˙ţ˙ú˙Đş€Á :VĐ\!q03ŕa#€Îwč:Őöű˙ W€#§Y6Ěöůůý˝Ůk ŘŁüëöŃ| Ŕ?œăC̋ńăVľw•§Dŕ/Ŕh炏‚}ľJ§XŚ~ń°Â(ďá?xŔŕ0 ű œü8Ű||@ź{ű4 €   @Ŕ€8|čü€źŔœ|ôŘôť äđ@šŕ €Â…b•ó űů3ůü?Ű$@ ýŕŕŕĐŔŕĚĎŽ: †›GO3€~€î߀ý§` . †ŕŔp ` ¤b•=~aw…{ž/€|ča˛€1Á`“đqŔ’‚ŔŔŕc`Â`ž ^`_@? ?˘°)8Oú#űř ŕ€@€€č°đăăŔ˙š˙~~@‚ŔŠ€Ěŕ‘ůđđ7Ë?€#(á@üt€ŕˆ!=$źŘƒ€Ŕ˙řöüü˙˙Ŕ?ŔŕŃV8üű|W׈xŁ ÷řćřäüÄŮ é†4 0 ř`ýďŔ? 6ţ<Ŕ,č<ȀtŔ 8x<`Ňđ `đ`XđţóŹđ> w  ŘXŔŔ!ŕ›}AżĂ}|őôqŸ?ŰđĎŕßíÝâ} ƒƒ„•Ĺł0ŹbÜ ß@đ9qˆűƒEŃ~ŚŒŕđ@ŕđĆÁŽŠ˜  ý×÷ýţń‡ܤp XůůaA…†˙€˙Ŕř'˼třţ ĐLĐ`ĹŔ `€C>$$II ľ§'K#ß@†ť `Ŕ¤€@Ä@„Ŕ@… ƒ˙€ř´D .>Y|ť6ř>žƒ€€kđţ@† ĎwîńçÁ‡&%ŕÖŕ˙ŔţŔ¸€č Í€vî•.) ‚ĐÁ˜xčřŕŕ€€#44# ~?˙Á>@łńŘ ňülpřx˙ý{nüř ä„Ć7ęgůŔ‰ŸœŒ€ŔŔŕ€ 8/ —Sp0€H@ąđ F… |W^'ţ4D†<‚ô ôD=ž°/(—@€AŕđŽMžĂzP+ ř€d€ †YˆÄÂěá~sü<'Lî $€\šŔA@t@,ŕ`ŕ°pŔđŘčňř ą@€ž˝ŽđĘ:@°¤Gß`Ŕ?…z˙€óüó<˙!ß{Ł;ňcœě˙˙|<›§T؀ €`˜€€€Đüţ\>˙?^??Ç` <€|€€ßÓĚĂě00p0°  @ŕ`ŕ@@ŕĚ;藯]_żw ;> FşVŞţ€ţěiü}ŕ2h#˙AߥŕüŔœŢŕŕUŻżłóÍ,ţôÁżŕýú‡}?WăCáĄÇe°ˆ˜ œŕĚЈu€x`żë¨‡çăçđÖ,~üđƒ€ƒŔ€Á€Â@A@ŔCƒƒ€ÚŘ!řřř7üNcŸ˙>Ńŕ``ŕĐ`°aá##áéĄ˙^'$ĆĆ@Üŕ Â@˝ŔťŔ7 çĎßř ŕŕ ěŢŽˆ€RđóŮŔ8€`đPr`84€€@Ŕx<@>  ăĚňÍÝ>ĺřĂđěđŹtŽŔŔŔŔ€@€€_apř˙ř˙řźA~ă~ţb \ŕ„€FƆŕŕA<4! HOř×8 ýüţ˙˙˙ůż§[˙} €€ ţĆéçČŔÇŃę řxôŕS#0y,0‹ŕřÄäŕđřŘäČ<ÜÜ3{z?>qK/# Ůzył°¨ÜŰMî˘Ý˙šÇřyš1čóó¸ýĺţ şBpŠ`ФDä$@ Ń €˘_ŕP?/ ˙ŕˆ^€?ńŒ_ĐŸď<0˙"ˇŞ]?.üő÷Ś°ĐϸGčüóěěo‡Ç?ÄŔŔŔöîîđîB­K ĂŔ?,ˇ?ƒ_ŕż`żxżçpđč€`€`ƒ{€GŔ°E € źĂܣݢܣţńAÎd ˙˙ý˙˙ €@A€o€…ŔÁ@%˙@ápná-rWť/808xx`¸ŔpđŕŔÂ, K&iěĆŔ-p“ĺ1aÁé܆ %‚űúŔŔ8€ŕĐřĚ&h0őR°ţţţţ˙Č?~~üýú˙ţ˙ďx$˙š˙˘}Ÿ‹7Ďçŕœ„ Ďlď˜ŰÜČË #ŔŔŔŘŔŔĐŔŔŔ€ D˙řďět´ýrř'ţý Lł.Ń/Ôf›ÇÇ&ć`€îčH¸€p Ţţ`žôżV˙/˙ ˙G98?8.>9>˙ŕ} ö[¤,Ӓmaž _Ë4  čśjţ‚|"Ý˙˙H 7<POpî-Ç€vo˙€`€pž~˙€``úúěěýý˙Şg[: œ„‡Ä`Ë k/4  ‹‚ƒ‚ƒƒ ˙˙ ˙üô ëşü˙šc˙7ŕŕ˙ă[çŁ˙ý˝ľŕ@‚ń ŁĚĎ(/; ŔƒCŁŔ ŒŔÎŔćÇĎĎ ‹ëëŁăccss55 ˙ü˙üź¸żźˇśˇś?>ż@ó ąţďîX§˜oŒó@°ˆxHđđ(ؐ`čŕčč@@  ˙ţţű˙Ń?)ż´öů4/˙Čřŕń1p‘ţ˙H÷3ŢuŠ9á Đ0˙˙ ÷0Ď˙JľďĎÇç$Ă!ŕ$Ä âăp°ŕ÷đ÷đG@ţö×Ѐ`ţ=ý ŕ@Ŕđčđ żżţţ˙G†ËaC€€××ůřŒƒ„‡„ƒ„‡€‡€˜OË>>}€˙tô čáéáÁP[^ßĐ˙°˙ ˙ŕ<˙ ˙А€ˆ€ß\ß^ƒcŔŕÁŕŕń !ŽŸ˜…€„€€ŽŽćâćŔöôqŕpiżźżźˇ§~l2ť)ÔŤźƒž1ţ}§xża|ď,Óŕ8Ŕ4Ě4ČţppŔ€˙ĺ˙ż€€Ixŕ˙űC˙DcX÷4˙~}Š~™Ř(ü \0˙€˙˙…z Ĺ ‰‰  Źżşż¨Xđ]ŕżŕŕ/`ŕđťźż¸L  |€|€|€ü¸üđüĐđhČ    '€đŕ`ŕŔ€€–Ó2 ## ˙˙˙˙˙˙˙ĂÁÁŔÁŔ€€Ÿ€``?9?&˙? ˙ďn€€€€‚€€–@€č)ŕ! ŕĄŕŕpĚ ™@€ €‚ëĐorß üţŻoćŕźLü @{€‹ß0ż@`˙ŕ—\O?€?€ż ťžTŔŔŕ ŕ ÁÁŔG ăbpřTţlďŰC˙Á ˙˙Ł\Đ.˙ŤýýÁ4€úýč˙O°/Đ˙ß P˙ ˙ŕđđ đđđđ’đ!îĐ,Đ,đř8áa€8 óúyBCţ Ƈľó5Î˙Y:ž˙Ĺ˙`@ń€˙ż@ţ?@€˙?9š11˙ż˙˙€÷÷˙Ă˙„˙€Š&˙˙C ŕŕ€č€đüű˙€¸)"9˙pŒx4xŕy}xś|2ůďĎp˙Bż€>Ąż¤˙Ě0”lůŃ1€ÇÇă&ď čwąŽ;$„Ŕčřp|``!€Aţ-"gXpg GđCP `ý}ƒ˙ žaýâň8BżĘú``ř@ ŔŔŔbúŸíę˙÷˙˝ń×őé.ŕ ŕŕĂ ‹-0Nj%>ćÍ5X-ď=tVX)[k9%śbřAYs*Ě9!Jj1J/NÍ=()ÍAF‹5)!FÍ9÷bŹ)BiŒ1%í9˛1%3Růfę0,!ł-§ ą- >‡ Ż1+>§ Ž) T:Én!+°1é­-°-,‹),Ż-éŽ)L%6¨ Ô1. Éó=,UJ§ l%+3>Č . % ą-.!:ÉŻ1L!ô9l)ń9Ż-5B§L! )‡/ ”)ČŇ1.6BČ K é§ M%ę’)Ś ) >¨ Ó5LVBŽ%ń5˛-ő9ém%P!ö5Č M!í’%¨ . ’)¨ +é)Č°-M!>ČŇ5N!UB†p%6 m!6BP!Ň1§Ô1M!˜J†˛-. ¨ P! Ô1Ço%,Ň1Č°-ö5,!Č o% Ň5†n!ęł)*Ž)N!Ó5 WFn%¸N‡ó5 XBČp% ő5É°1B+ęŃ1ö9p!¨ Mp% ‡°-Ô1ę Ž),ą-Š ň5wF,!†Ż1 >é‘).ô5č-)!Ď9o%”)ö5Đ9É N! ł-éŇ5.xJ+ą1p%5>Éô9vFM!ŚŽ-K%7Bé°-N!>ÇŽ5 !Ď9 -ł-.¨O! ö5‡‘)Ő5  °-N!>É°-,>†Î1*!YJč°1M!4Bč‘1Ž5ő9 Q)M%ą-Ç +ęŻ)é˛-/WBę°1M!>ĘP%,ł-ÇĎ5*!6FÇą1R)*1:Đ9›Jéň9O%vJčŽ1,ó5čPK%’)é°)+ó1ˆN!ę´)†K!çŽ1Dz1/%**!ň5ö5Ď9+TF°1řZč­1đ=L-č ęo%éŻ-˛-.‡Nę˛-† K!çŽ5ÇP%˛1ę 6Bą-×Z FŻ1–Vƍ1Î9J)† 1éł1§Ż1 *ÉM!î’-ÇŽ1 ń=§ M%q%čK%Ž1’)Ő1 3Fm)–RČŒ1-Ď9D-ł-édL!ÉĆȍ- ł-ÇŻ5L)ńAŚ°5.!  ’%Ž1÷5č>-–RL)ď9:­5,q%Î9Ô5Ćn%J%ł- !Ô1Ď5>Śl-čĐ9ĆŽ)đ9 ę),!˛)ČŃ5m)–R*!đ=1tNę1.Ô1Ľo%)ô5 Ż9p)>ŚŻ5Đ9ÇŻ1+%WBévN-)čŃ5N%•R ń=•Rm) Œ1-˛-„ m%éô9 Đ9p%:Ľ K)ÇŻ5ɏ):é3JN¸ZčTN-.%čń=n-•RčŒ--°1 °-N!ő5éŻ1-!>… Ž1čĐ9Š ą)ň+č%WBčń9M%uRčB1•RéŒ--I)ë°-M!TBČm-’- … Ž1đ9 ęŇ-óL!é,!đ‘)ČŇ1N!5BJ)BtNŽ5ëŒ--Ó1É K! )† N!é-Śm)Ď5 ĘŇ+!)ém%Îł-ȏ-Ó1-Bł-tNĘ ­5-Ô1¨J! Ó1em)‘)Č Ż5ńAl)ČŃ Œ§ M!îęČŃ1L!SFm%3FĐ5•Rę/L’%§)!č-… L%Čp%L!Ď9Ž-đAČŃ+N%ČĎ+M!čŻ5­ K!uNŃ1Î9§ é -‡čČ )† ,é­1 Ž5ó9l%¨Ż ҆+ĐéČK)Ď6-3FŽ1•Re Č Œ1ŚŽ% É † *!éŽ5 Ń5->§Đéj§Kî ČK%Îň5,!SJ•RŽ1d, ­-†+MÇ… L%čŻ5é˛1L!:hÎéŚ Ś m%í Çń9 Ź l%SJśVÎ5Ś, Ž)…M §l- Ď5§Ż- :§ Ď -éK!íŻ-§ Ž-ě  BuR)… ,Č Č, o!§n)ęđ=Č°-.ő5‡Ž é Ś +ÎÉÇđ9*Ź 3F•RŻ5e ,¨ Ś,LČ † N%ęĐ5g o!ÇC ͧ¨ Ž)Đ … :ěč TN–VŽ1É ,Męd,MÇ e°1îéeé*!¨ C Ź§‡LĎ éŚ Đ5é­ B•RSJÉ ,ędé,ÇČO)Ď9† Šl)e­č § +éĐ… Ż1Żé TNśVĐ9‡ ,É …č,‡† °5ďé†*ęi† )ÎčČm)Ż 2B§3FĎ é2F•VŽ1fČ ę‡cčëfČp-îÎ5†*!Ş ç† Œ)ÍtJ§ •NŒ)Ш l)Ó ÉF•RL)gÉ ¨…Š ęĽ Ľ Ż1é…čŤ+!§ *΍-h*Ń Ç§K!Ń éBTN1É Ë éŠ ëĘ é°10!Ě…ĚÇ*!¨ m)Î Č*!­ Ž1ČŃ*l%§ Ž1ń9 §Ę騪 ě †l%éŽ-†Ďé-!ˆ l)ĎČˆl)íčč*L%†k) đ5CˆĘfg ěŠ ČŽ- éĽ Ó*˨­1Ńéčđ5k)VB¨l% ď1eĘ C É L!eéěŠČŽ-+é… Ń+!ëČŽ1Ňéȍ-çÎ K)dĚŚ ‡‡Š ʧ fěŠ Čm% Ž-…Ď *óčÓÎ5k)čk%îÎ5Ś *!ŠŚ%ĚČfę ¨ Gěf čm% Ž)ŚĎKóÇŇl)Ď5čŒ) ď9e *!Ś†Ş ÇËfÉ ‡ë†ÉěŠéŽ)LŃ-ŚŃ ČÇŇJ%Ž5Çk)­1eč !† § čĘdžˊěf* Ęé)+Ň1Ľ°)ĐKÇŇK%ëÇl%čÎ1† *!Š§ čÉ *‡Ę¨ ëŞ *ě éŽ%Kň1,)Ńđ5ČŇJ%Ž-Ć­1 ɇ+ËčČ č+‡ëĘ §ÉJěm!Čn%°) ĎŃ-NŇČĐ *!ő§k)Î5‡ě Š †)§ ‡Ž%ęĘ ëm!Lđ-%čń5°-Ďôэ- Ć Éńžá€?I˙řťGü„˝jóŹ4ËP¨´Ü˙˙ƒż˙Á§'ŔŔxđč8°fć˙AÖÇ.>(8nvČĐŤńŽéÖţŔđř§üóŔÁXa@ŔP˙@U˙ Ľ€@€%§˙Œ6Hľ }(D KIŰ0p€‚Ř›Ř9Ť  _ ?@=ď†ßßţţ  ˜‘5ĄŽ(:­˙ŤďӒ„]€x‡y—kfžWŞý7ËëeŸeŢsŒňMůô ŃîAżúÍü 0°Ŕ1Áô$VöäD°#"*ŇöŹŞ HvX4Ócp#.H ‰ƒ Ĺř? ů8Hř°Hřď˙˙ü˙€âŢ~űđł_đň D´Đ,şG’ž €€üűţń˙čţ€˙ ˙˙Ţ Ŕ€fć<ü€u@° \€††€ đđ€đP°p đül•™ŔŔđpxxooŻŻ1ŽHá‚€€€N^ ˆc2 ÷ç˜ß Ţ#`Ÿ{…˝bŚŮžQ÷ˆů˙˙d/Ü?Ćţ řH  č`|ŹřxöÖÖv@äŔm@$ęęa!‚„†z^((ăC™˘ŽU5€€ŔŔŕŔŕđřđ Ŕř=˙ ˙p€đčŕŔ0°PţŔę íň€˙@˙Ô˙Ü#źCě“÷¸N _ý Ţmý˙˙+Ŕ@ŔŘ؀@ˆ@@"€@Ig/""dϲűţ€J´W¨˙´˙ŠG¸_ 8<žŽ @řp€!@˙ń€ž0šjDReŒł0˘@Ÿ ĚĚŸŽQŽU—˙[ť řLŢ\>2ýVüßЎí-}ů'Ł'§śŇöčhüÄźPĘ2˙ţœ#„t‘€Äâb Bˆř¤řćüřüńüłţpüƒţ0wĐČşĹďĄŕË4˙˙…Žççŕ đűűpp˙Î6đěýB˙¸˙üż%AŢoÄ˙˙@˝Ŕ`˙HéŔ҂CŔށ Č4!>Öé”!Ě@ž€$ó÷ _ ?Ŕ˙˙”|žóScđŕ@ŔA€ @`přÇ˙U?=?_Ď?y!!ŔDš:qŸ|`Aź Ôs„Â4šbu‹Ö:}cŔş°v˙ ďXrţ˙Ç8Ŕ(ŻoĺEżUűK˙˙]^ćşęí…÷vöm§˙ó˛”.€€¸Ŕxěđ "@ş@@ţţý˙XǟgGŤ˙˙BĽÜ.Ó€ ˙űz@@ @ €@Ý/7#KwAQ/Ü˙Âý' ?`¤@€€Žž 60đţ­ ^„ý|áđT{Āş`Ö ˛ Ÿž€€@ŕ83 `~}16  Oˇ÷ óŽrlp|đ°°pŤŠż4O§ůóă`řř8¸¸ÇřÇsăAÁ€[Űđđ@@‡xoS||b˾˚ ˙lß߀˙ô%ú-‡ř‡řsřg`AĆ@ÂŮŔ˙Ÿˆ? ?‚ •6ó3çÄÄ€€†đďü€ń úü ýíű˙řü€  ř8"0L^˜|°¨p0¨ČtL1ÄČřu@řćÂ` €0a./_‡¸@Ú@A€€ŔŔBë0K 8ŠŠ€J˙?„° ř(|¨xŕ ttpöô r"– Ä ”@ĐŔa` í@ŤNCXňZ˝QżsœÎ<“ڐďdÚ _€€ࠀ`đđp8^  GH0@Cžŕź˘(…<\âtz"A\Dú=sɋN((ŕBaĘ é˨'I U űdč#¨ŔŕŔ3ŔšRU‚ Ŕ< €@q  Ŕ@,<N  ; HŹA@@€Áb@ć Ň UŔú@ŕRp‘qů][ 8¸ú€~pd]g 0 < ( 0qYđ 0Č0Ŕ +$ýze`%a%b‡ÁAşŕńđ1x€P†Ŕ˘Â`ŕ@÷€Œ4 ?ž śţ 80K‡„^ý ؔhĆî×?€xňŔ>l°0 HH „„€AhCa#  h(@čüĐ4 ! €ń€Đđ 0°0Ăý×ď`¤k IBPИhá@@@@@AC@‡€~XF´˘ńćŕŕázmq'zJđLňôú8Đ΀xŔ Ŕ00x    ` ŕ@Đ`řĺ ńŐ‘D€_€^€ü€řŔÂdáƒ@ >   °Pĺ@°Žż űaşqŤpŠü‘n˜÷˝řřţţMƒdŔáaŃ0Iš0ˆH¸,ô0Wx“ gS(0€Ŕ! a őaŻ÷N!´€Œ€ ¨=0x  0`Ja i$C%c0@Pŕ@pP€ 8$6-Q@@@Ŕa€"’‚kQŹx`Pű@< oÁďꀀ pI6xĜăœ3Ŕ6 ҏ:Ľ@@‚€@ŔLŒ\œf^ŁGťq ',V~ e„Ű `ą0Hˇp€€€ęż|ŔđP€P0@ ```Q1  öÍő.DżÂ?Â!ę\Ó Ž‰…†ąM’mđˆŔ8źXž^ć˝C´đ`<    0 @dĄgßĹr0Żx9H űđ?ƒÂAŔC@@á€€€@Ŕ@C0p¸-AŔ!Ór@ą@!ň€0x0('€á€€'2>[&(cM€yŕ;š¸°T@:@!a†Đ÷ [ >AĎĎÄ'đ_ń‰ÖŔ €€  ŔŞ$tp QăąBâs™ÄęčeęĆ2×hĆ  ' $ 0€p Đ  DÄÄ<Čŕ>7Ł˙E‚“Q?ŔšT, łb`ƒ€ĄŔ€A@Ąńő áfYf'‹Ą8Ä0 ŔĐWčn €Ŕ€p€€”\$@p(( f…Ś5AŒĄÝuŮ%•€€`Ŕŕ` ( Á@ ˆ€ŔĐ°đP8piD(€e Á°@0×0Dâ""đ@L@@T``ŕ  Äa:  ŕk "gŚĚy: Ё€DŔoc @ŕ€ŕĐĐ €…€ˆ€Ŕ&ߎ€|ü .Ů ! Ą BÄD‹Oƒ†Ć¨¨>ř ?"Q¤0%`:8PÎ 6ĄYóhÚŕ †…!C6! ŕ@ŕŔŕ`ÄpBţX†O€` `ŕ(9(    ƒ%#…##1‚‚€b&‚F€B€ Ŕ` Ŕ@ŕ¨H,06á ĐA€†Î(Üđšz `œ X˙\8(@`aa  (!^†˙˙ŕT¨kÁ€ĚŔěřFĚŔ€Ŕ€‚ŔŔ€ Â€ŕ`H`` č!0óˆ6ˆď 48ˆ0€œ@€@Ŕ ŹŹ€@ŘxDPx@°Xčd ř|q@Ŕ^ť„†‚ź„:Ôbrć–@ €Ďč ČŔ„Ä€   0€§ ONV ˆ€ˆ&.ŕ€ @@Đ@ŔŔ@Ě?d3!@Ŕđ€đ@°@ x`¨˜”ŹĚ^~z@€˜„du1ŽÄw3| {ţ$íń€Ń.€ý`Ţ8ŢćŮ'bý˙ůţŔ| @§W0ŕĂőÁÁÁŕ@` cÁç¨?8B™˙Żßţżíţüـ@x„tŠr‚ŕpńąŃePgYŻ•˜ŹD$Áoý×%ç”20Kł,0ŰPŁ[§Đ)čŹdź p@  P0đá@``=9Âpb&$fbfbb I@ÂI€>†ĐœŕÔhŽ(ŕ€€€  €‘Ppýđúü  €€€@€đ Ŕ Š!Ă €ű§{Á6? ŒŠ 5Ę´HL˙ô˙FúÔożes _É1mű@Ź˙ŔÁŔ$äç€qcžŔ+ŔIŔ ô; ¸Řóßřřŕ€rä Ň`‡9Î  @N÷ €€@@˙ż$Ŕŕ´aŕ€P PşPr‚2íúŮ@Ä@ @@ Qţd`¤ä„Ŕ ph(|ä„ @üîîěěŒĚ€€ `Ż^€Hň@ę Ă`@0vG/  Y #uŠ~Ń^#ő üü77ŔŔü€xАá áHü&“­Ţ€@ďűžu˙ Áŕ€CFřbSR­9ď=Î9j)Í9‹-I%‹-j)I!‹%j)J%Ź%Î-Í%­)‹!­%II%(j%đA2NJF­9ďAĎ=Î=I%Œ-k)Î9(!j%I%H%J%Í%Ť!2F‹ď)Í%Ź!Ź!Î%I'j%I!(ĎAJđE2NĎ=FđEďA(!Œ-J%Î=(!I%k)j)j!Ź%-ď5‹!­!Ě%Í%ŤÍ!jI!(j%đE2NFńEđE1JJFI%Î9k)ďAI%j%J%‹)J!2>1%‹!‹Ź!Î)Œ!(Ź!Í!jH!(j)JSR2N1JF2N1JJI%­5k-đEI%î-j)J%I!2:1!‹!‹!Í%Ź!ď-(Ź!Î%jI!(!'JSR1NsVđE1JFJJ%Î9k)đEI%Í1j)0:‹%đ1tF‹!Í%Ź!2'Í%‹î%I!(!'NSR2NsVđE2NJFJ%đE5k)J%‹)k)j%‹%ď5!”FŒ!Í%­%6(Ź!Î!jH!j%(2R3RRRSRđARNJFj)đAŒ1FJ%î1Œ-1:Œ%đ5!´1Ź!î)Í%6Ź!Í%j!I!(!'2RsVRRSRđERNFFJ)Î=Œ-đAJ)1:Î1Œ)­)66!sBŹ!Í%­%ď-'Ź!Í%jI!(!j%SRtVTRuZđA2NFSRj-Ď=1đAj)đ9Í5SB%ď5SF%‹!Î)­%ď-i­!î%Œ!(!j%I!H!SR•ZtVŘbJSR2NJŒ1FĎ=­5k->Œ1RFŒ%ď5!2B‹!Î)Ž%Ź!jÍ%ď)Œ!(!j%I!Ź%SRřbtV•Z2JSR3NtR­9JĎ=SNŒ1>Í91BňÎ11>Ž%Œ!Î)­%Ź%‹!Î%2­!(!Í)j%I!tVřb•Zc2JSR3NtRď=2NJđAŽ91BsJĎ=îÎ1SF%Œ%Í)­%î%Ź!ď)Î%Í%I!(!'tRůb–Z:g3NtRTRSRÎ=SNđEďAďA1FBsN đ9%‹!Í)­)Ź)‹Î%2Ź!(!j!I!‹!tVůb–ZgSRtRTRgĎ=SNFtRBRJ1FF>Ž)tJŒ%Î)î-­)IÍ%î)‹!(!­%k!.tVůb•VgTR•VsRtRđASNFtRFSN1F•R+!Đ9!2FŒ%Î-­))Ł Î%”Nk)!Í)Œ)j%tVůb•VcTR•VtVuV+%2F•VŽ5)FsNŽ5ń=!l)çŽ-Î1k%çď-”RŒ!ĽŒ)î-I!K%–Vůb5 ńA•RŽ5*!ň=o-tN*%ń=RJŽ5*!Ď9Q%SJJ%Ď5k)đ=č:)”NǍ))6+%uRŘ^°5*!BŻ1–VĐ9m)B !Đ9SJl-ç3F0%J%ĆŒ-đ9)%ç>Ž)śR§Î-4> *!5Fą5ů^ Ň5m)4FçŽ1K%4BĐ5m-3FĐ5M!2Fçk))!Ž1ÇŽ1+!sJŚÎ- 6*!BŽ-ˇVŻ-M!BĐ5l)5>čĐ9l-3BĎ9M%tJĆl))!:éŃ5m%VB„K%çŹ) !3B-ÚZ:M%wBçŃ5K%3BçK)*!Ż5ćń9m)vNĽĆ*!§k%°- ¤k%Í5Ž-,%˛1Çô5K! ČŃ1.!*Ď5k)3BĆŃ5m)TFĽĆK%Ć°1*!wJĹŻ1L%vJç°1+%>Çđ=J%éŽ-0!Ň1Ž-J%BŚŽ1*!26ĽĐ1+ęćĎ5K%—NÇ4FŽ-[č°1M)6FŚ*%ç)čŽ- ń5čŽ1*!4Bç),!:čj)+Ž)ĹJ%ém)Śk%)ň5 >n)—NƏ-)!vJčĎ5K%SFçŃ5K!4BÇŽ-*!>ĆŮRL!Ĺ­-+!TBĆ°!*!SF-%J!-ç)L!ň5Çn) çĐ5l%uJç:n!K!çń5%—JĆî5k)tBĆŽ-M%vJçŽ-*!đ5Ľm% Ň1Ć‘-+!4>čŽ-J!ń5ćŇ)o%—FćŻ-K>Ĺl))!1BŚk-°1č:)ˇNĆm%,Ň1Ćl% Ń1m%*!Đ5ć)Mą-ćĎ9K)tJĆŻ5*uFç:-_ń9o)uJÇň5L!wFĆl% Ż1ćm)+ćn!*ą)çĐ5L%2BĆL! Ż1ÇĐ1l)˜Rčđ5m)wJçŻ1K!>Śm)Ň1ćl)*ço!+Đ)çĐ5K!SJƏ-*>ĆŻ-J!TFçK!))ćUFn))ç°1L!5Bç)KŃ1çL!%+č4B)ŮRçŃ5m)uFçŽ1*!Bč%KÔ5Ĺń5)!ćçŻ1K%4Fčo),!>ç%N!:(!đ9m)ô5ćŒ-°1,!ĆĐ5L%vFé°-K!WFçŃ9K%—Rƍ)+!ň5Đ5m)UBč%-ň1čęEj)SJćŻ1K%>čŃ5n%wJ*T>°)?_çTF%ű^çn)J!ó9°1l%TFčo!˛-+VŠ5|kç-+!Ń9Č:L%ÚRčŻ-K!ó5ĆL%çĎ1L%5Fčm)*!Đ1Çm!%+)%tNÍ9:cçĐ5m)vFč>o)ŮRčŽ)+!ń9ĆN!‘)*çŻ1,!5B !Đ5o%l)č%-Ô1ć0Fl)Ő^ĆŽ-+!(ćĐ1m%vJčŻ1L!BČ5BđP!É°1m%5BťN l%é°1M!U>ć Fn%2gćj%+Ž1Ĺň9)ČčŃ9L% ëŻ5ôBé°1-!WBćL% !Î9 l%-Ń-ĹL(!čĆ­5I%BĹJ!ę-čń9K%ˇRŹ5!ł1çŃ5L%TBçI! m%čm%,ň1Ć‹-+ń5ć>H)L)Ćk)(!Ď5ŚL%Ď1 >Ż5!čn)+!ň9Çk%Í5čŽ)Lń5Ćo%)!ô5Ĺ­1)!!¤)%çŽ-çJ!ęm%+uJ°-_ç°1+WFć)Ş*éŻ-K!3>Ćą)O!6ćl) )Ĺm)3BŚĎ5TF ň=m%—Nçn%,:č;cn%+çJ! N%ĆJ! %ĆĐ5L%5BĆŻ-K%3>Ś)!éçç-*!Đ9çŃ1-UBçwF+-o)J!Ď5Ç°-K!2>ĆĎ1*4BĆň9-!—RÇń9L%uJĆŒ-)!đ5Ćl)*°-čĐ5N%J!Đ5m)>Ń9l)wJĆŽ1J!4BĽ.!Ň5ęĆę+ÇŒ1(!ďAǍ-K!Ň1ç°5K!UBçĎ1J!3>çĐ1M%4BçĐ5,I%ç°1,!vJÇn% Ď1Ć çl%çŻ-K!>Ĺ čn)Đ5l)3BÇL%)Ď5ÇĎ9J!tNÇn)- ĆN!*éĆ,čNçĎ1K!5:Ćo%)!:)!Ď5m)3>ç%é*çj% Ď1Çl),ą1Č,ËN!Ćm!čn!Ǎ-*:ÇŒ-Ń9,%čŽ-J%:ç)-!ń=Ǎ))>Ćl% Ń1ém!p%,é,*n!ÇŽ-,5BĆŒ-đ9)!J%+!l%çŽ5J%2Bçm%K!6ĆĎ5ŞéM!o!+Ç,M!*ćŽ-,S>çŽ1I%1BčÎ5L%I%ç­1I!đ=çJ! m!ĆL!)%č%Mň9Ć* MĆm%+ĆJ%­51N%ó9çđ=)! çn! %Ćl! Ń- n!Ń))čr--×AĆ1F+Ľ(!j%ć-(!Đ5çŒ-(Î5m!+%ćn%)ĘQ)M°)ęR1m!ÖAĆęLĆç !(!çđ9M!J!çk%(%)n!%,%+Đ-ém!%ŚLčr-Ćë*Mć(! l- Ń9î O!k%)(!,xF%n!)Ž-m!ą) Ń-n!5:čo!,Ď5ÇM Ď1Ĺ(%K)Ż1 !M!çŽ-L!)N!Ô1%YF)n!K%‘%m!Ń-č M!+ç+ĽJ%Ć>@zâ QŔ_zâPq˙œ ŞŞTTŞŞ˙ 0-.4źK”@§éÉ˙őr;}bwzđOľ›bŢ"ý~‹úČżĎŔyw÷ű×BĎ˙řţ ż`eĘŔPßŰU”PŻ@ˇUŞ˙ ő—hrCźđřîüłńţŕ_Î4č/Ú˙4€słcrY˘ůřƒÇ€€€ŁzŤTŔ?ý>şEú˙´>Őyż!Ŕ0@¸€x€` € ¨[Us<7? !Ą@@˙˙˙7ČŻSß ˙Pđđřđ đč” đö ŕ`Řß)ă˙˙R˙€GŔŕ đ0€pŔ8Ŕ8 PTT 00HX ¨ ^ŤTŤ¨ONĎĘ?88~ 5*?=/.÷Ţx‚‚ŕžě˙ý‚?8ľŠzüTńĄ÷ôß˝˛`?îŃ˙ÂďëT˘]Ŕ?wˆ˙úçß%„˙?Âőş—„??˙€ű"íî,’z~řr€€@€ŕ°¨plř¤đü .€=ÂqŠŁ˙UďĐ@ (°@řXü lŠý†‡ˆ [ ţ˙TTo’ţ–Ÿ`Ą^ťD囧đďî˙Őë€ü?ŕ@Ŕý÷ˆ>őx‡řçüč–@ä[ú… L`á°ŕđ@ €€`xđźá   ¸ţßeŞUUŞg˜˙Ýđ đ?ވˆ@@ŞjTTúń=Z(UŞ÷ ¤5JJWNŞŞ˙U?PżÂŻ?˝—‡‚‚‚ĎHŃ.đ˙ô˙ŹżâűAţUüđü(üňüÔţČţ˙ţ˙ţ„€@‰ZˇH'Űěůä'ŮüŔđ ŞJAĄƒžŐP °¸PP¨FđH€Đ _ř 3­VhEzŞUýíX`ŞR\(Đkáˆhđ€ @‚á×řěĎ7Ď2ß"™`Žˆ‡@ˆĎPßńžŘßđ˙ÜřŕđĐ(ŕ˜ŕřç€@@@ŕ€Ŕpř¸şM˙m˙˙ŕ_ % őŕřţ đřA˝:Ň+^}+ЁŻĽ˙ ˙˙ý/Ѹ\ż€€`€`Ŕ°ŕŇŕ~čvěs€€ 0,Ź!!  îIß $Ť”ů˙Ŕ#Őaˆ@@ Jęx8¤¸&7Ôď-Ň<Y8Ŕ @Ž% OńG_  Ć„Š5Á€}~ţţ‹tĂźÁ>x˙ű4˙8÷<˙>ď,˙>˙8üňüÓţa˙ţý˙ ő˘€ŕČČŔ@řxđ@Ŕ€?@>Á˜?Tř?]?ţœĐĐę;ôŔ€Ŕ€Ŕ6Ŕ:ŔWTĂŻż|&]˘‘ěsěüFüNţFäLäÚŔü@ °Zfź<€p¨,؜@Đ))CA@Ŕ„ä(€pŻĺšŕŰ.^q0'€`œěŔ8ňŞU˙~@xlŢ&Ţ.8‡}‚Ű´ýB }B€€ŕ?1~@D;c\ ?˙ďŞoí‘˙4š/Í?Űâéň'  úŐi€xŒü`°řˆţüƒ_§€9˙žţţ.~˙˙mž ?5?ő?Ű?Đ?P]bÚĺď° ĐčŘ(ŹXÜ ¨Vu‹ý€€?Ŕ˙@€Ÿ`čŇmő ţŕ Ŕ<Ä8Ä<8Ŕp€0Ŕp<<>?—’ţdqdťwŮ˙*Ő>ëP€`ŕ ŕôű˜|¨čh¸@€Đşý;ěwˆ ¤˙ ß([ś uG¨*ĘĄá I@ ű`0°/!€€@@Ŕp?ŕţţ˙Żč÷x† ČŹŁ‡¸ňđg˝oĽ ?„… ţOđĂüëôĹú_?`üœ|Œřŕ@ŔŔ€wÜů&?#_`ß"÷˙  ôƒƒíRĹ:Č7ŚYÝ"˙!z…˙ě ÷Ó ńCđř9ŮťŁ€€üźţţ@ýţčţ´ýƒý˙˙”ü ţ÷ ˙˙QţŔŕ `Ŕ€€€€Q_?ęŐôŰ‹ţŞJUĽŞŐŐę€jUTDŞŞ€€@@ @¨ďŸ?:Ý|Ÿ€h€Â€„ˆ˛P  | ŚŹWS„…€ ĐŠ@ž˝UPÉ (T:Tр(ĐTÔ ś|€|ř„„Ç!—¨Op/’wˆˇHďĽZHJ.ŃťnEšż4ďřţ|@řGżN›Ŕ?ä˙n€˙Š€€`ŕř8ŔŽ˙€%˙ű ?('TK5  ýá˙ç˙j˙Ő÷˛AžţžHüřúźřĺđčP„…ŔBăĂťˆŞŐUęŞŐŐꪪUUš0@€(€P €T€€  Ď1ŸăřGđąOpŸđŕľľ~~YęQűŽ˙÷€˙¸¸ŕŕ@Ŕ€€€ @  @ X*…Łľßö}˘đâčşUGP‚€B˝˘IŔŚ@˘€(")@UťĽtyŻŕńě@â„$˘*@@¨(öą_ů˙˜o‚ô ŞŠ`ľŒŒXdÄ@´"0PúQa` ˘YęŐîçXa÷¨óížEďéy‰řÔ,ř(𠐇ÄDŔ@e@!`0PđŸ('OBÇÄAŽHˇŽŃ,3•Ş*U)J5Ţ*=>|k@€@@U¨¨¨TT˙ őZúýţ˙˙ćĚ2šW ö”xH´´Řř…*= ő ř‡€ß ´đG¸UďŞř đń€€w6Ťö=W`ŕ€€Ŕр€ŽVNRzDD tÜph\ô tX$]¨•::UU@@%Ż­z Œ? ¨WÓ-ŹVţ˙˙˙˙Zaa•u€ŕ€€ř$ţ‚˙Gţ†ţţňý€€Ŕ1 J˙ ˙ A˙A^ tˆ,ü”řxýý Đ@ ŕ€ŔÁ€€E‚p°Ŕŕ 0p0 ß’­ Fůř)óí.0š §…űŤîNP… JË!~~śýżA^Ą˝FZĽ˙U˙ťŞTPŹ řP Ŕ0čHáŕ- W0u /Đő řfŢUĽjĘTD‹˙@˙H€€HH#UDŠÝß#đ))@@Š@`@@`` €v&(2,  € €€  ŕ`Ŕ   uŠ:/7/$1ďˆvçj€`Đ őQ€ŕŚ tň JÉw˙ô˙ô‹ü‚ř†řŔ8‘CCCb` ć`H@ŕ€€#ÂÄĽDK\żľ—“Ýő˜Üfî•}­Ý˙ ˙|íO÷ś˛şđđAařřO˘›ČKG†2ýŞţPDťŸaĄ^ůă˙<ţŕœŔ07šO˙˙tđOŔ˙ŻýQř† Př,ü€4Ŕ1ĆG ‚‚ ăŽŸ˙:ˆw ߊ1€ ˆ   TGB %@@``źpŽX4 sˆ€Ŕ( ¨Ş JTŤďY@@¨‚ @EŐ Ş÷˙÷ž˘Ŕč€JJŕ`řÓ ‚#@Ŕ€`€ŕ€ €H€ €s AaP  Pěô`źÄüz„x€ä',. 0ř…AÀîŔ8`Ѐ`YŚ`€ž™ ÷mÔ+÷xűřf€pżN€ őü|ŕŕŔ†§eťu="?EŹ@€ď`˜¸g (‚ PúU(ŕßč×Ŕ˙ ?Ń(řřůýÍůi|đ~ŔJľ|ƒ>Á?Đňŕžaj đúúÎ2TŹ<Äx˜řxŠU K97 SqĐ°€@ř<Ŕź@î \&ţ0`Üä@8l8Ŕ!v 8!;#;* Ŕ@€°@ĄęZUU* **ŞŞEE€ŞW+””ŞŞUU˙o˙˘U †@Uzuíú*Ő,4;<‚€€Ŕaţ°?ß?[lx¸|¸ü8ü^|šţŔţ€ţ€` xX¸ü(? 4çÚoSpIhXáůţ˙ůńűüüţŕŕ˙ŽŽŽŽ‚Á÷Ş >é?Ř˜x–PŤGłÂ€ŕŕAŔ €€ ˆˆÜ.Ɲ÷˙~}x>_~ż˙˙Ŕ?Ŕż|ěţç0ĎČöŔŕŕđŞUUŞśy˙UO HP ŃąâZX <´oUUŞŞŞŞŞUŞUęëŐż@J5*uőęŕ_­ H¨T&g31q‰ţţţţţ€Á?˙ăžĐđqŔŔ€€c€a€ @^ äÄ Ňúü  (?? .@á˙€˙ľş+4? ĂŔpđţţ˙AúEżJ ţEűř獭ž2Š(Ň.ß8ř>ÎŻ[ú…đů€`ĆĆđđřpx ?@R}Ş„@Ŕ;;DY ´ŢŘÚŮmnU€€€@UU˘E¨P‚˘~!/‘Bąó•m˙uVôŰ1+ԕężAŕéT¨ţ­Ň~źBüřĐ( ⢏ ¸§Ěóü;ŞŞ€€Á€€!johěűŻZ ë<ˆ””QŃŤŤU•?($;_@ ŞÔĺU@@ďöT*•*ŞýŞ**~˙ýŕčőęum’H˘0€€ĂCż×ýżB;přř<ĐěŔ¸Đ¨€X AŔŕđđđ¸@úćÖ*ü.U (8˝Š*QŞ˙Tk~UU<ŻżŞëé'§˘˘Ťƒ°@H¸ááű[Šů˜¸LLßÜ˙|W¨ţż@ݢ_`őgšă]ăýgYâ˙@¨W€€€€€€€€€€€ujyf.$``~dćúüŕŕŕŽŇšćâ˜d88(8@``` P`0``xHp@?;4 @ż`ß ň˙ż@ŻX˙0˙ř€°@Đ Ŕ ęVň|¨Ö€, ţáň ˙˙ŕ÷´K Ŕ€lşÄäŕń"ÁDŞŞ" -#WV€ ŕźŔŔúPüŹ ?<=zm|P.ö|\0 đđŕđýń€p6Aś` ?Fd:_? WŔ đXźJ|€Üú¨ŞV}­ ŞŞEE 9r0(pŠB‚EUŞˆÝŞŞU?=}zĎ2Ĺ:˙ ýB˙˙˙d˙€@ŔŔđČÔŔäŔ&ƒbđÁ;áÁ?ý*üƒ.ů/X÷Č l%!‚%şRĽD;dô˛R˝Ĺ€Pxr¸BŕŘ`ŕ|đ €Ŕŕ°đ (Đ<>vĺé0x `€`€p>LwČ÷f™7˙úf=ÂOŕřpü Ŕ˙…z@üđó€X€Łƒ˘ `Ŕ€`ˆpüŞUŞU 6p-Ŕ}€˙ţ˙ ő˙€˙˙_ řűđ€řňüď˙ř˙˙ô˙ř€Ŕ@€pČ0ň 6űű˙„/Đm“Í3˙ž˙Đ2P`!.lŒ˜ ’{ě“&[:ŔLNDƒ9̀x€XŽż Ł]_ń@ż­Ă   ĂŔĂĂâáůAŢŚyľ˙żúŔůŔ€qü ^Írö+żÂŮ>‡AŔaáá1˙_ ˙˙@źsw"ŃȀ€€ ŔĐ dœăů˙ €€@Ŕę˙ƒý —o›˙âţś0€€€0/@Ŕż€~/˙˙˙ţţ˙˙˙Ő˙ëß˙?m ‚ăŔłŕźżŹÜĆüţ˙ż ˙§ł’ż-’XűfGŔ€ `p˝MPĽ˙@YŚK^śś€€Ië÷fY?!>#­/: >ÁÁbŇěwčă˝Ăx$"@&Lë˜e‘``ß/ŮĐČ°ö‰đ.íÎűäÇzFĂŁáŕűš`„2ž$ ˙äđ˜v4ËáGŒżp |8Ŕ?Đďh×°o˛l ŕŕđ÷üXţ^˙Ć˙c€ KŘ×đď0/`?`_Ŕ??Ŕ˙˙ ˙@ö čţ˙ýúńŽżűčAÝ÷­ý}…ţţ€ĺ *[ŕ%Ŕ@ţŽ˙őżč÷ř‡xGđO|;ABAABAABAABABÇ…ÉB¨…ęABAB"bABABABABAB"ABBABABBŚ„ČBdž "ABA"cCB!ABBABBBABBBABBBB…„ŚBɧ "cCB"cCB!ABAABBAABBAABBA!cABB…„§"cCBBCbc!ABA!ABBABBBABBB"ABAACBcACBc!cCBABABABBBABBBABBB"ABBABBB"cAB!cABAcBBABABABBBBBBB"B"BABBBAcbBB„cĽABBABdŚcBÇ„ ç"BBç"B"C"CABAcbBB„c¤B…cbB… dĆBÇĽ "ABBdÇé …"cBd"cABAcBAB…cCB…dŚ BÇŚ !"AB"dé ,§B§é „"ABBABBBBdC…B… Ś dcÇŚ "BCBdę ,ÇCę Ś ABB "ABBBĆdç… ĆŚĽ…ÇŚ !"dBC„é ,Çc§Śę "AB""#BCBŚ…ç „Ľ… ÇŚ čÇČ"Ś dBĽę ÇB N§"#BC"DABBŚ „ç„ĆĽ!ĽĆ§ Č"†d§„é §B §O!"#BC"DBCBćĽ (%… çĆ(%…Ƨ Ľ"Ś dÇ…é Č Bę §"#BC#DBCBÇ… )%cć!Ľ… é¨ -"†e§ …ę ,Č"ę §"DBCCdDCB„ ŚcbĽćƒ Ś p!B†Č d…ę ČBë †"cBC"B#CB„ cd„ ĆĽ!dë§ NCŚdČ Ś ę MBĘ f"cCBBcCBBcCdcĽ„ ç„ Č p!CŚÇ d„ę -ÇBę §dçĽ)ced…"cCBB„ cb….É ’!dŚ ‡……ç ČBę-Śdk%Ç D…d†Bc C„B„cbĽ Oęł%d/‡…Ś ,ę Œ)BÉ -eD Ç k%C…dc"¤bB!cB„Ś PÉ Cę‡…Č -+&BëN†B)K%Ľ Bdc„!bAƒ AƒcBŚ PÉCŞ… ÇÚ>LŸ_AęNŚBç*%Ľ A„Ś C"dA…!cA„Ś .ęł%CË ¨.§][Ql!dęÇ NBŚ „cBÇ„)"†CAB„Cd…ěȨ e Ç q!ę y.1 m)dĘČ B§ „ČcĆj%BcC…!dB…† ÇQ†/É ’!†K!Ëč„ʧ cÇŚ ęd Çk)"cCBBcC… „ Ér!§É QB¨é …cęČk)ƒn) ó5d)!Ǎ-"CABAd… c„O!É“!eQ§’!dÇ §Ľ dJ%‡k)¤ m)˛1 Ś Œ) ˛-"CABA„cB… r%é´-d1„rƒ§…Ë…)!އÇN%ą1+Śk%˛- ACBcAd… c… o-éŐ1†0¨ľ-d¨…Ę ˆŤĚŠČo--éČ k%p% !cCAA… cbŚO) !Ő1e0¨’!b¨…ËfŞËˆdĘ Ç¨ J!qBCbcAd… cŚ ČC 0ˆd‡…ŠeŠ†É BŚę„ †éO!cAB!c…B† ÇŚę…Ę ¨ě c„…dB„…DcçŚ !Ś +ëN!BcCd"„B…dŚ Ç…e§†…„¤Ľ„„ĹĽ Ć„ !ćL)Ć n-ë-AĽcC"cB„CŚ…d„ §Ę„ĽŚ…¤ŚĽĽ Ĺ*! 1Ć,! m1AŚ…CB„cbBŚ dĆBˆë DbČĽĘcĽ…„ĽK%l)Ć+ęL-CÇ …č!cABCŚ „ëBŞ Ę ÍBČË…BdcCbk) 1B¤ ČĹéBĽcéAƒcBB‡ „ dB¨ ËŚBȆËB†d§B)!K%„b§ é…Cé¨ ĽA„cBB„ Ś cBÉ ě†BɆdB§CČB *ĽBĽćƒCé ĽAĽcÇ BŚ„cBÇ É dB¨…ĘBŚ„dBJ%Ď5BƤ*Cč† !cCBB… ƒcBŚ § Č B¨…ÉAcBdB*!l)ĹB „ k)Bč …BÇ …é!c„BB†ÇeB„d†B…cĽB Ś*!BĹ„BČ„ A§  Adc†cLj,"dDBAcBAB l)¤B)!ƍ-Bč „¤!Ć BĘ … c Ć/BĆĽ)%ABĽ)%BçL% A*!Ȥ$BčĆ I-Ľ))ç$l1c%Ş „-ë Ž)Bć¤!AB¤!B*! î9A ¤*!AçĽ))¤ %ç J-Bć ¤ d,Ę %bç ÄJ%AbBJ%Al) RJBl%Ď5AĹ!cĆ K)%l-Aĺ „)%…M%čŃ5b Ď5Ĺć B¤çĽbl) ď9bn%Ď5 Bć ¤)Ĺ ))č l1b %ÄJ)bL!Ż-éĹŻ5(%BBĆƒ(!b- RFcM!Đ5 cĆ ¤)Ľ))çJ-‚ç ĹJ)BL!ĆŻ-Ĺđ=l)%bć!¤„Ž-,rJ*!Đ1P!l%bĹ ¤))„I)ç ‹5b!ĹI)b K!çň9ĹŻ52F)!cć!ĽŚŽ1-“N+!Pl)%BĹ ¤J-Ľ))ç$k1b!K)Ĺb !Ĺj-¤1đ= ƒî=Ć! Ž1.QF*!-O!p!AÄ Ł()¤(%Ć J-a)%Ĺ k1b !J%ĹĽŽ9FJ%¤i1!RNč*!.*!N!K%o!b%¤j1¤(%ćI)‚ç Ľ)%bč Ĺ))ĽŽ5F+%¤-,rJĆ./ *!N!K!o!A¤‚ć ƒ!Ľ(%¤ć )%Ć„%ć k-„5F !ƒ rN,ć .O/ m%o%-A ƒ‚b ƒ%Ĺj-b%ĹJ)ĹJ%!k)ĆĎ=I-1FĹÎ9.QJ,.-OĽL%o! !Aƒbă!I)Ĺb!Ĺl-Ĺ!ç)!ƒĎ9ć 1FĽî9.´Vę-.  L%o%+!ƒÄ A ć „I)Ĺ!ƒćI%Ľ@zâ QŔ_zâPq˙đ / 7viö W¨ŻPUúŤů ő:: Ű$˙ţHŕŔ˙粪P˙*UŞ.Uă¸ŇX좪˙‚ŞTŞô‹‰˙ŔŞUVP˙€˙˙˙ŔŠ=QŽłóŕŕŘţŒ Ú`!v}˙ěü˙Ľ” Ť‘‘ŠĽ˙U:ŞUUŞJ@€€€*ŞŞŐ•ŻWýő/:Ĺ輼5%:  0 : 5UUŞŞPU€Ż˘xžHH!Š­BH Eď˘kA—ƒ0ŤZ(ƒ *ŐzżjćUU˙Ş˙Už*˘HUŞężQ‚-žę€ŃxÚŐ*WŠŤT¨VT¨¨V x(ˆTŞV¨ü¨ ś)ţţ——íťÚ5‚00Ô//UUŠUՀ€€Ń5şšUBČ:5 ´^ţ˙UŞ(ŮË3čdę¸(Ŕhhż1  o]€\Ŕ¸Ŕ$ŕŕ\@¸đ ž@N0ěTPč `€5( ?/?ţ0ë°O0Ď9ЀjŔŻ ƒA˘KQîŞ_ €„ p8çëáíw3<#,Uˆ @źţQţńđŕß5ž •— Ŕ9ŕ˜üŕđ<€ęTčT)6  **ţţP~Lw…ƒśś Ţď?ŔčŘůůł˘đá ›K ZÝ˙ŕđęű„„ß"‡˙K ŔH˙ĆF€Hü˙kęî¨;˙ŔŕĆós˙0Đ0p°W¨•* ś˙PQPVŠUTřř ?@?@?@?p? WŔđŕ˙đđ ˙/×8Ç⤀-Đŕ/[Ľ  €  9 @GV/9đĚŕœ€đ€` XP€(đŽŔčđ„ ZđŠ Ňů (Ů`” H8Ě`   mm‚@ ˇˇ 3254ˇ? ze?/Y\bÄ Ăƅ˙ˇYŕĎĂĎÇ_]ţńŕřřňř÷äňčâđ0ŕ€@Dˆ¨EĄCŁ PŔŕ  ŞŤŠTUUŞŤ1'l.qOçę ţôž@¸ŔpđŔࠀP0 U Ŕ€ŕpřţř~˙|„žRWŹ˙ˇ@ťUü€ŘdęW˙Œß$˙řHŕ@ŕ0lj ĄĄ˜x` Đpńń0t! JJ Đ@ @ ÁÁŔB€…‚ KKnóślTŤn?w m’v hWppKĐo,*,N`c8łŘ6üăřä8Ŕ8@08Vs…ƒů§˜přdđ zřŘ0řȁađđŘŘ``ՀuŔŔÁŔ€"Š‡GŔă  +' ˙ţ[AżýďOˇÁüĂ €€€€@‡‡üá@źşŹăŕöŢř„ PČ(ŕđ€ŔŔŔŔ 8;/)@@€/ VŠ @ @  üTŢH¨TŞT&Đ‚ŻĐhžŮéř1řÝ!8G?čWpĎžGź|™eÚçÚßĂÂ[€`€Ŕ@Ŕ@Ԁ€€Đxpp ŕƒ‚#Š ˙˙™™l€(€ƒ‚‹ŔăŕÁŕđácăP$Ű:†?~=ř0ŕŔţý¸WĚŕ䒜€`HH5q!€€”€â”>\<đĐ8ŕÜňŒř†đĎđř€€ Őś2ŞUŞŞUU¨RţPŢȨS¨ŠQV8j0Ď'ß/GŞř'T¤~° r˙üU2Ň`đźütŠ8†üîŔüƒ 008@98y)x€€Źh”€’“ €Ą€! \qüxü €pxřX¤Ŕ-tđhüü„žŔ˝BĂ˙€Ŕ€€ €€€Ŕ@@x1 q@â ńŔ„0`€€ 0  H F€č×Đ/ĐŻčVŕ˝`ˇ<Ç ÷ @€ 0ŚţŰ˙ŔŔ€€`;eON ?=.%÷„Ĺ3˙ţ˙€ý˘ýň˙ Ä´đ0đŘ(ȸĚôôČđaa00(0=23<80€8$P;ű @˙Hא@7ŔîüĎ*@!‡ žíR€ŔťTóâp˜@°€@đđBC˙˙aăŕŕ˙ŕýřćü ü€€ż€Ŕ€Ŕ]­ć A@CŔ@@@ 0€Ŕ(Xčxń¸€€1ŕ!h@ź° ˆ‘9j:¨ƒ+TMń RŻ\ćéĆÁâĺÂĹIm’ŇPľ˙˙ü´``€€ (<<`ş†˛˝RU~y?8?0`pżGŽRç˙ß űűđű”oP˙ŕř÷Ť÷?Ă887üŤŕ˜ŕŘŕŘŃ Ř|$Yšc—ö7ܘw7ŚZäœřď“÷ ť]Ó,3 ˙ŔPřřřřPP€_Ý˙w  ü#ŕ¨Öŕŕ˜lć *,`đÔҀˆˆLd'ţph0 PĐ0Đ0Œ00˝8(&&@@ĆĹçä  ŻŘ:§;D§Č7 _ŔŔn~˙~˙˙˙!Ţ €€züăńř ö€€€đ0  ÷{ď˙×UDT?LJŸ˙?˙˙>˜˙>čĐđĚđÉůÄč‘ŃŔŔ€Á˘T@€ ‘ Ěš>¤- ŔŠFÁˆÁ˙üˇHˆwD¸üCň-Ŕ2ŕ @€ &# &zš ;Ş€H€Ëŕ/É+÷ŕŮŕż7ĽVTT p Řxř¸¸řřH  ?ź?}?ß =2xG_ ú5ü#đ Č7Ł\ŕ€˙O*›d˙˙˙܀˙/Ш×TŠŞU˙U˙ŞüţěP˘DŕJä´˘ E¨*ŞŞUU޸˙8z ~ˆ‚U Ŕ ÓŕŔÝ)ľżEá \ /’ĘɅW[ƒ ČDDĂç ď­CTßŢßđăň2@°€`ńňBŹH´x’''gĽw=2ż¨yfŕ‘đŔđ•eŔ€ŘȐȰ @@€. ‚…?OŸ˙>˙˙˙˙ű˙ţ˙÷řŔŕřŔ Ŕ €@Ŕ €@?(jz<**PP @€€˙żęŞÔDĄ˘jP¨×P­ţ^Ԕ€$""@@ôYŕžU€€( P`eUUŞU@UŞUPp'<6Śž1€Ŕř`y•íSW4& 0 0ç€@ŤMŕ ŕ€€€ŕÂŔxG+<o 3?Č:Č Č9Š@éáá@@H€@@Ź¸„źź+7:ĚËhg('HG1.˙ýúę€?Á€˙Ŕż€wŞŐŐ*ű$˙Áë÷öŰŞTë˙A˙uď2˙Đ@Ŕ€€ J _  P-U- JKĽÜŸ‹>6@ Ż(–Š@ôř`lcŞ˙ŞŰYŞU**Ş˙ŞodŞTŞŞŽŚ  HIHĐ@€Ŕ@đü^~ب„űŢN Ű€‚€€€_P>_\ ,ü/Ź  żßŸŔ‡ŔŕŔđŔđ€ŕ@ˇ‚6 –8=.hk ť_Ç ? ?`_b]`?@?A~P/OąOłGšđôˇřă>Ć˙˙˙0ţ˙Ş˙XUŞŤTý^Ąż@îţ˙ă÷ €€€€ ż–/wv/UP(Tţ˝éŢ$ý ^´ˇÂ& UUUUŞŞUUUUŞŞ PŔh`˜řŕ˜ťÁr í‘€€Á ą€\˙_˙`G„e˘Ć€mú˙˘ţ|Ô~ö ˙§¤ú|ožń˙˙¨đ@p˜¸ŕđv ~A_!oůÖńîż˙|ŹxˆđŔ0ŕ ŕŔőÁýú˙ ú5UŞ$Ű˙ŔţAÓ-_˘´Kŕ‚˙Đ/¨S€€ÁŔŕ đpđĐŤŠEÎmGÇ Ż ô^PT˛ÚQ¨ţQý¨SUŁ…§CDdC„…Cc„deĽ†……§Ś††Ç§ČŚé ČÇd§†…d„……C„dŚ dĽ„…dŚ†…†Ś†…§¨ÇȆȧ‡…Ś†§dĽ„…dŚ …Ç…ĆŚĽ…ç ĆKd†…ee§†Č e§†…C†Ç deĽ„…cŚ†„Śç ÇĆdÇŚ eŚ…†§ČÉ é †Čé§C…dÇ„†Ľ…BçĽ)…ĆĽçCŚ†§eŚ…†§é Č ŚČÉé C…dÇ dĽ†……čŚ)dčĽK%CŚ†„eŚ…§Č, m§č ČÇdç…*dŚ…„cÇŚ „Ľ)d,ŚŇ-†Ç§ŚČ,ęOeČ § BŚ …edŚĽ…dŚ…čdčŚ )dN§°)§ É Çé p!- eČŚ "…dÇdŚ…„CŚ č„cŚ „d…!ÉŃ)§éČ*ęO-‘%…Č §ęBÇ e……Đ-č ň1§ čČ éÇ éč dą%ŞĆ§é ȨéO!-‘)…č Ś B†eCŚ%+6"+†C"d…BBn‰Čč Š Č ęé dÇ …Č"d…C§n!Đ- CŽ%Čó1!cB"C §l!†Ç¨é §é Č ęC†dDC…eDČ M °%d%Ç ô1!dCBdęČ †°)č 2e§Č …C†dDDŚ dÇ † ÇMcn!č ó-"cABdçę¨č Đ)M2CŚÇd"ŚdCdŚ…čŚéČ Ç…!ô1 "dCB…éÇ *Śm! Ň)C†Č e"dB#D†eȆęČ §…Ž!Ň) BdDe„o%Çô1Ľ L% CÇ dč"„#BDŚÇ e§í Ę QdŽ!ó-ęCĆ „d„˛%,2…*Č LCÇ…č"ABAC†e§ ‡ńĚ ”†N Ó-cĆ „e„o´).„é§,B…dC!AB"D…eŚhSíˇ%…PěÖ-BĆ dç„ë¨Od,PÇ B‡dËABdËD…eČ Šďě P…č¨OcSF)Ć …r Ô)c.é “%BŠeĚABAĚD†eÇěs0Ř)Ľ čŠ/ck%Çď=„ M! ’%c Ç PBHdŚABAŚe§ś) t!Ř)1… ďç‰cFçľRç‹),ň5cŹĆ .AFE)"ABAD0§ś)ˆ 0Ë d ‹ĆcJ!çĎ9Ľ KČŽ1„éŤ-AGDj!#A"DČŠeg É 0„ ćÇ *%ƒĆ)„ k)ęĎ5„­Ľ.BHDi!§DAd…Ś „ Ë Q-–%„ § Ć Ľ -ň9c§l%… Źč-BfEiA† EĆCÇĽ †î éQcĽĆ„ Ľ L!é6cdž)„ŠĆ CFEˆB¤ dÇBĽ „çDčĽ bĹ„ č… %cčĽ m!„É ĆĽ C‡e¨B¤„čBĽ )CçŚ ,bç¤ ƒ c ’%LcçĽ Œ%„¨Ľ Č #†eDBdC…BĽ čccŠ cĽ„ÇĆJ!•%cŠĆ,ƒĽ ‡Č D§eE#Ćd cĽ *B+§ ¤ CŚ„çŚ  ”!cĆ § -„ Ľ Ś …D¨e #Ś „éBč*!Ľ BĆč„CçĽ J!¤Ę ľ%BĆfcc„ … ¤#é eƒ "dDCBç Ľ AĹçƒcçĆJ!ƒ î §PBĹ„ )cd„ƒ CČ fƒ #…dCBĆč„Ać¤BĆč„ƒ ěČcl!§ :cĽ…ƒ Cé †ƒ"dC…CçĽ BŤ BĆ… Ľ ¨ ĆęB… dbƒ c¤d+Č Ž%C…e†Cč,„cĹ „ĆJ!BĆƒçBŚ cçb„ cĽ… m!ÉĐ-…LčŻ)„,čP!ĆLJ%P!bć Ľ BĽ ƒ çBĽcb‚c„„Ž)Ń-čŚm%Đ- „ -çr!ÇNl%ł%cĆŒ)B¤ cĆBĆ„c)Čƒ ¤ Ż)Ń-č m!%*„ Oç”%Ś n!é´%bÇĽbč„ Kcn!„ Ś BNĽ Ó-Ľ Ż)Ń-)+m!LŽ%B-Ć“!„ čr!cçĆJ!c „,C!ȤcMɲ)m!ń1%6KlLKc.ĹQ§ .BĆ ƒçc*ÇŽ!„nĽ°!b/Č Ň-m!ň1Ž%6*LK+B „.„ęŚ bĆ… c+ĆŻ%„ MĽCŽ!čň1l!Ń-Ž%ň1 Ll+BČ „ëBĽ cČBĹ ćcc *ŏ!„ +É ĽC%ĆŇ1LŃ-Ž%m!*L+l!B…c§B„ cĽBĆ„ „ mçĐ%„ çnCl!ĽŃ1LŃ-Ž%m! L+*!ABAB„cĆBl%¤ cĽ !2 dçĽ+„ % ń1LŻ)lĐ-  *ABAB!ĽcBcLć2>eLŻ!čcĆ„ *el!Ń-Ľ*!LŻ)  *ABŻ!čAĽcBń1Ľ s>C*Č Ž%cĆ„ Ľm!Ń- L+n!č* ABČ Ž%A¤ cĹBç„ K%B„ ĆĹ„ Ĺ†Ç „Ż)Ń- čKl Ç č !A"BA„ cĽBĹĽ )AĹcçc ņdžŻ%Ń) Ç +KéÇ çč!cAB!¤bAcdž I%A„ĹcD§‡„Š m!°),Ś+ČKÇ čç"ABAA„ bĆCç†fAŠ¤cE†gˆ ˆLŻ) …*Ç LŚ č Ç!$ACAŽ%ç2dkČ Ń)AŞc „E‰g‹ ¨KŻ)m!… Ç +Ś č ÇAĽ cDAdDCfe‡ bŞ „ c gi‡Ş é m!Ż)+… *Ç Ś č Ç"cDAACBcBf‡cbŠ Ć ƒ f‰‡Ş Ž%Ż)L!Ś*Ç Ś čĆ Ç "b#AA„ dĽ AčfDb† „ ‰ fɉh*Ż)LĐ-Ľ čK…Ć ĽŚA Ś LAĽ„čCfeÉBgE‰ g ‡,+Ż)Đ-m!… *Ç dĽ…ŚA Śl%B„eČBEecBˆ‰ cgę§ M! m!+°)d çLdŚ…Ç !é §kBc"…DĆic‰˙Ŕ˙=˙OÝý0B˙ń˙ââ˙z˙˙˙đ€€˙ß˙ýhÓÝ{€˙pĎţróŽ˙Ý#wFŔű˙˙Œü˙ď˙ű„˙Ďţ˙˙˙€˙@Ÿ˙ż Ű @ŽŒţ˙˙˙˙˙˙˙ď˙ˆw2Í˙ýßľJ‰í}Ř(˙……ď@˘â<ĂŸŕ?żPEE˙ ß˙˙˙€ţ#ń߀@@˙ iŸrď˙ď`đűÁű <œý ?˙˙˙˙ß ççß ……ß˙¨¨ż@°°úwRű˙˙˙ż€?˙˝B˙UđçďŽď‡‡€ńá‡ńż””Ţ˙˙فýЀńU)ŽŔŔ€€„ß<'' Ÿ˜˙ć? Hß ł‡x˙ý˙ÄŔÉ˙úöţ˙˙˙˙˙˙˙ýţýüúüđđěţýţýř樀€Đ@D+`_ ?ĎĂŕ˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙ő_Łýýýŕőgř˙UýQQ€˙$ĂUűť€ü˙ü˙g``ßHH˙HěŕŚŕ˙˙˙÷Şýý˙ńń˙Ŕţہ˙˙ţ!||ţ|˝żU÷÷˙ /żÁ÷DDîűĎ˙`|ăçü#ŸP˙ţ{ÄĆ @@˙˙˙Œs…D€ţůփŻXŕ˜đŔŕáđáŕĂđĂâĺŘßÔ˙˙ß˙€Uß˙˙˙ý˙!Ăááüű˙ţ8ü%=˙˙˙˙˙˙˙˙€g˜ď``˙üü˙˙›ä€€˙˙ppüâ/р€l\A‚‚ŕŔ?ý$$˙((ţű˙ů@˙˙!˙\˙8˙¨˙?ń€?Ŕźžź˙0đúň §öń˙˘˙´ôTT€}˙‰ČwĎ QQńŻŻ˙ůůü€Ü ˙ŠŠíM88ţţŠŠ˙˙UU€€˙˙ţߊ˙˙˙X§÷€eřř÷Rđřüűţřůů˙ţ€``€dg€×űŔŔ€Ŕ€`ŕř˙Ŕó ?żŻ?ż????ü#Aá˙€ýƒƒ_ €|€ŕ˙?ŔŔŕ¸8@@@ż˙ţřţzţ˙ŕé˙˙˙Xď˙ůđ44ŘđĽűôť€ż??€ß‡żUđ  €˙ž˙ďáá˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙@˙˙˙ţřýî"âÂ˙ˆcĹţž??}‚˝˝űaaŕh?Đ_ĽĽýýUU˙˙˙ţńüóţ˙ţţřů@źŕ€âDƈüřüHřƒG†€€ŸŒ5€SŐ…˙xˇˆ´€ýá˙ "Ý÷˙˙˙˙˙˙˙˙˙üß˙˙ţřüŕ〠˙˙˙Ç˙ řđ@@€ňHˆ  đ˙÷< 2•˙˙ţüüüřüřđđŕđŕŕĐ ‚u€@Ÿ˙ׇ( LŁ˙˙˙ ˙ţţ˙ţü|ţ|űůđ řćđ ÎăĄNĺéP``€¨řřř`TÔ~äô ž # żŔWxzĆ˙>űuŹSŸdy0 üřř<qő˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙˙áá˙üůţ€˙ŕ`˙ü'Ľ˙˙˙˙˙˙B˙ ˙Ŕ 0pú)÷ŕŔŕŘŔ°Ŕ¸€Ŕ¸xŔ@€Ŕúö˙€€ ŕ€zÇǂƒÁá`đ|<<Â>Ŕ?ţ>]>Ůú5áčU€Ŕđ€ŕ؀`@‚ţ´ `ěđ|XçéŞ!ŞÓ űŕQ’ň™ @ć’h‚|‘\”## eů˙Ŕ˙č?8<Ă÷˙˙˙˙˙ŕ?ĎÇ3˙Gşţ˙˙řŕ?řđŕŕ˙˙˙˙ů˙ýţ_˙ď˙ż˙Ť˙˙ňýţţ^ůű˙ţF‚ŁŔ‡Á#ŕ#ĐŁß ÷đúţ`˙‡˙ń _‹tpż˙ď˙@ ŕřŔđčđŕđ0č><8}5?==ĂĂŔ@€€~~ęěxĺš6 xgźŁ<;XWďĹ˙vŽgŸE´ÎŔ@ ˜   L ˙`]ă:ĺ˝â'üřşđŽđŕ@€ ˝]ěřŹSţŻPJ]ż˝€€`€€¨řXřpřp°Oł[Žö ç+Ö ĺü ćň˙ŕđ›ř‚|ÁüčöŔŔ €€č oŞŞL]ůƒĹ,ĘGĺÂľ‚"ĂBAA [{řř€P€ŔŔŔq@€ @ŹWX' ăUŠßqűŒ$ů˙€Ŕ@ŔŔŕŕ čýč$ *•U)Ÿę †ńţüŸqŽ{”ç{óó}ňířôđčŕŘŔ¸€`Ŕ¸€d€dŔďsÖD€Ů=˛\z”˙ÂiV78  ƒ†őĄ‚áڀ ĺ KöółsŒc9D$˝’ř°HđŔ!€B€C€ÂŹ˝IŠŰ›Ëҁ[’C0ŘP ``˛`°ŕ!Ŕ`@ŕ §ĹçůQ€Á¨WQ§úRř˝űQźé€€P Pü,¤\ř@őŤ>UaG‡ ‚-J 38}:”s8ŻxR @ Ç=wšóóüżüü'ükŔ€h @Ŕ€ €€  qt7}P+‰7—x'ڗ@YčoëĎ;ŒX XţĽóŃűŹŽDG˘!ŁfgĄƒWVՆ†çÁf&ĄBBíÍ? –tjž°Y=1ąœE@Ŕ×kŤŐ/­ŕU[ű:z@ DD``…† ŔpŔŔʀ„€€€ŸŽ./kj€#D"ÁEŔDNUU€jR€d@„ ŕ@((:íÜ#;€. •B€ĄbC 1Ć.ĹthŕPhh¸Ü† Ó  /1< <3# ţyţ}ƒ<~˙>÷vęAŚ€‡…„ j|ƒ`•uŠâżJŸ€˙€?Ŕ˙QžşAý‚űŒQŽ0Í˝ŇýŽ,˙ŤŁVS$ďS‚BA`€`ČŕŔ0˙˙ß  BB€€ďĂţă>°E*M4÷ `?(/-L-€ŽLLő*°@AAA@˙7s”×0VłĎ+Ä+Č'Î9€ŔJŠ€€€¨€€7V> (0@h¨¨TP`áŃӗ—++Ÿź_H”~’ď˙€ü$¨přXŁDBŁ&z/ŠUSÖEšŽb–IF¨dîÚßú Ԁ@¤ĽŔŔ€q@Ą >)%îž˙ţţ˙œ`—@ż`Ÿ`ÖjőföjőjöjönŐjőjönŐjőjöjŐjőjöjőnŐfőjÖjŐjÔfőjŐfŐjÔbŐjÔjÔfÖjőjöjönÖjőjöjÖnŐjőjöjőnŐjőjöjőn´bőjŐjőnŐfőjŐnŐjÔfőjŐfŐj´bÔfŐj´fŐfÖfÖnÖjŐjőjÖjŐnŐjőjönÖjŐjőjŐnőnF´^őjrRÖ^őjŐfÖbÔfőjŐjÔj´bÔfŐj´fŐfőjÖjŐjŐjőjÖjöfŐjőjöjőnŐjőjŐnöfL!sRŐjđ=RJŐföf”VÔbŐfÔjŐj´bÔfŐf´fŐfÖfŐjÖjŐfőjÖjŐjŐjőjÖjŐnŐjőjÖföf+!1J1Őj*sRŐf­5ÔbŐfÔfŐj´^Ôf´f´bÖfÖjÖföfŐjőfÖfÖjŐfőjÖjŐjŐjőjöjÖj 2J-Őbé>L%ŐfÔbŐfŐjÔf´bÔb´fÔfŐfÖbÖjÖfŐfÖfŐjÖjŐfőfÖföfŐfőfŐjőjéBŽ5´bÇFl%ŐfÔbŐfÔfŐj´bÔbľf´fŐfÖfÖjŐjŐfÖfŐjÖjŐfőjÖfÖj“^ŐjőjÖjęđAn)ľbČŐfŒ1ą-´fÔfŐfŐj´^Őb´f´bŐfÖjÖfÖnŐfÖfŐjÖjŐfőfÖfŐj“^ÔbőfŐf 1J)´^L!>ą1Őf´bÔbÔf´fł^Ôb´b´fŐbÖbŐfÖfŐfÖfŐjÖjŐfÖfŐjÖjŐbŐjŐfÖjé´b)+M)Őfó9ą-´bÔfÔj´f´^Ôb´b´fŐfÖbÖjÖfŐfÖfÖjŐjŐfÖfŐjÖjŐfŐjŐjÖjJ%F‘)´bŽ)sJą-Ôf´^Ôbľb´bł^´b´fłbŐbÖfÖjŐfŐfÖbÖjÖfŐfÖfÖjŐjŐfŐjÖjŐj+1Jo%ŐfN%Őf˛-)´bÔb´fÔfł^Ôb´błbŐbÖbŐfÖfŐfÖfŐjÖjŐbÖfÖjŐfŐfŐjÖjŐfęŐf--ę”R)Ôf´^Ôb´bÔfł^ľb´błbŐfÖfŐjÖjŐbÖbŐfÖfŐbÖfÖjŐfÔfŐfŐjŐfÉĐ1o)Ôf 2F)Őf´bÔbÔfŐfł^´^łb´bŐbÖbŐfÖfľfŐfÖfÖjŐfÖfŐjÖjŐbŐjŐfÖj Ôfą-N!%2FFÔf´bÔb´fÔfł^´błbÔfŐ^ÖfŐfŐbŐbÖfÖjŐfŐfÖfŐjÖjÔfŐbŐjŐf.Ôf‘)˛1o%SF)Ôf´^Ôbľb´b”^ł^´błbŐbŐfÖbÖfŐfÖbÖfÖfľfÖfÔfŐfÔbŐfŐjÔfÉŃ9N!Ôb.!ľbo%P!´bÔfŐbľb“^ł^”b´^ľbŐbÖfŐfŐbÖbŐfÖf­9QJŐfsVÔbŐfŐjÔfęÔb,n%-2F)ľ^l!sV´bĐ9”^ł^´^´bľbŐbÖfŐfŐfÖfŐjÖjm)QNĎ1ŐfÔföbŐfÔjČ Ôf+M!,Ń1Ž)tNl%>Ď1´b“^ł^´b”^ľbŐfÖfľfľbŐfÖfľfK%BŐfĐ51RJÔfÖ^eÔfL!Č L!)-!K!3B)´bł^´^łb´bľfŐ^ÖfÖbľbŐbÖfŐfčń9-ŐfŽ-tNÔbđ9 ÔbŻ1-!ČK! é*đ=%´b“^ľb´b”bľbŐbÖbľfľbŐbÖfŐfčĐ5)Őb-ľbđ9Ôf ń9m%ľ^čk%)Ž-Ç´bŒ%)“^ł^´b”^ľbŐbÖbľfľbŐbľfŐfč1B)Őfk%RRĎ5Ôb )LĎ1ÇJ!l)čBK!´b”^ł^´błbľb×fŐbÖbľbŐbľfŐfčFJ!ŐfK%2NŽ1´bÇ* l%Ś J! l)JFŽ-´b“^ł^”^´^ľbŐbÖbľfľbŐbľfŐféJMŐf 1Jl%´bĽ *Ǎ-čJ! )):Ž-´b“^ł^´błbľbŐ^ÖbŐbľbŐbľfŐbéĎ9Mľbč´bŒ)+Ǎ-*đ9ç*K!čń5´Zl%“^ł^łbl%ľbľfŒ)+ľbÔbľfŐbéđ5M!ľ^ČFK!ľbŚ* l%Ś čÇ :Ž-”Z“^ł^´błbľ^ľbK!ľb´bÔfľbŐfÇń5N*† Ž1 ´ZŚ čJ!Ś çĆÇĐ1l%3B3F“^ł^SNľ^ľb ´ZľZ´bľbľ^Çp!,BŚl% >…ÇéŚ Ľ čĆ č)K!ď1l3>ł^ń9ľ^ľb >”VÔbľb´b† p%-sNŚ*éO…ÇęŚ Ć čK%čĐ5K!3>m%2>“^Đ1ľ^ľbéO´bÔbľbŐb¨ Ź1NŐb… č¨ … ÇęŚĆ č*Ćl% Ď-l!2>Ń5“^ľ^ľbč¨ ´bÔfľbŐbŚ´^N!í…ęÇŚ… ÇŚĆčÇ Ľl% Ď1m%2>Đ1“^ľ^ľbÇŚRV´fŐfľb¨ Ď9,ľb…ȧ Ś„ ÇŚ cĆç… ŚL!é‘-*:)“^´^ľ^ľbŚî=ľ^Őf1N 2No!ľbcČĽ ę„ ĽÇ… dĆĽ……*Ǎ)č2BJ!“^´^ľ^ľbęK%ľ^ÖbĎ= Bn%”Zc茆„ ÇĽ cĆç„ dčÇ*Ç“Zl% ´^ľb´f´bl)SNĎ5ľbé).:CÇ… cŚç„ cĽç„ d,ÇŽ)ÇBK!“^SNľ^ľfľb*!Ď5)2N†M!é­)CĆ„ç„ çĽ)!cĆĽ„ǧ đ9k%“ZŻ5RNľb1J-*!Ď5†*é,BĆ„ ccĽ„ çd ĆĽ„ … Śm%ÇĎ1k%“ZŽ1SJĎ5ľbčl))!Ž-…éJ!Ç cĽ„ d cĽ„ çcĽ…„ dçŚ çŽ-L!RJm)sRŻ5ľbĆK!Ž-„ČĆB„ ĽccĆĽ)cĽ„ d dçŚ ĆŽ-*:L%1JĐ9ľbç*! čcÇ Ś cĽ„ d „ Ľk%cĽ„ çcçŚ )Ľ Ž)):L%RNĎ5ľbĆ*!čçcÇŚ „ ĆĽ…„ çĽIcĽ„ d cç… „ %đ5çK%3JŻ5ľbĆ*!čÇcÇ… d ĆĽ„ „ čĆ*cĽÇ„cç„ Śl% đ5čľbŽ-+!Ś !čÇcçĽ Ľ ÇŚč„ çĽJ!cĆĽcç„ „K!čÎ-… >čÖbcÇ ĽcÇĽ ĽĆJ!„ çĽ*cĽ„ çcĆ… „ k!­))cđE ľfcĆç„ „ 缅 çĆ)d çĽ*cĽ…„ „ ĆĽ „ k!)cFčÖbcĽ„ Ćcç…„ çŚK„ ÇĽcĽ…„ cĽ„ çc*l%K!cĆĽ)%BĽ„ ccçĽd KĽŻ-„ çĽ)!„ ĆĽ… cĽ„ çc)l%çcĆ…BĽ„ ccĆ„ çd l)ŚĎ1„ ÇĽ d Ľ„ ÇdĽ„ çc)Œ)çcĽ„ çcĆ„ d „ ĆĽcK%Ś… „ )ĽÇ„ Ľ… ĆdĽ… ÇdJ!çl%„ 缅 BĽ„ c cĆç„ d K%ĆŽ-„ *Ľk%„ ĆĽ…cŚ„ d„K%çcĆĽ*%B„ Ľc cŚç„ „l%ÇĽd缄 „ ĆĽ…CĽ„ d… )çl%cĆĽcć„!ĽĆc„ ­-Ć „ )Ľ…cĽ…„ cĽ„ ĆcK%ĆcĽ„ čcĽç„ cĽĆ„ dĆ…ç„ K!Ľ… cÇĽ„ cŚ… çd *!ĆcŚç„ „ çĽ)%c„ …dcĆč„ „ l%ĽÇd ŚĆ„ d 茅 … çK%cĆĽcĽ„ çc„ d ĽcÇĽ„ çĽJ!„ ĆçĽcĆĽ … )ÇK%ĽÇŚ„çcƒĽBĆ„ ç@zâ QŔ_zâPq 0(0 0 °`Ł`ŕ ŕ @Ŕ`p”9Î>N ´#˙ô€@ŔŒ`Ŕ0Č}Ňúá7ď(Ł\˙>Čh— ö‚}ţ‰bţq†ů%ŰL ŽR°HđlýIŕó@e€‰…ur"Éýŕ°PŔ÷řČ´”€<Ř$`ŔŕĄŔˆ”J@€ý…@‚‡8á•nŘ"p€p!τËˁŸ0@ RâB‘čÖĚťŕ @`”pâpg0ëj`á`ëŔ=Bš€{ë餯é3Ě?Ŕ'Pđüƒh—Ŕ?˙ţţŸüeĽË Ë ÔÄÔ!ŠŔD$@`@ƒ€A@FĘN„„€@˛B!@€‚ (4-t8 €@€@ŕx‘X,@úíx ;}(DAË-Ó2ÎĽ”ĺš ͐ZCÁű€fnœŠƒ,›ÂH˙ 3€Ń@Ây źPŠ IPąƒB)Eîn –€8ŕPŔ ÀH]ŔýăöçüFA~ő˙lר˙†Đ/$ĺ"20‘°0€ű[á @şdCdC!%óě˙Ęđ _;D;D=B_ řř´Jřđ`Ŕ Ŕ0C‡ƒ <3ŞŞTT**Ww*ŠŠ%%BBe *Ş€rrľ´ +€F@@€€!'—ß >Ao‘ó €x°Lđú…˙@ýű¤üă 6Ÿ ‡Á€`č ÀŒŔ€@ź`• [<œOOG%9yvb˜â Đh€wĹ.ČÂ*uy8ÓČ#ëŔ)nŔ¸0€2€X tĹI”ČcD)Œ ýŒŤ„Œî1˙×$„4́Ok< TZ˜ K ŐŇ`€ƒö÷çĺ€CB?Â˙á;Ěř˙ć?˙ţŔ"ĚŔ,Đ°˜Đ8Ą0­p=87xcPóé@’ú #!Ş p@ ‚44‚ƒöw óüűüCż÷úĺ˙ô˙ ˙Ŕ˙Â)Öüůfŕ@Ŕ đČČ0čPř xˆh<6ž  ‚ áÍo:z aŻŻvzȚȁ$d€~EŠđŻH ó˙€ßHpaö"T€÷ ďˇĆʒŕ ـz Ĺ@(˘0`řţ€ B<@Ş 0|sFpÇÄW¨˙Űăâ€CĂ€ŕ‡˙‚řŢČś•H˙BŰRÁ€p‘ Đ€â€gǀOßPż CpĂó#ÓCŁä'ĺ&@ˆHđ @Đtě   ~~ţR˙4üs˙揰T+y@˙<ß!˙ ;ű˝ożBá˙ďxŔ¤\Îňţ@ü`Ţl¨Ć¸`PĄ1‚š` €čWŕ3Ô!Âč/ô?Ĺ;ŕ˙ XŔ€ =@7Ÿü˙ Ńîlů Ř'Ě3!Ţ˙ň)ŔżooS)Ÿ„•,* ƒ€Ťśs Ă<Ö)ţřłŔí ĎAÇ<ĚׯoŸĄ@D >1?A€ŕ€Ŕ€A“ P/@ßß˝voˇßţÎý˝ďM˘YÉ|EßŢ? Ÿ R[˙ç˙Ć˙˙ř×*˙˙bţýŔŔŔŔŔ€€€ łˇ FĘ„AŁ÷źĚ8Hсv×ď홿+k*ĄŇóK|€=í zSűűÂs$ťzß˙żÖ.ţţ˙ď?#|}|y~"&|'}ţ˙˙0Ďüó=˙ů?˙˙ú˙˙Ażřďě7oîW“EÁÁAAŔAŔ/Î?ŢŁ"ƒëiĎNÇĆDÇEÇ˙ţ~l@Ą 1žc\ƒÄŒ6(>Aţtřüřřđŕđ‚ôho÷)0Ďäýd@€‘ŕɃ7ŔŒ`Ď`ß­15üĂh÷0@ŮQ Č|`öŠá ć†X@üň~‚|`<ÂźCüŮŚĽÚ €€¸€(€)€@€ €3@´đ"?l!T.ˆÄHđC…jŹĐ]  @7¤ ţŠ˙Y ;¸ř[c“đq˙˙˙c˙‡ °ŕ°Ŕ€÷ ˙ţ…zEşż0~ďî~Ŕ%Ŕ/ĎOëk€ ç@ŁăĂ˙ĺ—ů÷í0€@!Â1ŕ‹őţaţ0}ž9ĆtŽřLů đ@ €@€ěĂ=Ŕż Yŕ°ę@œ  ýRű‚‚@lA ˙ö^^‚8—&Úýŕ™€@@ \ŔŔ/`á ü{*Ó"ŐłÖ˙@€ €ěţÔĀŔż ‡G@Š€PŻRß Á˙ w˜ĎI˙CţČ˙U@  |9÷>Ĺ7ɞl÷Ř÷(÷Čýq^ř˙??ńŒ°mőEůýřă>€@ă@z1 ?˙s77Ďąďě€~€xܰࡧ*#>( 4/H˙Ú_h~Ľď´ď3{ĆÓnŔš.˜ó>¤ üÎđ\0Ô+ҢéŘ Ą>Qpîtƒ˙ ÷ěEZ”kĽhč4€Pż¸ď~†€h ü6 ŸŘ!OHż‚?űçű2¸HˆŻR˙란ţ÷7 řö))ĂĂ˙ŔäKýţüđÎ1żDĄaŔ#ř@ż˙‚}˙˙şMýĂüăţ ř ëţţřřƒü)~Y3]9GÎąîWíŇß üďăfŠ y Ú€}ž˙żGű›ß#! ŕüFüfţ ü&˙Sü(ś8Ś? .0öÜúĆź Tˉá†X‡ŻY?ž˙X˙ż˙o˙ŔęSŽ ŰfĐęţ„˙ž^h¸ˆ!ŇTŠ€6ŻLŔŐÓ ‹2CœˆoÂ|(QÎ<P˜VäX°\bÁ˙H‡çâđŔĐP]§¨Ě#G Ă" AŸ`qţfč oďסď7GƏŒ˙đ˙ ˙žMţAˆ˙ü„xäđmŞĐ׈‡đoxg?0ƒƒü óŕ0Ď8Ďő ëľü!>ňüěđîđ‰€ńÂϋżł˜˙ŢD€ůů‡ *lœó8zőđp`ŕ‘P¨°„ŕ 'Ë ő0L°kd’Dţ FŘŔ ?ň 5?ó~Ü_Ł˙˙ ‡?Ç_Ł˙˙ŕđÎüŕřŚřćú„üđ8 Ő˘ÝčH6€xüOţřŔ! ˘Ŕl@P@¸˙ ?Ň0Ȁ#Ô Ářřđďŕs…!˙đ?8üÓ˙÷˙˙Á>÷)VD{ýţü ÷ţč—˙ř=ÍÇĆ>1˙¨$ÄÜ\8(řHđ€1ŃÁAĺ^žy+ŹâřđŞ`ĐŔ Ŕ€0 ˜pň¨ťü âÁgĂՆáƒ%ȊfÎ!uä„óŽŻ>źĘłűˆ6Ő„‚MŒbl`˜ÇE‡Ď̏Œ‡€w4OOż˝ßß˙ú˙˙˙üßŢţé˙tčřgđčĐ/ěˆw¸GđŒŕđĚđýâřgŸc˙ƒ €¨¨ŔŔxúřĹđöîéú°8 €Ŕ ŕX¸tź_'ŸĎđ:%>!>›d˙˙˙ż@˙€ţ˙üţüţČGš#ß̆ €€ôôř¸ôŕ‚éŐő!gX=VŢĄ¸ÇłLd9Vů¤Ű€?…ňƒT–appŔ@¸@ź ĐpŒ„s¸ŕ€‚ƒ#l{uřgů~ńţ˙ _ˇĘŐ™Š˝ 6~›2ó9×űrż{ó `ZĐíŔľ€yě€`řxĄĄC0‚‡Ü祀ŔŔ€aŔżGëú˙~]˙ń>Á:w÷HVL4@ŕ€ŔęJ``O[Bˆ˙ó ‚ˆ€€  H‹†;*ţ‚óm}~Ŕ€Ŕžž¸Lň˙&?Ŕŕ~€˙ţ˙v‰‘n8úĹđi˙@¸üđ Óńů3@KFĄĺZ¤Eč VL˘šdű$ďŔ€ŕ@€ QŔř ŘŘ >!=#'mSŕžŘ&~äź!ěŰîŐýőśAž‡zđă}ćyçÜó썤ţFťŒpáó?Ĺ˙ žR°0pp` Ŕ€Ŕ@‰ €€‡ž™˙XŔ)Ŕ0Ŕ¸ŕŢŕŕüřkÁ  :55+oPşd4˙ß!Ÿsţ ţ>˙_€€ƒ 5Lł'żęĐü Ÿ° !]a–€ă!•ˆDt  W€€ż0˛\Ŕ0Ŕ@@âŐ?ƒDý (?_'Ă4ƒlSđo˙ď§Xřđ˙Â?Řó¨(Ŕ@ŕ ńńń€űťű{wP+pšŕŕ/׿I˙:ű×öăM0Ű5ż=óÝ/p]¸0ÜpČđpĐź€pĐP€€?<~A1/f?`o‚}šýq'§Ţ߯ŹWV/},Ü\ŕ´Jř$ô>ŇŐvĄú+/˙ ˙_˙<ü¨¨?•EDĽ'  €ęJŔŔĘj*U!ďE„łR!)%Ćď9+!-Śl)>çÇL%čŽ-d ĆJ) Í9l)BŚ Œ1îA BĎAL1˛RBj)çBcŃ5+!™NŚm) Ń1Ś Çm%ĽčÇ)% !Œ1ďAP%†Œ-ďAéBi)ĆQJB!¤k-d- !UJÉn)+!ń5ŚčÇ+!Ľ !čK%č­5K%J‡Œ5čJB¤j-AçĽ!BL%čĐ5¨n)Ń1 Çn) Ď5cÇĽ !čÍ9K%PN‡5 ďABÎ9Ł !BĽcÇcl- TFŚL!é°1… *!ČŽ-!Ć„ ÇŒ-FK!f­9 !Ó5B-ĆsNA„ bCcl) 3B§,! Ż-Ś*!čŽ)BĆç…Č­1J%QRfŒ5 %ô=B Ľ1AĽbćc-čUFe*!ȏ-ŚM!éň9ĽĆŚČŒ1)!ď9† Î=,%Ó5Bj)ŚbB¤bĆb)!ÇŽ)f ČŽ)† éČ,!Ľ)!Çk-ČŒ1 Đ)‡ Ž5*0JB¤cçBĽbĆc*!Ǎ-† +!N%É… éÇ+!…K)çÎ9Ç‹1Ż1*!§ Œ1 F!ĽbBBĹĽ)c*!ÇŽ1‡ n%ëč… éÇK!ĽčĆŚ§ l- Ď5f*!Čl)!ĹbBB+!Ľ-c Ćl)† m% UBŚ *Čm)cŚç„ … )đ1 † L)Ď5BĽbĆBK!Çđ=c*!Ç­1d §L%† čL!„ ÇĽ ŚŽ)*ń1„K%čŽ-!bBƒ bK%Ž5Ć„ -čđAeN! UBdé,† „ĆŚ Śm! Đ-Ś *n!Bƒ bCbJ%čď9„ đ= !TN„ K%é:§ ČL%BÇ…K%† Ž% 1B… çM!B¤eÇBk-ĆcŒ1ď=d+ČŻ1d §n)ŚK)éŽ5†L!Ž-éŚ K!o%BƆcbŒ-čBbk-Ď9čdl%é3>… Ç+!ŚĐ5+%2F‡ L!éŻ1Ľ J!N%čBĽ ‹)cK%Ď5ç„ l-ď= … Ž1 TBdČ*Ś §Ž- !>¨K! Ž-ĆK!k% BJ!ÉĽbL%Ž1écn)Ž1éc*!Ǎ)†éČ+!Čm) ń9§ *m)ęĽ K!l%čBŚ„ B+!n)čƒ M%p%ęĽ *%ČƆ čm%ÉĐ1N%3B‡M%ę­-Ľ k!çBĆ„ çcK)‘-çc-ô9čbK%ČĽ†é§,§ n)’- eK!p)Ék!)Œ)ck1“VĽJ-ô5!do)ŠÔ5cdž † éČ Çl%˛1-!…J!p)čK!Œ%)d F)%”ZĽk-ł-!dP%Ćł-BÇ„ DČ § ÉŽ)Ó5K%§K!‘- çk!(­-„ Î=%”V!o%k-Ô1d/!)!´1dm!éĽ dČ § Ś m)‘- ÇJ!p) Œ)*­-…F(%´Zƍ-)%FdíO%B Ľ deč § §n)˛- †*n)čk!))…rZç )%ĽJ)Ź5!c Ȑ)cÇŚ dčŚ +*!-ő=P)d. ‘)l%*Ž)ç ­9I-QN„k-%SJcČĹ…BŚ„ Éeé§n%L%Ž1ő9q)Ś M%’))çK!))çÎAI)sVćÎ=))%cé… !BŚ„ ę† Ď5é3F Đ5q)l)č.!J%p-ĆK!)­-ç1JI)“V„!ćj-c Ľk5BĆdç§ Ž1 >+)-O%čK!N% Ćl) Ž1ĆJ-))­5Ĺ))!Œ1ƒ J)čÍ9B„ cƧĎ5L!SJˆ -+>d m%ÇÇl) Ď5ćJ-%Œ5ĽJ)!k1c!ĆI)B„ cĆÇŽ5K%SF Ž--J!†K%éĎ1ÇK%)Ž-çJ-%Œ1„(%J-ƤI)çÍ9BĽ Ćc§Ď53FK!č-N!*!†L!čŻ-Ľ J!Ž1 çk1%Í9„!Ľ))„ ))ĆŒ5CĆÇ… ĽŻ53F*!C*!Ž1ȧ K! Ż-č)K%>cI)­5çĽçĆ)%c ç!„dŚÇ… ŚĎ52FK%CJ!§ Œ)§l%čÎ1)-­1K%c))Œ1Ć„ç!Ľ„k-çÎ=CĆç…ĆŽ1>*%e*!ČŒ)ÇK%é1J!1l-k-ĆŒ5))ďA„ç!Ľç2NśbJ-…SNç×bçĎ5K%2BŚ Œ) čçl) Ż5K)1l-k-%Î=k1JBĆ)%ĽćđATVJ)… ą5uR+%ĆŃ5*!wJǍ)*đ9Çk)!Ž-k)1Œ-Ż5)-Í=‹51JĽ%k-ĆŽ92NTVďA,%>wNĐ9çŽ1,%>‡ - >ƍ-*!Đ9l-Ż9Ž1ň=!Œ5I-îAĆďAJ)!­52RtZđAL)Ô56BFĽŽ- !Bȍ)+!đ9č-J%Đ=l-Đ9-ňA%k1))Í=ĆŽ9)%sRK)JŽ9SV…Đ5>K)ƍ)*!TBd *!čl)Ž1K%ńAm-Ń91Bćj-%Œ9Ľ­9!SNčFtV1… °14F*!„ )!-ĆçŒ-)!BĆl-)%Đ9l)ň=Ž-°5Ć))çK-c çĆK)čFtVl1ŚŻ5TFĆŒ))!đ9… K%Đ5čç-ń=*%K%Đ9n)ň=d )%ÇŽ1Ck-ÇĎ=ĆĎ=TVK-„ Ž5ç2BĆJ%­-çŽ-*!đ9Ľk)Ż5 !K%Ż1m)Ń9d *%č­1Ď=l-2Jƍ52J*%ĽŽ-đ9Śk%Ď5ĆŽ-)!>ĽK)Ž1*!m-K%°5C*%Ž1Çd Œ1đEŚŒ1đA!Ǎ-)%>„ Œ-çđ9ĆŽ-*!ď9Ľ)!l)ç*!Ž-°5L%Ś­-K%TJĽ­9ďAB­9Ć„ çĎ5M%))ĽŽ1>Ľl%Ž1Ľ !çK%*m)L%+!… K%çŽ5C­5ç„b*%ĆŒ1ĆK) !Ž1ŚŽ1)!>ĽK%Đ5ĽL%čą1č*!+! c)!ĆŽ5dk-Œ1… BK)ĽŚJ) !Î5ĽJ!çŻ1Ľl-ń5Ľo%čŇ1č*! J!c)!ƍ-Śl1Î9!„ Ćk)Ľ!çk)… K)Ž5襍-ń5„ Ćp)č  é…)!ÇŒ-Ç­1Ď9 !c !Ć­1d čĆK)ĽŽ-*%2>„J!Ž1ç„ ëŚ/!Ć +çCćĽj%Śl)Ž1 d-uN„ çĆ)%…l%Î5 „K%Ż-ç„ ŚŚ ,écç¤ I!„ K)çĎ5ç3Bl)ˇN„Ľ*%„ K%Ž-čc )!)Ć„ ç-!  , cK!čSBcJ%čń5… k)2Bd ĆJ%ĽK!Ž-c )!%Ć„+Ć -!, dŽ-Ç1>c:Ç… „ !ĆŒ-c)!K)…ƒ K%Ž1čc )!Ćl-Ś *!!  +,cÇ… )!B„ dŚCk)ĆĎ9c*%-çčl)J!đ9d !J)Ćç*!ę!é  ęBĆdčB„ d CBK%ÇŽ5A*%Ž1ĽÇ)*ď9d !Ć)%ćI!é ČęéÉB„ ĆdB„ cĆB+!Dz1c l)Ň1 „ K%-čc!)%ĆĆ)!+ÉČčÉé„ Cç„ AB!)!˛-Ľ-!ó9Ž1˙˙€˙€˙˙GŔŔ˙ đ đüđüű$ű ü˙ŕůůřřďŕ˙ȆĎy˙ý„˙ áţ˙ţżžsJ÷ţ‡Ćţ??tŕű_˙Ŕ?řâř˙řÁ>˙˙ŕä˙˙˙˙€îőęřđř˙đřţůwřřˆđ€đpř8Ŕ8ŕđź#ž_/ýřřűńöđ|Ŕý÷řűüüéĄ˙.@ÂÂ@Ŕ4ôż€ď€˙˙ M˙đűűů؞¸˙€|Á=(˙@ż8?(/8?¸ż˙ř˙ř?Ďýýýýýýü˙üăţţ‰ŔŔG†G‚Çažřü˙ü˙ü˙˙˙˙˙˙??‡ŔŔŔż@ż`ż@żP?Đ$ř ü üß+ß+ß#ß#Ď3çâçççççćççˆwÎFÎFÂ`"`"y"`ó~ó|ń…ią0ź0˙ŕř?ř?˙˙ţô ěţţ˙…˙˙˙ţ˙˘Ÿ żŸ‡Ÿţůüř˙đ˙ŕđúđ˙đř8ř8Ŕ8Ŕ<đ0đ0€ŔŕŕŔŕńƒŕř÷÷Č˙N1˙á˙ýřřŔ Ŕ˙˙Ŕ˙¸˙WWŁŁ˘yy}|~@˙żŔ˙Ŕ?˙€ţý0đřˆüWÜĎĎ˙˙űú˙˙üĂüĂüăüĂ˙˙;˙Ň-‚}Éáńńđŕŕŕŕŕ˙ý˙ýń~˙˙!˙˙€Ł€#ˇ7żŻ˙üđŔß..đđĐŹŇüĎ;Ď˙‡‡ xxÍŮçäýŕđŕŕp`ířú÷Í =űâݕţ…{…{úřüč¸ěüěü˙ř3   ˙€˙˙˙˙˙˙˙˙ǟ’ŮŃŮÁž@žîüţř˙˙˙÷ ˙ôƒœ0ŔŔŔŔ€ŔĂ Íţđ˙˙żŕŕ€?€żŔ?€˙ü˙ŕ˙˙˙˙˙˙ă\€AŞ‡Çţüp€xˆpřxůůüc› űŰ܇ű˙ű˙űűúřôôüŕ€@ŔÁÎŔOŕ_0‡†ÉH€˜ýý˙ů˙ůůůńńŔŔáĹÍÂßŔŔţĽ˜7Çű÷ď0OOă˙ĐΘ”ăţ÷ř3‡ü ÷÷˙ăé €ýčQ(BýČÂČFĘgźĂśÝ÷žîĘŇĎúÄúĚ4P  `ÇřžĄ?üĂ7.1&% ţ˙˙đ˙˙˙żx8˙ď˙î ôčđ€lƒœ—ŒŸ€01|ŸĚ8Ćňţç'€B‡|}ť?ń˙ńŽqň = jqô˙ö˙y†_ĄüđđŕAă@ ™g™gţdX¤Ä=˙ˆ‹{|÷çG ƒŸ?äŽřđďďß/n? č ěđëđÜđÇŔňŔţ€$99& ‡˙˙&Ů&ŮüúřĐŕŔ5˙üąąy8RSW_W[d= 0=)ř0ĎçßWŢĎπ‘)  ]@ GOOLżö|ՁÂÁÁórăâ„Ä@€€ÁŔ ˙ědć?І¤Z$ˆ˝€ýÝ=íđÝp`đpĐp0AŻ…@Řř(řřŘŘřŕđHŔ`:<n)~??>Mďůéüüƒƒ3Ěŕ€Ŕ Ŕ€Ŕ€8ř<üŔüŔź  ç;‹]˘ź˘‚*&قü  ż™ż§_0O0ŠĎ^^†„"ÔĂ!.có~pŠ`š üxúř8üŔřňú0ńąă"=?ş +´;ś?‚ŕ ôϏŸœŸ…†œĂ?úţţç˙îď˙ţÁ˙ôđ3đóëpżđ—öÉřÄřČŘäŘÄÜÄÜüÜüÔĚGGG8řA𠼀~Ŕ= œ|œ\Ŕ đđ?#|C~˙ƒ˙…ůýüüĂüău<? ŃĚ Ô ˇ}˝y¸a c˘aŕaŕ€Á€Á€€€€€€€‡ŕďO@LKâŕ ž€üýH|ü|`ŕ˜`Ú   0ź€ë돀€ĂcŤóüĚôăč?ÇöáţáG¸ŕčř——€Ŕ„ŔÔŕÄđäÂ2Î6^s=‚ť<~|x˙ž˙ _ _ýýţůţ|DOAćŮ}šý:˝jݘŘ܄Ă_Űż;˙ó˙ÇţĆţ†Ś^ř€ĎČÇŔÇŔřÇ8ëóŒ×¨‡yÎ0v€€€Ř.?vy6x7yş7ş5– GĆCÁšŐl8D8Đ xPŕ`řúüţüď˙@ŔĐÁƒ?OXˆ”`R,‘Ž #?<Ž,zŻŤßĆí ‘aŁcłŁńáńąáađ |ĺâĺâřřü üţů÷~˙˙ž˙ˆ˙ˆ÷÷˙p˙˝ZücčwĄ~{Ÿ˙đ/°OÉ6‹MĆËÇĘ/čđŔż@fŢüđř¸°°đ0ąqń1ń†~řÎđĚ0Î0ϏvĎ>Ď478Âúř€Ú*đ`Ŕŕ@ŔyO°đđOŕß÷w g€xřO?ß:Ú^ŽŔ`ŔŔŔ@MIďë ˙˙˙˙žž/0=xüüŸüăřwƒüű˙ÇŤe˙˜˙Pż(ż$ůş€řŠvŠw¤˙Źw Ú ˆ Ŕ0Ŕä㤧c`áÁŕŔŕĆŕĆ?Ŕx‡˙ţŕŸ˙€Gxp ż\Ă˙Á˙˙ý€Ć˙Ç˙Ć9ŕżŕ˙đřďř˙˙đ˙đăFů†řüö<ÜĆxžDáá0Q0ÁáPđĐ`đ Ď6ĎđĎđĎ÷ßńß ß ˙ x€ ůšůţ\üĚ˙ú=Ç€€ŔŔ€@ŔŔ€ <  ţţ‡y¤[_L   ˜˜żŔ˙đ˙$˙˙OI˙˙˙˙˙˙'!Pž Śśď÷ĺ˙Ď5Güt‹|ĽM1Çş<ÞŕŸžŸŸüřţŒ|˙Źü˙‹˙€€ ü(ď˙p˙˙??7$$äŕŔŔ` á°Qs˙˙˙˙˙˙ţţ>?>?'''Dť˙˙˙˙˙űű“÷üüř‡ř?Ăá_żô ˙m’€w„ó ň ňüô~z~t_Qqďń˙!›d™fŮfY怀˙€ÇßßŔŔŔ@ĂBÀ˙˙˙˙ áá \@Đŕ      ˙ţ ??˙Đ˙@?Ŕű˙˙˙˙˙˙€ţ?á˙ŽÝ˜  ç ń˙Č?Ŕíöž`žą˙ü řđđxŕ Ćqxˆń °_°QŸŸŸŸ* PѸ€€ŔC`'GGDĹĆÁÂ˙ţţţ˙˙üű˙ţ#gDgdƒƒë—č÷wXżá&Ůż"˙pŸxŸ\ăÜăcżsżď3r­Ů§˙Ă˙ƒüté–ř=żfóďůäűFÓßÄĆf§˙€?ů?ů?Ř?ČřřčĂĂŔÂÁÂAĂCĂCÂBĆFńŕŕ ŕ`ŕ@Ŕ˙ç    €  ŕŕ˙ü?3?<Ŕâ ?Čwç÷ç§gˇFżČżČżÁ‚€„€€€€‚ƒ‚` Ŕ @€`€`ŕŕ ŕxxřř˙˙˙řOO#d[D^!yxąąąąţţúú  VQřđđŕż˙˙˙řř÷óđüŕđ Â˙Â˙Ÿ€_Đôŕčđřřü„~p˙xxĐ˙AAAAŔŔ€Ŕ€€€€ ŕ€ř˜řŕ8đ8řřđ đ)˙˙ř˙ ţ6)˙řóüóßńđ?ô;ü|“\łűvßűżňý}ž}‚ü@Ŕ\äИИŔ°ŔÜ\ż żA?ÁáŸgߧ˙A˙ބ‡Ž ˜Ÿ„ƒ‚€€` wˇ˙˙?{›?˙ă˙˙˙ţ řCźţţđťD˙˙şp0đŔ Ě 89˙˙?ä?Äç>ÎŔŔŔŔđŕđŕŕđ8ŕ Ř€řO8.`œ2ĚžĘ˙Lď˜3,>!˙˙˙@żđđ€Ŕ@ŔŔŔ€€€€€€ŁŃpńppŰHôHĘL„éÄzG˙xxwxwxwxw87xw/ß˙?Ŕ?Ŕčččŕ˙ńD„ŔMA@A˛A˛CńCńŒ{żž…ž¤žf>ň~6~vţţçÇ×70 đ€Ŕřű˙˙˙˙đăŕ/,$?اƒÁÁúűçüüţ˙ŕńŕ!ŕ`G§/ĎŔ@Ŕ@€€ Ç9'y>9ž™˙˙ŔŕŕđđđřřřřÚ"Đ(Шؠ(đxĚ´čWW }}}}řÇř÷üóźł`ŕ`  ŕ8Řŕŕŕđ˙˙Ŕ˙ö˙08xüđ™ćŽ!#?"!"8î–ţ&ßĚIőZBí=/JíEĚ9F/Jk)Î5îA(j)‹1J!J)j1k1j-j)’Vw{‹1čŹ-J)Ě9íA’Rő^rJ‹1Ě= Fí=íA/J/NFk)Í9/JŹ1j)‹-‹1k-j-k-i1k1I%’R—{‹1éj-Ě5J)I)’NíAÔZ')í=PN‹1FpR/NZŤ9.JpVí=j-Ť5‹-Š-i1Š5Š1j- —{PJ‹1*!‹5‹-Ě9I)PJ­9łV(%.Fj)j1í=PNpVFŤ5/NíApVJ!‹-I)j))!J%j%j-)ÖRk-6ki%Š1Ť5j)‹1QJĐ=ÔZI%/J‹5łZŻ9/FONíAŹ5Fí=PN*J!J)‹-é*%j) č•Bj-k'Š1h%Ť5‹5’VBö^i5/NÓ^Ť9Ż9 FOJF‹1B/JĚ=*J!j-J)čJ%j) Ś rJj-Ób&Š1Ť9h%k-1Fö^Ě9Ť5PNí=Ôb').FPNqRŤ5.Fí=PNj)Š-Ť5j-i-j1‹1Š-çj-.FŤ5ƒ Ť5H!ě=+%Fö^Ź9Š5łZĚ=FH%FPJĚ9Ě9.FPJ Bi)‹1Š-Ť5%i-Š1j1çŠ-Ě9pRBH!Ť5NJ*!B´V­9Ş9ł^Í=FI) BOJqRćěA/JpRAI)Ĺ‹1Bj1ĆB) Bj-BH!Ť5NJc J)ŐVÍ=ŁPJŤ9Ô^!FPN’Rb Ť9')PNB!j-Ä"j-‚ĆBŠ1oNÇA‹-Ě9AĚ=!c ƒ Š9QNí=b í=/FBBĹ(!„ •Nj)žsB*ç‹1BŠ1oNÇBŒ)Ě9&c K%Î5ǃ j-sNŹ9BŹ5pNć„ /F[k  _j-Î1Çj- +Ç Bk)°VŠ1Ě9-Ś­54>+!ÇQJŹ9ŘZd qNůZK% /FřZŽ)Ç[kI)k-Ç i-‹5 ÇŤ5NJK%l%Ě9‹1Ś -uF j-QJĚ9¸R 0F’Vl-ç0F9ck)bI)‹1Ĺ„ H)j1éË9j--F¤‹-Ě9ĺĆ­5ň5 ç“NŠ1í=„ Í9PJ„ í= !řZd)!j-ĆCƒĽčŤ5I) F¤j-ćĚ9Çk))!Í=…‹1îAç† Ť5I%qNe ĽŒ-cJ%§2:b Śdd „Š1ě=ĽĚ9ćÇI)Î5L!… j)>çc j-Č/FcK!Ś ec) —FB…dŚc Ş5ć… ¤ í=Ĺ…Œ)ď=dk%č2>BŚŤ5CČe*c: _b†ÇdcĽË9‚!ÄGĆI%í=O§Ó1+!vFB!† Ž-BČE…cn%vBéb§ débĆ„ !ć Ł Ľ I)NĎ5*ô5wFŽ-Bś1ČdBĽ d§ c) uBB† dęb ņ ǢĺÄĽI%Ď5Mo):¸Rń5B4!† ¸1Be*†Cl!6ÇB„ C‡ B¤ƒ ćŁćJĹ„I).Ď1ą-úV¸15>CU!§ř5BE… cD%ŚB…Dbc Ĺ…é‚ÄŒ%cŽ)čą-VBúVÖ1dU!J%YB"eçCCŠ%1:§Bd…bBĽćƒ ‚)ä‹%„.Ž1ËM!wFÓ-WDď5 ¸1BŤ1EĆBŠ)Çí5BeCĽ b¤fĹŁIŒ)ĺcío)Š ˆ8>o%úVią1íŮ5BÉdi)BŠ-Ľ Bbcb Bg§ƒ Łj!Î-d/Ş >ŠŇ-›JMip%5:­CI!Č:BĆ„ (Béb ƒB… ¨ b Ł'JŒ%C‹ 抐%8B $.4:‹ Bj%ć 6"Ĺc'B… b Č"„¨ bŁJď1Ć dŞ –!Š6OŮJ%.:kB) 6ĆBç¤ K%Bbc b Bƒ § b ‚)‹!Ä BŹ —-iŇ):ë $ËJB‹)6" d MAe%ăb BĹƒ $‚(JÄ C͡-O!gŽ- :#R!(‹"i)Ć0F"ĆŤ-cbC!ć1„%b #Č1e%bĹ JBp%Ě×1f­1YBëCh0F"Ş-ŚBŒ-Bb Cć1d%B…)Ť5BĺŁBˇ1‹ Eď57BË BŒ /G"çĽ Š%"(!Ť-ca d%'6bŚ)Ě5BćeƒBś1ŠF.%Ę Ń5"jď'"ćĽ j%!'!Ş-cÁd%"ć1Łć1‹1'!Bď5Č… BŘ5Ť Dđ5Šě"H­ ‰"Ľ d ĆŠ)#G!áe%"Ç1K%Č5ĆCL%ČTBEÍŘ51EŃ!Ş—>"(îi"cBC„ "I!D!"…)Ç1D!d e%B BŻ-Č—ND9>Ź Gpë *"HŹE"‡ ëCC#j)¤Ç1d%#!b …)Ě5DM%Č3>#1!Ě÷9h’%–: BH*kBÉ d c"j%#!#Ć1D%…)c !—N+!C+¨ń5g\cďs)hô-¸FN#HjbB§déD#!…%D!Ś-B‰ K%dBÇ+!f "¸NîŠë66:_o!BHjŹ"e)!BCí5#(aË1D!Bj „ b bŚ„¨D˛-îvBŠ—FŇ1o!!I e")c%Ľ #Œ)CrJÁ#BiD­B§ čcf0!ÍŇ1p%5>Ó5wJ"Iî")c l!#­-ç(!cń=$cB­˜9FB‡ ÇcEî%Ş Ň55Bp)"‰ H"„ ÇB#Î5č(!Cł9őbE!B–5f‹Be g bhío!ęo%2."jęf"ƒ ĹC#m) Ď5ađ5e%sNBE!EŞ"eg bG/íŃ-ho Ň-"j F"ä-…âK! Ż1¤SFČ-CBĹ)g ęBFd‡ GîšJ%‡/ą-ë"iëE"E"Ą­-ŁSFDĽ)BĆ- !cBF… ‡ #Ź ô1fNË Ň-#‡ j"Ăb Â*-çe>Ć-Bć1ÇBE† g dí•>Q%†%É "h k"˘ă‚ Âm!čŻ1‚Ś-ń5Bç5Ć BEbedîÓ1OŻ)Š"j+F"ÂD‚ n)ƒ Đ1!łRBÇ1ĆBFb§CĚ ą)f ň1O#i FŁ â#DĄ ,Ľ N!B*%Ď9çBÉ5ĆBdff CÍň-.dîĐ)O"hÉEDĂ"fĄ MŚ ą-"n-Č1FBi-Ćě9"EC† Dň1Ź f -6Q"‡ čFEá#çbo%† Bčl)f C­9wZ"db† Fń-Ť E/6ŞBˆDD  áBÆ%BÇ*j)C5űf!"Dfb$%g$ŞMfBg+Á $D&Ĉ)B Ž-C #J)đE…B† DŠCëF%‰g ŤD¨ fÁ #âd(Č1hBčŽ%„DK)ďA… "f $ČCëîG #Š&Ë"e§ƒ †ě9Á#fÇ1ę­5Bč… l%†‹1čJ"$%gEëG #iGŤCĹe!d'!Š1äDČ1ho)"Ç JCdFŠë "‡%#Ťf fŠ$CĹeI%Š1e@zâ QŔ_zâPqýÂř˙ř˙˙V˙˙żżŻŻí€˙ŕřGřç˙ř|{ů?üÁ1Á1čđ ôFşţ˙üŔ0`€ŕ``ŕŕˇ?!?  >8y€€€ŔżŔ€ŔŕĆů˙˙˙Ď0˙čŔ(ŕđČ0˙AŤŠUP¨Ť““˙ ÂjU•€Ş¤%öňřřřřňô&¤GÂĄĂ ˆAŤ+„ĹAÁ€@€ ˆŔ€% ާEX€€€PP Ş*@ˇžu DT ( †ŢśbĚ"œi \C_/ ü ţ Ă˙ţ÷ô<âřŞ€€řŔ8ě0NˇVΉ%hüô ‚|ŕŕŕđđđđđ?> >ƒ€€ Ÿ`˙#˙á#B‡ˆpřđřđř0xś<‡5%%Ť+}(ŤŤUTŤŠ\XŞ*BBŞ Ւ˛AA  @řúřřöđöňĹt¢ čP ŕŞJD´Őľú¨(@`P€ şÚöö.%PU ő@Żs€˘Q)}˛ţî˙ßÂ`kŕŕĐŕ€Ŕ€ŔÂČŕ đŕ ÇŔBý9Ćť_ ×:šd>Á„€FŒrŢ5řüţ˙s˙ۢQ€ ÇčŽR @ Ŕ  >~AţÁ˙>]]€€€"€(€€€BBţţôđđđ.đđ°  č@P Ęꔼ `` )%‡€_X><{˙0ćŮ{¤ä[j=Ććűá8Ç˙ß÷÷ŔĂŔ€ŕ ŕŕ@ŔŕđŔŔ@ŔAÂCÂC€ ˆˆ  V7'.đ7Ö7ńO´˙ďü‹Ą^€P.@?W^ Ő˙˙˙™âçŘç˜ŕŕŕ`ŕĐPŔČ ŒŘŽŽ€čé–Až˙ŔDG€€Ŕ€Ä$ŔŔpŕ@ŕ`€ŕŕ'8?Ć?9ţ÷*¸đ řöţţۤaŕt@ěđXőĽ  ŕ ä X 2ŞŞ]Y€˙˙ß#?Â?Ôc˙€˙ž@ż€c˙÷űű˙˙Dčŕ((  -@JţŤúZt$2šŕŕźŕ€yăřEźx>=9 ü<Ć&PrńÎđ)2  8Nç˙ço€Lp¤Şćpܞ"ȀЀ€GS+o“/SohŕŕŔŔŔŔŔŔŔŔŔŕ  67đŕŕŕŕţŕÇŮŚ+Ô›ńqŔŔ Ŕŕ˙ţ‚ ]˙ęź`ŘŽ~˘>×–€ 4ˆ>Ÿ @‚CücŘsĚsœ€őĂŔ€€­ÚŠű!ŮRˆŔhűŽÎ7|őüŢaý|- z<Đ|Œŕ\ *<‚6ç ŢWQ˙ őţQő° KP…ĄZ€ŔŔ @ŕ`ŕ Ô`Œ`đh?Ďü÷'-'7řV)xođ!ý˙‡` œhčŒđ ŹĆ&€Ŕ5áb€  ƒ<ÔđÎřĺ|ť>Ů sI˙őhżW#!  Đ/ŕŸšĆýęË{˜ň đ„†FŔÄŔƀŽ€ŽŔN€€CÁ1řŕńpńpC ´´Űű€ĐRАR ń"óQ€ńBă˛ó°đ€€@|p D‹“ĹÓ­˙(×!ށţŮ&€€Ŕ@ĐĐ?ݟ}Ţ(Â>'"uv('??ţ|†ß$˙ű€q€ýŽ‰ ˝ Ňž^*.//++ŞŞC@QQĄĄ ¨€r""Ś‚ŃQ‚UUj8Č8Ŕŕ8Đ$ęz¤>Ĺ ţłƒ“0“…e8Çy‚Ü˙|<Ăl’ţľÄÁ`ÁŔ°PŔ P€đ @Ŕ!€@ŞU¨ś#ąńqsg^+:?#đČřŔđŹôŹř4ŘŇŽŚZ€€€GPP °,œÉ˙`̓3 ř0ř<şťŹŁ/, @€ŕđńá˜oö ƒ0ěŕž„ŞTpťß  Ć8<  đ @Ŕú€€B   3,ďĐĚłŕžŔ  ŕŔ Ŕ@Ŕ`Ŕ ŕ UށP*€U)€R*U˘‰ RUŞŞĂÄAC6á`Ű`ýté˙ŚŚ Ő)8Âx€˙3G$'('?Ď?Wŕ0 ôýz˙đŕĎđçńŔ0P Ŕ °Pä$@Aľ;ţßţ_Ŕ€€ř¤đčŕř&űć  0N- ¸‡Tęb2 0n0 @Ŕ8xg s69}ňPpŔ`€ŕ€@€€*€Őވ @ U€Ą  ¨@T @€@((—™ s}|oXđ"Ý@ŸÝjĹö]üň şđüšGw‹ü€”N€€8Gđ/°^Ź`đŔŘˆ0H0@ ŃŔ@@ůvýý/Ń 280Üâř|<– €‡€€B€üŔč ;˙@|x||pxŔXW¸ś@ŕ€ 0 00P4p8HTP¨DŞTŞŞPQU˙ˆ€ ¨@@äƒ@÷0*"Ŕ€@ř}P @˘€€¤Ś€A€‡¨pŕE `—`ˇ|,Óö/Đ˙˙Wŕ_ ßě'Čřđ+Pżp˙˙ˆü@ @ Ŕ0€`@0` Ř°?ő3˙žg ?}íţA żÔŰţ4LĘôiř~ŔţřG _¨× ‘!¨ !Ľ‰ěŹ ¨ ą§ Ǩ ¨ ąĚ† Ç §Ś§Ç Č ¨É Ď Ě Ń §P  Ľ-Š )§ ­ Şą§Ç ˆ¨¨ ąď Ť†Ç §Ś§Ź¨ Ç Ë ĐÍ ď † PëŚm% čŚŽŞą‡Č ¨ §¨‘ď ˆȧŚ§Ť¨Ç Ě Ď­Ńˆ/’ë† l%Ť ć§ °Ž%K!‡Č ¨§¨’ÍŚ¨…Ç §ŚČ Í Ď Ë ę. q…l%‹čŚ­ąK%‡Č ¨ §§‘î Źe§ ‡††Ç §ŚÉ ­ËЇ ę/Ľ*‹m%ŚŽŽ-ą‡Ç ¨§¨’îŤ†Ç ‡§§Ť¨ ŽĆËČ ŻŠ -ë˛%…*‹m%ŚŹŠ °‡Č¨§§’ŹÎ †‡§ŚŚŹ‰ŻĆl%ŤçČ/ěł!…m)ŒçĽŹ§ °‡Ç ¨§ §‘ĘÎ e§‡†…Ť§ ŽĹl!Şč¨ íPÉ…L%‹çĽ Ż¨Ć ‡Č ¨ §§‘í Ź†Ç §Ś…Ť­¨ĹŤ+f .Ë ČŚ ‹K!†ą+N§ŽŠÇ§‘Ťí†Ç ‡§…ŹŠŻĽLŞ f Č .‡ Š§‰†q˛Ó%§°Ç ¨ §‘˲†§‡Č …‹‰ŽĽ*ŠÉ† ČŞ jŤ‹ Ź …ł%Ź -§ŒÇ¨ §‘Ťî e§‡†…ŒŻ‰Ľ ŠČ eË ¨ .‹ Ź Ť e/Ę “‡ŠČ¨¨ŽąË eŚ‡†…‹ˆŽŚ ŠČÇeę ČŞ­íe/ë Š §°Č˛§ oĎ ëf§‡†…‹ˆŽˆÉ ŞŠC Ęe,ę îP)ÍeĚ.ȧ˛Ş Ç § Mí †!Ś§†‹ˆˆŞŠ‰e ,éqíľ92%÷Aeě¨ O%§ ­ Ę ą é !MŐ)†+M§†‰ŠgˆŞŠ‰… -ÇíyjT1y†ĎI  ¨ L!ϐ!Śn Ő)†nĐ),‡MęŻ%¨MŠę dę§ nîŐv´=x§ 0^!¨‘-ĐN† é ’!ŚŽ! ń-‡LëŻ%Ć Mn!ËŚ Lč°)ęŃE/!vfeě č ° ¨ńIN%Ż Śę Č +†MéŻ%†.Ë îŠo,Ě Ś *ÇnÇ+ę d-ďn§ SVM)Í dÉ §É n,ł!†n!‰ęÉ LĚęŚ Lé%Ś éČ ¨CL§†¨ 1VL!ÔvdČ ŚÉ o“ †P ‰Ę M+Ž!… +č!…Ç Ś †dé §,ëRn%“je ÇP§-Oę‡ ‹.Ş-ËN… +Ç n!eŚ é…cę ÇmČ ”jm%,eë §OŚę É §é‹ ĘN,!d Ś +dŚ …ÇcȆéÇ é K%… É pŚë Č ‡pŠę Šnë Ęd nŚ *cĽ …Ç dÉ Ś…éÇ+…-Ë q†ëÉ /‡-é oŞ+ĘNd Ś Ľ Ç…ÇŚ cɧ §+ę n‡QęeČ ëŚ†Mé °%Ęn p…K!ÇŚ dé…+cé † § Č,eëČ Eč Ľ†+NÉ ŠOě˛cç… +…*Ś °%dČŚ*Ś,É n!e ¨Ś- ‰Č-+PČo ‘c +Ľ d…+éŽdČ Ś …č § …ë PȆď Oé m O¨  pB… d Ś e,Ś !dč Ś…dČ §+… Ę ¨ŠĐ 1Č , NÇ é -c … Ś dŚMę°%dŚČ …C§éeCˆ† GÎóË ¨ ě N§ . c … dĽ…+éMC§…„CŚdČCÉ § CĚhđ¨°% §/p! B Ľ „ ç…ČŚ cĆ…„BŚeCCÉ † B$C†dMÎÇ ¨íNęc Ľ „ d Ś,éŽ!Cč Ś+BČfdCę Č BdcCCé ¨ě ¨.ę rB … d c …Mę°)CČ †ę Bed†Cę ¨ B…dcBé † Ś Ë OC„ d c „Lé°!dę §L"§BÇ Bę -§C„dcBŚdç ĽŽ!Ç C…d c c ŚmCȆé "B""C,ę Ň%C„dcBŚçcĽç lc „ d † BČ d,Bé §l!"B"BBÉ §+B„dcBKÇ Đ-„č Ć*c„ d … d Ç +Cé Ś+"AB""dDBB…dcCnç Đ%dĆ ĽCc … „ d Ç +B§č…"B"…BČ dCBcCBC!ç ó%¤Ô!Š c…„§ dLČ Ž!BĆ „ç!B""Bç Š,"BCCCNčŃ%„oĆł!cLÇ Ž…Mč°!BĆ „ "B" B¨eČ"… B†cMČ .ŚŻ!N5.d né.…* ŚB,Ć °!"B"BC ÇmBČeč dMÇŃ!§. d Ç !C˜:é ŚB茎!!B"BC+ʏe Ȑ†‘é ő%ÉŻĐ!,…§ +dm ł!BčŚM"B"BB+†D‡ é Qɐ.ő)ę Ž,ń%…ÇŚ édMÓ%’Bmé ł!"B"BBČe ¨ É . Ó%pU6 .—>Ś * nC †qB.†!"B"BCNÉŇ!¨ Ę,ę -ó) Ž Ó!dç… CP¨ B/Şł!"BBł!C+ɐe -Ȇ-ëčÓ%K5.dÇ l%CË .gBˇ."B"BCé § Dé§ fMë ó%én- *cÇ … C.Ë “!B É’"B"B"Č †DDę Ś †Nę ó)ŚěĘ. CÇĽ KCí ˆ“B d†"B"BC É eȨ e ČL‡ ęNCÇ… )Bf‡„"ABB"B"BD ÉŻ!Cę §…dŇ%ʧ‡ČŹěBÇĽ B*dD"B"B"B"BCę §LCé† dé rŠr íBĽ…ƒ B… cĆ"BB""B""DČeę Cé § cNČRÍ’´2BlÇ… BŚdč "#BC"EB#EMÉŃ%CČfé dě ČP ”RŐ%BÇĽ*BŚ dc "D#B"GDBEé Ś dč ‡ CÇgč¨R´đB cC !Ç„DB"GDB˙ËËű|ƒ˙˙˙ĂŔß˙íúŔ=Â˙€~ŕ˙˙žB<<ŕŘđĄ˙˙Đ˙iDťî˙˙˙ˇĎ0 űâŁórNż3ŇđĚŔüžB˙Ď°÷ĚpĎřWĎOLO?Đ´w´wN‡iŻhŻx~šţýýüţüţţüţH€ŔŔ@€`č(Ŕ???_?O0pˆ ˙˙˙÷˙o˙?˙˙??˙˙˙ú˙˙˙|‚Ń/Ĺz—́΄ß^ßÝ˙€pÎ0á˙÷Ţ]˙NţŐ]˘IĎ„ťc­ţ€ čŕň éđ¨đářČ$éÖÄÁ…ĂBB `ţ€ôy@ßŔí đđ˙˙˙˙˙}‚~‚č''÷çđPŻ/^1ńĆ÷˙˙˙˙˙m’˙+Ő[˙˙˙˙˙˙ű˙<‘ăyż °3Îčđ_ ?ČżdO°Ý"^đSŻç[‡zwţ|tlo „‡‚…766'żŒţ=ž˙7˙7˙ţ˙ď/€ŕţţ€~€~PŽđňĚ>ÎČŕ Č Ř Řpˆ0Hh?_żßţŢ˙˙>$ýÚ}x9D#ۃ˜ŁMÍćć˙K˙-çHĺ.b•a’ůîřoüků.ů&ń.O°/ń}˝#]üPŽĚţ˙áŕŔcŔ`Ŕ€Ě¨ŹDń”Ó„Š‚ H˝óćőôň ‚IÁ íäŢÔßVýP­ýýý°MŔ8ý ÷˙÷÷÷łDDł˙˙ý˙˙˙€ţŇ,˙ŞďóÇ$ËD˛-@?€űßűýŕű&ż3˙Púeß`ϑš´řô6ýń˙üüô `Ÿü‚ǃ‚RĹ R׋żx N ‰Z€ Ą†bÝá&oo˙€˙â6˙đřúFüř üÜţyţ¤›Ŕż€˙ż,€ţŃţáŔţžŕŠ4<Üŕ K >Á ö˙Ď?C?ĘmŠ ł Ŕ ŕÁŔŕŕŔŔŕŔŔŔŔŔ n_ ??O{2ߝ€‡ČmžŸ ?â đđđđ`ŕ ࠀaařgűt—zŸô"ýYúŔ€řŕčX™ƒ =%ŢŔ˜Gđ+p›0Ȑd0T4ü4ŕ€ƒ@gC4‘ž@ÇyŔ”jůŻPż@\Łŕ#Üţ~?ž ŕÎŕb?>:hpč!C&""0ßčč†> ;yvyv%ˆ˙˙˙˙˙ ˙ ˙˙€@ŕĐýóÂ=ęô ţ˙x–řđđ ř đřđčóđźF|ń@Ŕ`€` x  ˘<< |pX đ€Ŕ{??ţáy{{ë<śL¸@đ_z%0?ż€xg(€€€@ ÷`đđ€q€`Ŕ!A˘Ç8ýďď'ŕŔa€Ŕ€€…_P+j@@@@ź@ČPŔPĐ PT>92,1˙ü˙ˇ˙€oPďuŠ?Ŕĺđpđ p€¸@ýWŤüř0D`8Ŕ €€>€(%>>Fü ćƒŕđ0 a˙ ˙˙˙˙ ˙_˙˙˙đáńâáňŃęđýŕó၀@€@€@€@€€üp€Č8pŔĐŔßźŕ˙ŕĎŕ k@Ŕŕŕŕŕ@ °Hź@Ü,řÖ>&8đđĎč×˙Ŕ˙€űĘ÷Á>çíÇ;çďíçďČ  &"f›‡ÄDü\ýüŒgŕ' đóŕńĎ÷ŒüřřŘ`äţţ˙˙ţţ‚üüü1ąƒ„„ŔŕŔÂ@A€CŇA #  `8@?€˙˙˙đĆń őřřřř˙řŔ<¸đŕŕ€{€}ħ€ U ||@€@Ä6ŒńńPúŕÖš˙Ŕ ™#ăÆbb‡?^űčŸŕţ;ÄöIwčöôô€p PP đ€p ’    ŔÁŕ€˘'€ŔŒ”ŕń†Őďž ŸřŘ0#, ř˙|GüxřđŕŔxđŐ^00``ŔŔ0ŔŔ P@ŕŔ%Ŕ1  †Ü˙i&ďěçŕđđü ŕŢůŻ  €€űĺ|ż@ Hőľ @ ÔQšŕ  ŤUQŤ Öá€nŔ€@ €4Œ ł} † ˜H°Pŕ0Ŕ H˜ŕç=B@_`ŇÉěŕ@°€`ŕŕđđđđ˜88,88P8CqB@°&/?F/ŢýĹ‚ČHŔŕŕđčđŕřŕřńžđöTv"!b@=ƒ?Ŕ????ż?}?;˜źĚ0ü˙üűđáđęŕŔîÜ € °ěŔ€@‚€Ŕ€Şjôt çÄAÂ@€ /üvţ ^ Ä4>}ţuü˙ŕPř€pˆxŕŞŐĘż@@((PQŞŐÔt¨v„Jl‚›K€€Ž›  :@ A€0.?""@ˇ€Ŕ@ŔîÇřĂ|ăÜă\qń9y,ü‘üŽ_żď ő đ÷ó2MŠ<¨ ŕŔŕŔđŕ   ř`xd84  !` €ŕŘ €'@Ő*˙ ˙˙˙˙˙˙ţ˙˙˙˙˙$€€˘Úţ~ŻŘŹŘ  ÔŕŔ¸ŕ€€đ@°€`ŕ  œ“  ´żážAŸ`ˆ?Ŕü{ř˙˙ó2˙ńď@ż ß@żţŤ˙ŔżŔ˙ŕž?ː<ë ěÜřđđ°ŕ`ŕ`^šHĄ_Q<2Žaŕ€€€ îN xÁŔŔŔŔ@Ŕ€ŕŔ@0>c2óţřx~|˙Ŕŕ ŔŔŔŕŔŕ`ăôŸhđ‚ť8  ÉŕCđAđ0°O°OźSÇgĂFG ƒD˙T˙EŞUUŞ˙˙˙˙˙˙˙˙˙ ˙˙˙… Ź1\ЌŒüřŔđŔ ` `ŕp°řp˜ô>ńqîŕ _`ąÎ € ?Äż@˙˙˙ý˙Jľ!ŢŔ?Ń. _Ń.˙~˙€>Á~‘}‚űzăăŔ%r?Ŕ`ŕôt˙ś¨Žľ?ƒ(ćX@ @°Ŕ €Ŕ€Ŕ€°@ Ŕ°0/0 0ƒ@B 32‚#Â#ŮÂ~MUezFţ‚s R 8 ô‡řĎ°G8đřýřüĘyëßî˙˙˙/€€IšáńĄąĄł˘‹ lďoŹÇ°Ű¤€ź€@ż˙ß?˙ę˙ŸŸ ?˙˙˙˙Ż˙üţţŕüŔ` €€úúţţ"ŢČ4ř\ p2<{dzyžŔ…€ €…† W¨˙l˙°˙˙˙˙!ű@ż˙ż˙ßüý‚ţűD˙ŕüďüćđo˙ř˙÷ ţ˘üDô(çţbţđţŔ Đŕ€`€p€h€€@ÇD€ >ŔżŔ ŔP˙˙„{ÁŽÁćŕƒŕSđđđđđ˜hýň-?@˙?€@`˙ŔŁ_˝ýüĐřřüüIša‘x:á;.; ‚ĂĐÓ @żÍ˙€żĚp8ř€€/úyŕ"ü@ÜđđĽ˙Ŕp€łppg ü| đýŕýď{¨(řß'n~Ţ $Úłő†y—ˆ‡ĎHÇDîiMĘç ă ~ŤT˙˙ _t‹"݈w˙_˘PŻG¸˙˙ý€˙Ŕŕ€˙˙€˙ý߀ý˙ŔĆÇ-Ď"lŁě#(Ç|“8×˙˙ß˙˙í ö˙˙˙`€ŕ€ŕ€@ `€äčż‚}€‚ý??^??đď8ȘhP đĐđřxřP˙q ˙€J|[}BF#ű˙€üýB˙@ü,Q`ß?Ŕý‚}úO°ƒ|ƒc˘'ĆŰţÓň ˙łLßý˘˙ŢŢđOŕ<˙€ŔŔ`‚B2#Őö0 U#ű˙X%9€Ăsę2çâńţŔ 2*ĎĎSFtJTFSF•NtJ-tJň9Ô5×VM%1%ń9ł1•N>tJTFśR2>tJSB•NÍ-16ď-î-TBtFuFTFTFtFuJtJň5TF•N3Bo)śRő9”-2!>uJś5>śR3B>2>sF•J4Bm)ď-Î-:TFtFő9”-SFuJtFTFN)BTFŃ9s)UFÓ1śR!ő=t-•J3BśRuJTFđ9sF2>•N)î1Í-:TFtFuJtJTF”JuJ•JŽ1>´5TF1%śRŃ1ľ1ďö9s)•JĐ5uJśR3BÎ5SBđ9”JŽ-SFÍ-đ5TBtJuFTFTFtJuJTFŒ-SFuJĐ95>śRŐ1đ>”-•J2BľNtJSBĎ1SB:•JŽ-2Bď5•N>uJ•JTFTF”JuJ•Jl->tJĐ5!5BśRŐ1>”-uJđ9TF•N3BĎ13B:tJŻ1tJ>ÖZBuJ•N3BTFuJ–N•Nl)>uFĐ5!>–Nł1ö=”-uJ-TF:uJĎ1SB>tJN%:Ż1SJ>uJ•N3B3B•N–NTFm)3B•JĐ5.%>•Rł-2!>×5uJĐ-uJ>ÖRn%>TFŃ1n)>SFĎ1>uJ–N3B3B•N–NTFm)3B•NĐ5“-4Bň5uJ2!TF•-–JŻ1uFÖR>Ż-3Bň9tJŻ12>ň5ˇJ>•N–N2B2B•N–NTFm%3B•NŃ5˛1TFó=•J2!>”-tFŻ)SB•J:)2>TBđ5K)Đ56Ž->–NśN4B>•N–NTFp)3B–NĐ5‘-BÓ5TFÖ9S%tJ°-SB•Nń9Ż-TF:uJ)2>ń5śR3B–NuJTFń9TJ–N3B-TFô9:Đ53>TFô91!ň9‘-UB-śN>—-Đ5tJ2>ŘV)2>ń5śR>–NśN3BTFśNuJtJ°->TFś1ń9TF2BśNq)•N>}oŽ-:r%VBĎ5SF:śRŽ-SFđ5ˇR>–NśRTFB•NTJśR+!ń93BŻ1Ż12Bń9uJM%tJđ9YgŽ):s)5B-tF:_k%Î9->Đ5uJ–N>Ž5–NTJ|oŽ-3Bń9tJĐ53F>uN+!ń9q-)M%:Ő5Ž-+!>Ž1•N)!ď9­1tJđ5uJ–N3Bl-3BĎ9•N)BTFŻ5Ž-3BŇ5Đ5*!Đ5o%3Fm)[cŽ1Ň5K!>Đ5öZ đ=l)uNĐ5uJ–N3>*!TFŽ1śN-TFń=ˇV->Ň5Ż1l%đ9P%tJL!>­1vFJ%>Ň9ŮV tJ­5›kL%3B–NĐ9+!>Ž5uJ+ń9)TF)–Nń9‘- -đ90!*!>)•R+!Ď5>1)!QB‹-9_m%3BĐ5–J*!Î9l-3B+ń9Ž-tFŽ-SB-ń5J!­1.!Ń1K!>Ď1•N+!Ż-Ž-ó9J%­1Đ1-!ň9Ž)3B*!l)M!Î9,!>Ż-tJŻ-2>ą-ň9 k)),!*!Ž1):ëŻ1L%TB(đ5P!k)-!3>Ń5•N Œ)*!Î1 >-uJŽ-•Nó9Ď5 ),!*K%:Ž-uJ*!°1P)3>)!Ď50!wNL!3>Ż-vJ)ń9l%•J Ń5-–NŽ->ó9tJ Ż-K!>K!Ż1l)2B+Ń1q)tFç/*!2K%4BvJĐ5 •NK%Ž) l%)Ž->˛1Ž5 ).!ň9K!Î1o%2B Ń5Ž)™NçĎ)0m%4B–Nń9K!3FŻ-•Nék%--!n)>Ż1sFčŽ)î ě)L!Đ1*ń5n%WF /K%ą-l%TBĐ5uJK!>Ż-•NÇJ!éĘ*!:-3B )đ1 [cl%r)*3BŇ5ŰVçŹ1,)!m%TBĎ-uJ*>l)•JČ)*!č !Ń5Ž->)-Đ1éT)Ď1K!*›gU)ň5ćM%(! L!TBŽ-uJ+>)uJČ)ě !ěŻ1o-ň9 2>Ž-řV V)l%.% :!p)ç)!ěL%K!>Ž)uJ,!ń9Đ1•J !P%ě !Í1Ż1m) ”JŻ-[ SB%m% ň5ô SBč1ě*!L!UFt)n%0!>”-”Jéî)!!ë)°1+! 2FŽ-×R ń1L%RB ň9/!tFJ! )O!:u)™Jí˛1,!çëL!ěŽ-ą-,!é1B-×VJ!”J°-*3>%-j% l%P!Ő1!5>+l%M!Ż1Ć*! M!ěŻ-ń5M!éĎ5)SF*SB/!K!J:N!)çK!)Œ)N!ń9÷|N K!*L!ĆK% čěŻ1)> >Ž1tJčJ! Ž) Ž-N%K!ćL!)Ž-,!Ż)0*K!+L!ç+! l%ęń5N%í đ9)tJéń=M!J%+!3>),!ç*k)M!Q!Ď1Đ1 K!+*ÇI% L%ęń5N% Đ5l%SFéRJn%,+đ5)SBćk)î5L!TB2Đ5*+J!L!Ç+!čm)Ë:+! Đ5)2B >l%tR,đ5%SBĆ*!éĎ-m!TB K!*)ç+!éŽ)Čň5îSB Ď1l%2>é>+tNL!ń5Ž-3BĆ*çŻ-n%3>*+JL!ç+! ¨ň9î0!ç)*Ň5 2FM!•Rk!3>)TBĆ)ç+L!Đ10!4>*l%K!Ič* L%čĎËP!l%Đ- ń=l)tNL!ń5)3>Ć*çŽ),ň9P%4B*L!K!J!Ç +éÇďËP!Ż)2: Đ9l!SJ-!Đ12>)Ć)m% Ń1m%4B+l!L!m%ç +§ !é!ç:ńn%ń5)SFl!:Ž)2>Ćk!Ž) Ď1m%3>K!m%l!L!Ç č*ĆîęO%ç:n%çŻ-:L%Ż-2>3>đ5çń5K!SB Đ1)2: Ž)l%ń5Ć)çL%Ćn) éçŻ-:çŽ-:K!Ż-:ń5Đ1Ď13>m% Đ13>: Đ1m%3>ĆK% čĆKčn%çŽ-M!:K!đ5)2>Đ-:ń52>çĐ1:K ń53>K!éŽ-:m%Ćé ŚKčm%čŻ-:K!K!>Ž)sJĐ1:ń5sJĐ1:k%*ń53>l%ČŻ-:m)Ç ęčÇL! Đ-éŻ-:L!l!đ5>Ž)Đ16ń5:çĐ1:K!*ň53>L! Đ1:m)ĆK m%ÇK!č) Đ12:m%l%:Ď-SFĐ1::ń5çń5)!L%K!:3>m%Đ1::ń5Çl%L!Đ1Ç*čŽ)+Đ12:%m%ń53BĎ1ń566:)đ5:Œ%m!:Ż-4>Đ1:ń53>Çl%čŻ-ÇKčn%Ž-ń5Ď1:Ż->đ5tFń566ň5k!đ5:Ž)L!ń5:Ż-éń5:m!Ć+é%çŻ-L!:Ż-:ń5Đ1Ż-:ń5uJń56ň56k!ń16Ž)L!ń5Ž-:L!Ń1:Ż-Ć čL! Ď1m%3>Ž)ń5Đ1Ď-Ż)TFđ1ń5Đ16ń5đ1%Đ-Ż)ń1):3>Ń1L%ń5:Ż)ÇKčl%é:K!3>KĐ1m%ń5Đ13>ń5uJĐ-ń1ň52Ž)Đ-Ď-Ż)n%:3>Đ1Ď-::ň5çŻ-K!:ÇŽ-K%:K!Đ1ń1m%ń5TB6ň5°)ń1Ń1Đ-+Ż)Đ-m!Ž%ň5Đ-3:ň53:::ç°-3:L!Ć°1ň5 Ż-ń1Đ1ň5Đ13>ń5TFŻ)ń1Đ-Ď-%ď-Đ-Ż)L!ň5:Ż-ň53:6:ÇŃ1k%3:ĆŽ)Ń1  Đ-ń1L!Ž)ń1Đ1:Ż)Đ-ń1đ1Đ-ń1Ń-ň1 đ1:m%ň56::çŃ1:m%ĆŽ)*!Đ-čŻ)Ń1m%Ž%ń1Đ-Ż)Ż)Đ-ń1°)Ż)ń1Đ-°)*Ń1:)ň16::ĆŽ)ń5çĆl%+Ż) Ď-ń5Ž)Ż-ń1Ń1Đ-Đ-ń1Ń-6Ż)ń1Ń-Đ-m)> :3>:l%ń5çŻ-Ć@zâ QŔ_zâPqţ56Ýű;‡3O7íW=_jő@0ŕPĐ0 Xpp@¨ŕˆwń€Sk‘jű18IŸ|řŕ<ńŸ€nďÁ?€÷Ŕ€˘f•â0€A€Ŕďß0€€€€Ŕ@ˆHŻßT+(Wo{w?; ßxĄă=.ő‡|ę5ď1ď€ƒ€¸ýaa‚ď@°ˆđŔx ď áŹQýŔ)Ŕ€fîţ* /P3nb;UN5\+^)y0čŕx(𸄠ü8Đ(ŕ DŤ ÝÕn´I”j€€€€€€€€€   ř…ţŁüżHˆˆţ ß2~-?^nl/6x?ćđ Üü € €!:v:{#?‰~>XŁsűË0őÎy†2ďä„@‡ç#‚FŔGŀŕ„@ Đŕp€°đ?4+" ž…cü1˛ŕš€@€áÁ€đşŹ{ę5ŽTĐŽ>ó#Ě{>ße->a~H~h.yz~GifKH8HˆřHđčŔ€đŔ°÷(÷üAř?ř°›<ń~ň-€€€€@€€ Ót|^f@ú#"!'X/ń7J?í?f?M?Ĺ7{€€€€€€€€I>)W;/(ӞýpځÎŁ <^açĹGŔCá‚Aƒ€ƒ€ţ}đ°@ŕpĐŕ€€PŕŘ   oĺ ů0ˆ›ŔôŔ@@őX†6Mö‰yśđŸáţ˙a w=   >-.]n5a}ţ&ß~řčĐđ؀€HČđ˘ýĐĽ‰!ĽŇ@ľ [Ąo€€€€€€ Ęüţ€ţüŔôŠôJ€`#"! !B#}>Ăŕúďg0?-  2ۅŰWŠn퀂e‚#Łb#Á‚ €ŔPŹd|D<ü@ţ<¨ RŔ1çTěô \ „€=N c@R@)Ŕ$œ˝¨?žž>ő6 ĹŔ4÷GžZ§mrŽ~j ö^ěh‘ř8žh r%1&25€0‡${ň‚z˜Ř<Ř耀€€€  č„xüř ¤4ŕ|ź @!A"b B@!!a :&¸ppPp ŔĐK‹ BťĂœĹžÎŁNóÇřR…Ŕ@Ŕ €`ćŕ`ŔŔ@ă ?@¸€3§@>Ĺ|÷čód€„Ţ8Ĺ ôýl:hF{)Ö7pë‚I ˆŽ& Ţ7€ćpvH|:~~~h~@5010ƒ`@P`0¨0kýýčPŕ‚€‡   Ŕ<8Đ0p;Pűœb<  ü<ÔČôHpaA!`a!@a@  A‡œ>ż˙`ßŘŕ€@Äŕáŕƒh #8 |>Ü>ޞeה6őS°áhIhK(C9 ŁŁcă!ŔƒĂ€Wŕ Ř0řŔ˛ÜúƒűŔľĐĐ|řżW_  #&„đŔ‚†ÄŔÂጠ€ŕpxúą0đ||T|`||<Ŕ8`8(`p80PđĐŔ Ŕ ôsÁF†cˆÁƒ† ‹ƒ…€†€ ]J‘Ŕŕ@ŕ ¸@Ü`<: 01 q PđPŻý€űNĄG˜@ŸŔŸRß 0žŘŔ Jžčű˙jŻţ3 9#‘:˝Î@— _pp˙‚ĄŔŔŻâ`˙€o€^p˜V ! ! Ŕ ` a! ! 2 >h}]."78xˆČ8öíwřŰ űŔŔ@ŔŔŔ€€€€@Ŕ@@K4;`?@? ƒƒ'¤€/€w€0ř$ Ü€w(ďŸ R˙ß%˙!ţ`Ÿ ß`›k´ÂߐNA@ Ě ÝĽöţ  âjÓŽ ?Ţ?Ş$/ŇA„Đ@rđ@ ^ŔžŔ€Ϙ94@`@€@Ŕ“j+ÚևÉäăGé ! % "(@ €Aą \v€¨ @> < /‹V†€‚2ˆ ­Ÿ18œY7?ZŔŕč0ř Ř$(„jŠpJţ€€€żxö|Ÿ>?~D\břřđá `@< €€ď@ŔŔŔ€`€p“nGGL$4͇„@ŔŔCŔ@ŔŔ@€D˙˙ŘřŔ@Ŕ ŔpŔ(€@€`€@€@Ŕ[ýŻV}Žw{rMś…=0܀Hp°Hđčđđ đ @"´  ďr˙D{ŢůÇŢí˙‚űťp çžĺýüTvú}ńţ~W‚=ĂčŃŞ“žˆ16{  €ć@‚ Ŕ€@Ŕ€ŔŕŔPř0D ˛0° H  OM HA ŕmŕ€Ŕ€„•g§ŚęúŘüýЈŕž—O›ˇ‚B€Á€@Ŕ€@€@@€@€Ŕ€@< }t^U”ëáß u@@€@ŔŔŔ€€ŕ`˛‚€@Ŕ€`€€€€ @j ÔpĐđŕŕ ŕ@ŕ€ŕ öÂwŽ/Đü“ţÁţ˙Š ßnĚrÄăťM˝AŸiďXŚâ„„@@€€€€r 8_Ž4ix@`°@ €Đ€ 8,0S¸CM™D  +??>>`  Ô Ü´°zzˆ¨~y32ťj"ˆˆTUÜÄź,`ţJ H˘ŞQT…D‚CÂŔC€A€ƒŔěô h—ťEÓ,˙˙ńđŕ0đđpĐŔ Ŕ„ˆ€Œ@@@@@@T d$[~,D'" €  08˜`|J \wý?˝Ţöaœ°-”`üţěXdÄ>€@Ŕ @`€Ž . BŠA@(,;Ŕ@óŔăŔ@?ü€ü€|č€˙˙R8 4`˙¨˙”ŞŤTT€ŽPS @@Š @KŮż2TU*‚TÂĂ‚AÁ‚ƒŔÁŔ8ÇUŞę5UŞ˘]Až!Ţ!^ŕŔ€Ŕ€  € @((P€€#,D@ ` €€-,QQ11 ýáĽcůéƒtÚDžĚ4Dźüćę¸I¸Q@@@€đ x@ *  ˆ…‰ŽAÎÍŻ˘ƒ##!A‚@CC@jNFB˙I˙ęřţ¨˙pdn¨Ż‘ţbý€ţ+ţąęşOą\JąşUň CŞĘäĽ`Ł€eŞĘeeŔ€Ă€Ĺ"ăCĂ!áBÂ÷ů ď"VŻżR{‚ś˙0íAp@Ŕ€€€˙ý 4606k€ŕřčü”ü˙ü`Ŕźýâh)g˙ŽšV ––ŕŕźzpˆ°L˛Nčđ”ôœŕŔxPP@@€€Ôč ^ HppG?~!n!9ça¨ˆĚš„Űň€€ŽŤZ_*ý˙†ŤU˙˙˙˙€*ŞUŕJđĽŞzŐľęJu @HčPúzeEŞŠPP!pBŹ%vw/2WIí)ôB).2i!ý{I2ě%TCj)RG.2ú_I-N>ě9ňJh5-BŞ5oF)’Jí-˜sŞ%ÔR 2x_Ho6ě-5_Š!ŇRN:šwIą6 *¸OJ%N.ë)ŇBi-B 6ňFh1.BoBË5)ŇJ.6Ů{Ë%ŇVO6ÚsH‘: *ůwË%6WN2Űo(G *ůgj)°:ě1vKi-N>ě5°Jh1.BFË9IŇFO6˜oŠ˛J..˜gě%o6Şi *P6Ë!IóR *—[j%łNî5ťsi-ŃF.>˜_h1 >OFË9)˛> .¸cŠ˛>.*xW(ě%P6ŠHp:ě)óF)ňRí%Řg)!qFŹ-6OI)ąJ >x_‰5şs >qRIŇF2¸gióJ-*¸oě%ŠO.i-&Ë!2)˛RĚ)ˇ[)%Xo:Ź5I)ąJ->˜s‰5ÓfBŰJôFî-ÚwjóNŮ{ .IÔB..¸WH *Ş‘6˛FË)ŮsI%˛RĎ5Ú{i)óV->ŮsŠ5ÔV.Fşwj!ÓR6űIŇJšc.6(˛:ě%™WŠ°...5O(ŇB.2¸g)!o2Ź-łBi)KN>ˇci1í=OFË9ĆłNÍ)™o(ŃB-.Ů_(p2í%xSŞ!óBN.ýo)Ń6.&¸c’BĚ)şsI%ŇF.:v[i1pJě5XgĆqFŹ)W(N2ą6Ë!(‘6ě!¸Oi‘>ě)VWo.ě%7) &Ë)ňNI%pBě5[h1ë5Ş1->ŚÓN­-™o(ą2 &×_(‘:ě!VGH°>.*—[): *TW)!4?.ú_)%pBË-óNh-Ş1‰1ě5Ľł>Ť-šg(2Ě˜K)’2í!šWHO2Ëą>)ą> .Ůo)>Ě)WK)%>ě16Sh1ë5Ę1oF„ ˛:Í%š[ƒo.ôB((p2Ë!xSiŮkí%P>ąB .u[Ë)i!N2(%-6Ş)˛Ni1 6Ë5-6„ /2‹6WćŇ:ŠŮS)7O.&ýgH/6Ť!ÓF)O6Ť!ôJŞ!iě)(!O>Ë-ôJi1 :OBŞ1Ś ˛Nî)Ů{ç ą:Şşc)Ń>ď1˜[(/2Ť!ÔB(o6Ë!GŤ%iO.(!ÓNě5–Si1pJě9Séq>Ě)Vc 6ě!6K)“FĎ1—WIŐBĚ%™_)ą6í!—KĚ-i!.6I%°> 6—[Š5óFPBÚkęp>­%UGç p.Í!VCčRNĎ5zcH..Ě%óJň6í!śGĚ)Ť%o2I%•N:ˇKi-/:Í5łFé..k!CĆ *jÓBƍ)*đ9Ë!i.& *ěU?p.I5?)!í5Ž1>j-ÓJ>™cČî1k!‘:Ć í%j’:Ľ j )I "Ş‘6p.ĚCçC &J))K!ń9h-OBî9Ë5Ć ‹%)ď1O2Ě%5?Ç k! Ž)ëiq.)..%‘:ç07)ŮS*đ9Œ)sFH-ÓFÍ51Ś Ď5•NH‘:ě!XWč6Œ!G(O.Ë6G*Ň>M%UO5KŠ—WK!l%*i-6Ž-RBŚ l))3>H‘2ôBĚ%Č ‹ *(ě!Šq6 o6-ôFO6î)–WK*Œ%I)Í5‹-:Ľ Ď5*!•JiŇB/.™_Č í%jóB( &‹!Ô>ép6Lšcî-‹!6č)+Î1(%î9Š1•VĽ l) Ď1Ił> *šW§ •O‹ ç ’:‹I î-M!O2čO.JÔ>l!*)çi1H)Ž5ç1*!Ď5(06ŤőFŚ Š/2ç *Jk+rBď14Cč‘2*VOK!+n%çH-Š1)!… J%čŽ-ç/.‹!Ó>čŤ!J02Ź!JP2 đ9m)sJÇ.2 ôBčL+čj-H-Ť5… )ç- ľN­)ŢčĚ)k!‘:đ5j˛: -K!BčBl)•RŚ Jl!Š1H)Ź5… čÇ vFL% Ç1.Ď%WSî-‹!’:Č)+ęč-*đ5Ď5KRFI))%Œ1„ *Ć … K!ď9Ś Lî% rFÍ-™OČk%*Ž1Î1K%đ= đ9l%rNçJ)!Œ-Ľ Ď= tRŚk-FŚ %é.č12l%Ö>l%+Î1çĎ5)!2>*ď9k%RNçÎ5J%Ćk)đE… K)č­9Ś % čÇ‹)&ç* m%çŽ1K!>*đ=)2BĆÍ1 é„ čÇ J%Ś Í%)r>… Ž!)2ç* l!)Œ%LŻ)č-k%BČk!+đ5Ć éK%„ÇŚ … Ľ 6Kł>„ 3:+!ČÇŒ!)đ-L! +čŽ1K%đ=éď5,RBĆéÇ „ ÇŚ Ľ „ JçŹ%„ *çŽ%ÇL Ž)Č J!m! čl-*!Ď5éŽ1,2BĆ*éçc çŚ č… rRK%÷^„ l%*!Đ1ÇK!)Ž-Ç K!­) čŽ-*đ9čj) ď9Ć Čéc çŚ č… Î5)QN„ K!çŚ Jčl%Č K)čK! Ž1§ l% >Ć*éçd çŚ … ď1J!:W„ K! ď9Ľ K! ­-Č K l%ÇK) Î5Ç đ9,ęĆé Çc çĽ … „ *ŚŒ%„ K% Ž1Ľ )*:† *l)çĽ )çŽ-ÇŽ-+TFĆ éçc ÇŚ …„ )é2>„ Ćk!„ čĆ *„ *)çĽ Ď1ç)Çň9+ˇNç +!c ÇŚ … „ SFK%×V„ l%ŚŽ-… KčŽ)Ľ K! Î-Ľ k)čŽ1ĆŽ) >ç *!c ĆŚ „ … *!ÇŽ-„ L!ČŻ-„ Ç l!„ )ç)„ )Ć­1é°1L!>ç !K%!c ÇŚ č„ çĽ ¤ „ ,!Ém)„ L!čĎ1„ çKĽ çĆ)!- Qç*% !!c ÇŚ čc çĽ „ „ Ż-¨ Č „ *ç Ž-Ľ çKĽ )Ćk) V->*! !)%*%c ÇĽ cŚ … „ „ Ç Ś é „ č Ľ Ľ çKĽ Ćk)q%l%, %J)*%)%c ÇŚ č„ çĽ … „ č§ „ Ç Ľ čŚ Ç *Ćç)!J% !m)%J)*))%c ÇŚ „ ƒ *Ľ… „ č Ć K„ J!ĆŚ Ś č*Ľ ÇJ!!m) !Đ9%J))%(%c ÇĽ … ƒ Ľ… c Č… „ čĽ *!Ľ Ć çĽ)!çŒ-!Ž5*(%%J-))(%c čĆ *d ć…c čŚ „ Č Ľ Ľ çJĽ çĆ)!Ć !J%ç'%(%')()c ÇŚ c Ç„ „ † Ľ Č… 膼 çK!Ľ Ć)!Ć)% !ç'%))()I)c Ç Ś čc Ľd„ c Ś …… č§ Ľ *)Ľ çĆ*!Ć !éJ)%I-))()d Ç Ś čc §Ľ e„ ǧ „ ČŚ Ľ Ľ çK!Ľ k)çĆĆ)%J%é')))()I-d Ç Ś čc ç„ ƒ c É… Ľ„ ç§ Ľ Ľ Ć )!Ľ ĆK%J))% %I-))()„ Ç Ś c I!Ç„ „ LĘŽ-„ çĽ éĆ çćĽ Ć  k%)%Ž1%J)))()„ ÇŚ c Ľ„ ƒ „ Ď5K1F„ éŚ +Ć)ç漎1 çÇK%)%Ž-!)%(%%„ m)ÇŚ c l)†„ c Ž)Š Ď-Ľ KčŽ-Ľ )ĆçĹŒ- !)%Œ-J%*%ç)% !!„ sJÇŚ c e„ d d Ž%Ş ń5Ľ m)*Ż-Ľ )çJ%Ć)!k)Ć)%*!çç)% %!-Ś ”Nc „ d !¨ †,Ś „ö ŸˆŞ˘˙˙pźT<ü=*//,,l)řýx`ź˙đ  čĐ/Ă<˙żż˙Ŕä_Ŕ˙ż˙§ ´żĽżÜđŸ>Ů~ ?D)ŹNŒęäŕH Đŕa:W7cpă€Căă đđp––ţö‡€ÎÉ ż€ý‚ß ˙~†{řńô ţ!0˙ŕ8˙ýj˙F˙:ťŽłŹˇ¨ąŽGY3˜zÚ8Ů;Ĺ5ŔłŔ5Ŕ0€z `@@@ _ß!˙˙˙˙Ŕ<ÄĐ`0ŕp ŕ000ŸU,ókűx9˙đXýU Điöşď˙Ő˙ůŕ@či˙Ţw˙ţ  ˙@żż]ŕý*ď'Ќs˙çN G3ŕ_Đ""‡œň" n`$Jŕý<Çţ+: 7Š"Ý˙ů˙?ţě}Ĺ˙˙>žţ˙űŘŕŕ'†?@¤YűŹ?<8—(¸ °őJřçżGß#ż@˙ä˙/ţ˙ űü?8`:53, ŕŕ™Á¸Á¸Á¸ŔżŕŔ?€@€€€ @ TŤ  Zjî~ďýţ@âü˙˙ŠżżW˙˙ý˙ŕ˙˙ŕ˙uŇ-óóűçç|ƒ:ĹŁ\ óţAőĘîŃß °O ż_ďuĘ˙ŁX§Ž‡ŔÂŔŔŕŔ`đjžđlö?Óz’Ä&š”üčôTŕ î.TŸˆ×7Ě)ÚŰďć@E˙ žŚ páRđđ˙ţ˙ż€ë˙‹żđĎJÁţţ’l~‚ŕaˆˆ@Ɇ'  ˜gđŔ€đƒrqCBř˙Ö)äř'đďţŕŇ-đčňÇ=~Śđ:xüčőűţq€ ,=?ŸŸđŽ€Ŕ Uß߀˙7˙˙˙˙÷€€<Ăă ňőűóýř ď˙7Čk”#ÜoLłšf÷˙¨ŰÎ"ŠŽQđţţ˙ź7V ‹ď_c@Ĺ ÉŔÔÄš'čĽpo0'°N öÇúĹř!ßÁ>Ě2ţěüƒř§řˇüńŔ˝üƒ`Ŕ€€€|“ńź((˙Ą¨ ŕ@p|ü›UUŔŔ€‰p˙ ˙G•ŕ żUďďU˙˙U˙˙˙{űU˙˙U˙U   Ŕ0ŕŔ0Đđ°@řđnđţ˙ @@ćf€H˙ÓI /çƒ|ë˙Kţ#\@KGŔ”ˆX_ s˙ßčwHˇ,Ň|„Á>żŔ@żţůŔ:Ă'RÇ2ŕŔ€Ŕ€Ŕ Ŕ0ŕЀ"e]ß%Ţ&ŕű„°Ď ßÇ9ôčtHĽŮćüŽrů ßŔ?řg˙`˙?Ŕž>ýó÷÷Ć!ź ˙[¤˙ăó˙ü<đ˙‚‚O@~qä›21f üř €€ý=ŕ ˙ƒ‘÷gU˙˙—˙ř`ý ˙Qţ˙ńńńąŕwą#4ŠđtçGż`˜ěü üÄôźđt-Ňď}đ˙JJúţ0Ŕü@ż˙EúŤŠrR7ĺYŚ?K[o   żžżŔ˙˙~€}ƒ…{˙˙˙‚Éą>eúőÚřÇ˙đčđäđôü đřř‡˙Äż?JY.%``_/ĚĂČÇÎÉ ő>Â|Œůâţü?Đ<=>€žVˆ~€?Á  \ShˇŔ?˙ń˙§˙’˙_Ą€p0đđ€@€@€ üüřř́ڗ‰†“6'7g$/láż˙˜gŘ'Ř'í˙ŕÜăţţžŢ}ý>ţ.ţţţ€z÷÷÷÷˙˙ËĎŢßô}˙ţě€qc-/ôÚŢ,şDţ! o°÷‰ˆ -ótôÝÍPđ˙ŕŞß˙Q„ś4T÷ż@Tţ‚úýE@?oę@rň& ˙ýý˙ď˙˙˙ >ÁşE˙÷ˆţ˙˙ţ˙s˙Š˙ŕ˙˙ƒÁ?öČőŞ˙/˙ţąŽśŠž ŔĄ0đÄ̏œŸ›˜=<#Üü˙˙Ŕ? ˙šČ8CźüüăřÖü ő`ôőÁÁ€€$,  @p˙€ŕ?ÉÉĎ˙•Žţ?˙;Ä´Ëřďüűűô‰öę•ř÷~úń €Ř@2? ‡‡ÇÇ@@?˝BsŒ]˘ţÉíˇO?O"ŞĹýM= P@ €Ŕ€€RUúúQU řű˙C|ƒü˙˙/čĘ?÷˙˙˙˙˙řů˙ô đ,ôěŔż î€Ý§°đäĘPŘŘĘJ^^.gx?lO<Ŕ<đŽŕŢ7z źÁΜ“>˙˙˙ż˙ˇ˙â>ŕŕ?ß>üxź`đŔ ó Ü˙rróóLSLĎáúě˙˙vß×Ň<ăť2蠐ߟýO‚˘z,wčŘîœxPĄĄý˙ź1 €€đţ‚Şę‡$˙Ż ß ÷hz/řGý˘şÇ˙˙¸˙Şüp ˙ňň °@řů ú˙‚˙ď|˜y‡ůu~°Ŕř€¸@đ,ř¨Č4Ă?źßáp`0  $w‰sŒ“;ö7Y;We5ŕ°Ŕ°ŔđŒŕŔ<€|üçćđŕăăáăŕňA ŒÄĐţţ˙ôţŕŔ?ä/Ÿż¤˜_ŘKĚ÷éÖx—H˙m˛1ţűt˙¨řřř@ Â[gx3<5* ƒAƒŸ `áń?@C€‡˙€€ťe!ĄĄxÄ”›Đ/˙ý˙ý;< /  [˙á~AţĂüÁ˙ż˙?˙?˙P ˙˙˙úűűřćúúęŔ2„sç㇃Q>r]R(/ ż€ż>öţsüçĚ?ĺĆ;źGg˜€>ú˜˜ŘŘŮŮůůüü'87(8v(? ˙˙ř†Ü"řFčđ ŕœć@ƒăá–<ăÜÎń€‰?ß ż ż ´Œł?Ÿ?˙˙€ż@Ö)˙x˙€˙pţB…ŔçFă#ó3{›€đţŘ'÷Řpä<\K˙OđGˆ“m÷OĹ:ř˘ĹH\[„AˆŔ؟} – Š÷š€÷÷*˙‚˙íů˙@Ÿ˜O÷ř  ˙?˙˙€ý~üţŕßŔ €Ŕ€Ŕ€ŔÁąčF&D먝•$ Ÿ ?‚>‰=ÂŻ”Öá'WëĆůôö6öPđűü\ĄƒgO‡_Ŕßŕ? ?č×Č÷ŕ˙˙˙˙ţŕŕđŕŔ€@€Ŕ€ ? ? $|ƒěţ­^ťDř§?™ƒsó@€€ţř;ĺÇ9ďç0ăwţ|€ř ¸@(”ŔŒď˙€˙ö?ç?;z…÷?>‚'Ř˙đżŕđ`ňü˙ đŔ0ۤłôÜo°ôűt{đ`ńď@é–ç÷ÁÁ1ńpđ0đĐŕ˙řŒŒ€€˙ ľśFşđčđááÂÇ(P íŇ pŒ 8ć‚ÍEďöp€Ŕ@pŕˆx/đż`˙7Ÿ ˙€˙0˙hüěŁ\ C\^˙?(ŕŸ@?@Ŕ?ˆ?G˙ƒž?Ě˙˙˙Ŕž˙řŔŔ€€řˆx˜x˜Ŕ€€`7H_ ?ţîçďŒđçÎ~ýüňřä@ż~ ‹Kˀ@€ß(ůw÷w÷őöwsúf˜ţţüţţôˆřřř4+  ""~W˙T<=11F? Ç˙§˙‚ƒ_P#D"‡‰D*ˆą)!„¨fD ˆ…é4:L¸BB†eC…‡e#$CDD§ˆe… ˆo!B ‡m!†Ď- ř^§*L B …eB§eč#$CDC…eˆ‡*ç %cé ˆo!… *§¨ LčBč Ľ+A„Cd#$CDD…ˆg„ęˆL!C+Č*d*…Č4.)MB+ĆÎ!B§dč#$CDCŠˆ…† l!Šd §L!§)č n!§ KčB †lBč†K#CDDD¨†ވ*éĐ)§+čL§ č l!§Ko B†KB*…d#ED$D‡Š…§n! Ń)‡é¨ …*§ €gn!ˇFB…KC+†Đ!#ED$D §n!§m! Đ)… ‡¨e †*ČVBLŸgBč …l!C ¨…#ECDE…§e§˜>Lč d…‡¨eč§)…n .d- éň1¨č+ CEDeE…§eČó-+űFd¨‡…d …*…)¨… M §…ęč§DE‡…E¨ę †§é ŠD‡…eC¨e …臧§+ NéC§†é#eEDEꊇ§Şęë…騇C…d§d…§eC §, C¨dé#eEDeŞë§‡ŞëčŠ ę,d¨ˆę#d…C"dBCB¨…éDeEeE늧¨ěꪪ .,Cë ‡ #DBC"CABB¨édDgeEE몇Šę+ ëëQ”!DĘ gě "DBC"B"BB¨é‡Eee”!EꊆŠ ę. ˆ1t% DŠ‡ě "BC""B"CB¨déDeE fęë§fęŠ- †1ŠD ‡g"B#C"#BCB ¨dEgeŠ…čˆëd¨†ęŞRë Dë¨/#eDCBfdCd ¨…DGEge…‡geč‡ Ş1RëD ŠfD‡ŠeDg…eeé…‡DgedeŠë†Dę‡ ŤSu! ‡ëŠ‡Š¨ˆe…g‡e釨CDdcDĘLJDŠˆęe1t!Š‡ŞëéˆëŠ¨…ˆ¨‡e§‡éD…edd¨é‰dވęg1t! ˆë ވęŠ eꨇdéˆ #geCfč ŠĽe Š‡‡0s! ˆëވŞŠëeꊇ…é‡ DeEgf¨ˇeŞë¨g/RĘfë ɨ ęŠdę¨ ‡é¨§#DBCd‡ĽŠeŞë‡fRŠCŠë dˆéŠ fŞÉ †é¨§"…CBDĽ‰ŠeŞë‡ˆ,QęCë¨/¨ ę §Šę ‡éŠ¨"CABCŞeę‡ë, ŞČOr*B¨d‰¨ ¨ é ¨éŠ "#BCCŠęe§ŞčëČ Ń5/+c)!ˆ c Š„†é¨ dč§é"cCBCŞdęĽ ë čÉ ň91 A)%ˆecč Ś„dĽ‡§„觼"cCBCŞëd… ě¨ Č Ż1 Al-ŠĎ5B§ „c„ĺĽçĽç é§BcC…CŞDëŚ ě*Ś Ë +b,!ëń5B„bc„ć §Ľ …訧Bč dcCŠëŤŚ čě*…ç § bO%Ęń9B„cb…ç§ Ľ§ę¨, B†dCCęŞ … é*§cč))ŚbK)ę°1A„cb„§ Ľ…§ęé "CBDDꨅ… *§ cŚ ))cl-ď=éA„ cbd…e§eꇊ"cC#DĽ‡č "Ś č„bčŚ ))bK) !Đ5AƒcbCd„Ddé‡ "cC„DĽ é …Ś ç BĽ J)bk- !ń9B„cb"„DCD¨‡é"dCedę*‡d +Ś A ck)BK)čń=b„ƒcBdD…d¨‡ëC…d§Dé Š…  §A)„Î1bK- !>b„ĽcBdDee¨‡ęC…d§ Dę ¨+Ś č)ęBŒ-Ç „ c1))B!c„B"dDBD‡d¨C…d§ DęŠ,Ś č*ęAĽ ƒçcJ)đ9!b„ƒc"dCBD¨…eBČ †dC Š……é ¨ B… ƒ §ck-)%ń9Bc„CBdDedɇ…C…e§CçŠ eč §BĽ ƒ çbK)çđ=Bc„CBdeDD‡…eE…e‡dé-¨…é§J!BĽ „ çbl) ď9B…cC"d…CdŠ‡…#eEDdč ¨ …é*!§ B猄 cK) ď9B„c¤!…dCe‡…ŠD„eddč Š,dé*!¨B „ § B k)cB„c…B…eĽ eg…‡d‡…e„č ¨…čę ¨ AŚ dčb „ k)Bƒ…cB…‡ee‡…‡DgeE…č ,Š…é§)cŚ „ B „*B„cbC…‡de‡…§D…de†é §,…  §BčŚ „ B Ľ*!cB„d…eĽD…‡eD…eddč §.… §,AŚč„ c ˛)B§ …čd…Ľ „e…‡§CDcdd §Od ¨,… n) Ő)c. Ő-dę¨ …d…§e…§g‡CedDdé O‡d ¨ †L!q!B,!ę’)dę¨+B…d‡d§†čDecde+pČ …č §Ś q!)čd P)déŠ*c…„‡e§‡…CedDe+OČdé¨ †Q!čł)B ¨ …B ¨ dB„…C…č §‡D…edd §Mc ¨Ľ†M’%č c,’%écʧ ,BcCdc„dĽ CedDd ‡,d ¨+§r%č +C p%ČB ˆN%BĽ dĺ„ç¤ ĽC„edd ‡,Cč §‡QéÓ)BN!ɲ)B ˆ n%B„dc„秼 Cd"ę,†É …!ęč r%