ĺbkŃÉbeĂaőđGîžŕGđ@îŕ@>ŕBđEîlŕEńŮő>ŕB>ZŕG>˙ę‰ŔńŮĂPÎíffĚ sƒ ˆ‰ÜĚnćÝÝٙťťgcněĚÝܙŸťš3>ZIARNO PRAWDY €003Â,|ęŠŔó1ţ˙Í}ÍŢ>ęa>ŕ&>˙ę ŔÍŤ Íť ͡Í Í@ Ís͌͟Í×ÍÜÍńÍßÍÜÍńÍÇÍÜÍńÍ|Í"͍>ę‰Ŕ>zŕE>@ŕAŻŕ>ŕ˙>Óŕ@űÍÓ ÍMvú‰Ŕˇ(őŻę‰ŔÍ[ Ë Ëw )Ëo fËg sË_ÂÓ ËO ËG ĂÍú Ŕţ(ţ(ţ(#ú Ŕţ("ţ(*ţ( *͌ĂÍÍ"ĂÍÍ/ĂÍÍüĂÍÍťĂÍÍ[ĂÍÍ]ĂÍ̀ĂÍú Ŕ=ţ˙ >OÍ|ĂÍú Ŕ<ţ >OÍ|ĂÍ!>w# űÉ͟͡Í"Éú ŔţČ͸ÍDÍÜú‡ŔO> ‘O͡ú‡ŔOÍńú‡Ŕ<ţ 8>ę‡ŔÉú Ŕţ ú ŔGÍt8 ř Ít8 ř̀@͸ ÍD úÍÜú‡Ŕţ(=> ę‡Ŕú‡ŔO> ‘ţ >O͡ú‡ŔOÍńú Ŕţ 0<ę ŔÉú ŔţČŐĹú‡ŔO ú Ŕţ ÍĎ͸ÍDÍÜÍń yţ  Ü{ę ŔÁŃÉĹú Ŕţ ú ŔĆ GÍt úÍt úú‡ŔO ͸ÍDÍÜÍń yţ  é> ę ŔÁÉ>ę Ŕ>ę‡Ŕ>ęŔę!>ęA!@}ęŔ|ęŔÍ5!Đ Ŕ(* ú!(Đ4Ŕ(* úúŔOúŔG>š >¸ >>ęŔÉ>ęŔę!>ęA!@}ęŔ|ęŔ͑ űÍ5úŔ=ęŔ Ít úÍ"É͑(Í5>ęŔúŔć€(ěÍ"ÉÍ5>ęŔúŔć€ĘüÍ"É Ít úÍŮʐÍ5úŔţÂ|úŔţʀ>ę Ŕ>ęŔúŔć€(ÖÍ"ÉĺŐĹúŔoúŔg #F+NxĄ<(,xą úŔ>ę Ŕ7 ęŔ>ę Ŕ§ÁŃá§ÉĺŐĹúŔţúŔţúŔţ(úŔţ ÍŮÍ5úŔ>ę Ŕ7 =ęŔ>ę Ŕ§ÁŃáÉĺŐĹúŔ_!( üĐ(\Ŕ* úÁŃá§ÉĺĹ!€6# xą řÁáÉĺŐĹy!ţ(!@‘ţ(!€’ţ(!€@y§(=ů]T!Ŕ͜ P* ú͜ P* ú͜ P* ú͜ P* úÁŃáÉ> ę>ęA>ę ę !Ŕ  * úúNę úOę >ęúŔćęAÉ> ę>ęAú GúN¸ ;ú GúO¸ 1! Ŕ * ú>ęúŔę!úŔćęAÍ5 Ít úÉĺŐĹ!\ŔV#^#ĺŐ!Ŕx§(=ůŃÍá>¸ áÁŃáÉĺĹŐĺzÖ _Ç))Ç!Ł ŃŐÍ=áŃŐĺÍp{Ö _Ç))Ç!Ł ŃŐÍ=áŃÁáÉĺŐĹ~ÇË7ćO~ćđąw#~ćđąw#Ç~ÇćO~ćđąw#~ćđąw#Ç# ÖÁŃáÉĺĹË6# úÁáÉđ˙ˇŕ˙͜ đ@ćŕ@É>‘ŕ@É>äŕGŕHŕIÉĺŐ͜ !`˜Ŕ>đ" ü͜ Ŕ" üŃáÉĺŐ!`˜ y§(=ů> ‘W>͜ Í (Í (Í (éőy§ ńń!`˜Q͜ Í (Í (Í (éŃáÉĹw#< ú 6# úÁÉ!˜>"< ű! ˜"< ű!@˜6đ# úÉ!ŕ™`6đ# ú!š>("< űÉÍ[ Ĺ> ŕđđđđ/ćË7G>ŕđđđđđđđđđđ/ć°Gđ€¨ ŕxŕ€>0ŕđÁÉőđ@ć€(đDţ‘ ôńÉ>€ŕh!#i@*â űÉúŠŔţŔ>ŕO!˜3Í\ >ŕOÉúŠŔţŔĹŐĺ>ŕ˙ÍW >˙Íw óÍ}ÍW úŔę!ÍŤ ŻŕO!ÍÁ€ÍQ ͍>ę‰Ŕ>zŕE>@ŕAŻŕ>ŕ˙>Óŕ@űáŃÁĂÍÉŻŕO!ÍÁ€ÍQ Éőŕ@đDţ8úđAöŕAđöŕ>ŕ˙ńÉó!˙˙~őŻwŕ>0ŕ>ŕMńwűÉđDţ úÉę!Íp đ@őĹÍ, >ŕOˆú@oú@gÍQ ŻŕO€ÍQ >ŕO!œú@Oú@GÍ\ ŻŕO!œú@Oú@GÍ\ >€ŕh@Żŕi ű>‹ŕ@đDţ8úÁÍ[ O ˇÂM ó‹Ŕ>ŕO!@*foů>€!h˙w!D˙Żž ýŃ.AËN ü.isrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrŃsrđDţŽ Â!‹Ŕ*foůűĂß ńŕ@Éő* xą řńÉ>ő " ú ń= ďÉđ@‡ĐđDţ’0úđDţ‘8úđ@ćŕ@ÉőĹ˙Í[ ˇ ř ÷ÁńÉmade by aRPi"" UU}}P'G $P%RU0"""B""@RP' $ "$@%UU &"" %$p% DUqtF`%FU q$@%RU %S $$!pp!$% ´Í\0%WUPeVU`%DE eUU`tFDptFD@%DU0UWUPr""p UVUPDDDpWUUPUwuP%UU eVD@%UU1eVUP%B r"" UUU UUR UUWPURUPUR" q"$p2""0D"!b""`%p!!50DeU`4D05U0%t0r" %SDeUP "" ""$DUeP"""wUPeUP%U eVD%S2" 4!`"r"UU0UR UWPU%PUSq$p$"" " B!"@-§ uUUpuUUp$'"$UP'"""'""r%DPRtqp$!B uUUpuUUp'$puUUp""UUwpZr WURtqp!$4!`uUUpuUUpq$p """tG %FDpDVDpR'' %WUR4FSPtpqupRVWepq'$pup' p%p"6"UWDuq!51upSRDrDsptr q$pBWPWP%WPRWPPuuP uuPTE tDG$BtdpttptFDrPttpB"p"p%"pPr"pe_U`WuPBUpUU %UpRUpPuUpRPuWŐpBUpUp%UpPUUp" Dut@VUdBqupqup%qupRqupPqup qup4D0tG$Butputp%t1PutpB" " %" " RQupeUPBUp%U %UpRUpPuUp p uupBUpUp%UpUpWGWDW02˜"˙(˜"„PxcČ( Ađxc€h)xcŕ8* Andrzej Sapkowski Ziarno Prawdy I Czarne punkciki na jasnym, poznaczonym pasmami mgły tle nieba, poruszajšc się, przycišgnęły uwagę wiedŸmina. Było ich wiele. Ptaki kršżyły, zataczajšc wolne, spokojne kręgi, potem raptownie zniżały lot i zaraz znów wzlatywały w górę, bijšc skrzydłami. WiedŸmin obserwował ptaki przez dłuższy czas, oceniał odległoœć i przypuszczalnyczas, potrzebny na jej pokonanie, z poprawkš na rzeŸbę terenu, gęstwę lasu, na głębokoœć i przebieg jaru, który podejrzewał na trasie. Wreszcie odrzuciłpłaszcz, o dwie dziurki skrócił pas, na ukos przecinajšcy pierœ. Ołowica i rękojeœć miecza, przerzuconego przez plecy, wyjrzały znad prawego barku. - Nadłożymy trochę drogi, Płotka - powiedział. - Zjedziemy z traktu. Ptaszyska, jak mi się zdaje, nie kršżš tam bez przyczyny. Klacz, rzecz jasna, nie odpowiedziała, ale ruszyła z miejsca, posłuszna głosowi, do którego przywykła. - Kto wie, może to jest padły łoœ - mówił Geralt. - Ale może to nie łoœ. Ktowie? Jar był rzeczywiœcie tam, gdzie się go spodziewał - w pewnym momencie wiedŸmin z góry spojrzał na korony drzew, ciasno wypełniajšce rozpadlinę. Zbocza wšwozu były jednak łagodne, a dno suche, bez tarniny, bez gnijšcych pni. Pokonał jar łatwo. Po drugiej stronie był brzozowy zagajnik, za nim duża polana, wrzosowisko i wiatrołom, wycišgajšcy w górę macki poplštanych gałęzi i korzeni.Ptaki, spłoszone pojawieniem się jeŸdŸca, wzbiły się wyżej, zakrakały dziko, ostro, chrapliwie. Geralt od razu zobaczył pierwsze zwłoki - biel baraniego kożuszka i matowy błękit sukni wyraŸnie odcinały się od pożółkłych kęp turzycy. Drugiego trupa nie widział, ale wiedział, gdzie leży - położenie zwłok zdradzała pozycja trzechwilków, które patrzyły na jeŸdŸca spokojnie, przysiadłszy na zadach. KlaczwiedŸmina parsknęła. Wilki, jak na komendę, bezszelestnie, nie spieszšc siępotruchtały w las, co jakiœ czas odwracajšc w stronę przybysza trójkštne głowy. Geralt zeskoczył z konia. Kobieta w kożuszku i błękitnej sukni niemiała twarzy, gardła i większej częœci lewego uda. WiedŸmin minšł jš, nie schylajšc się. Mężczyzna leżał twarzš ku ziemi. Geralt nie odwracał ciała, widzšc, że i tu wilki i ptaki nie próżnowały. Nie było zresztš potrzeby dokładniejszego oglšdania zwłok - ramiona i plecy wełnianego kubraka pokrywał czarny, rozgałęziony deseń zaschniętej krwi. Było oczywiste, że mężczyzna zginšł od ciosu w kark, zaœ wilki zmasakrowały ciało dopiero póŸniej. Na szerokim pasie, obok krótkiego korda w drewnianej pochwie, mężczyzna nosił skórzanš sakwę. WiedŸmin zerwał jš, wyrzucił kolejno w trawę krzesiwo, kawałek kredy, wosk do pieczętowania, garœć srebrnych monet, składany, w koœcianej oprawce nożyk do golenia, królicze ucho, trzy klucze na kółku, amulet z fallicznym symbolem. Dwa listy,pisane na płótnie, zawilgły od deszczu irosy, runy rozlały się, zamazały. Trzeci, na pergaminie, był również zniszczony wilgociš, ale czytelny. Był to list kredytowy, wystawiony przez krasnoludzki bank w Murivel na kupca o nazwisku Rulle Asper lub Aspan. Suma akredytywy była niewielka. Schylajšc się, Geralt uniósł prawš rękę mężczyzny. Tak jak się spodziewał, miedziany pierœcień, wrzynajšcy się w opuchły i zsiniały palec, nosił znak cechu płatnerzy - stylizowany hełm z przyłbicš, dwa skrzyżowane miecze i runęA, wyrytš pod nimi. WiedŸmin wrócił do trupa kobiety. Kiedy odwracał ciało, coœ ukłuło go w palec. Była to róża, przypięta do sukni. Kwiat zwiędł, ale nie stracił koloru - płatki były ciemnoniebieskie, prawie granatowe.Geralt po raz pierwszy w życiu widział takš różę. Odwrócił ciało zupełnie i drgnšł. Na odsłoniętym, zdeformowanym karku kobiety wyraŸnie widać było œlady zębów.Nie wilczych. WiedŸmin cofnšł się ostrożnie do konia. Nie spuszczajšc wzroku ze skraju lasu, wspišł się na siodło. Dwukrotnie okršżyłpolanę, pochylony, bacznie lustrował ziemię, rozglšdajšc się. - Tak, Płotka - powiedział cicho, wstrzymujšc konia. - Sprawa jasna, choć nie do końca. Płatnerz i kobieta przyjechali konno, od strony tamtego lasu. Byli ponad wszelkš wštpliwoœć w drodze z Murivel do domu, bo nikt nie wozi ze sobš długo nie zrealizowanych akredytyw. Dlaczego jechali tędy, a nie traktem, nie wiadomo. Ale jechali przez wrzosowisko, bok w bok. I wówczas, nie wiem dlaczego, oboje zsiedli lub spadli z koni. Płatnerz zginšł natychmiast. Kobieta biegła, potem upadła i również zginęła, a to coœ, co nie zostawiło œladów, cišgnęło jš po ziemi, trzymajšc zębami za kark. To się wydarzyło dwa lubtrzy dni temu. Konie rozbiegły się, nie będziemy ich szukać. Klacz, rzecz jasna, nie odpowiedziała, prychała niespokojnie, reagujšc na znanysobie ton głosu. - To coœ, co zabiło oboje - cišgnšł Geralt, patrzšc na skraj lasu - nie byłoani wilkołakiem, ani leszym. Ani jeden, ani drugi nie zostawiliby tyle dla padlinożerców. Gdyby tu były bagna, powiedziałbym, że to kikimora albo wipper. Ale tu nie ma bagien. Schyliwszy się, wiedŸmin odwinšł nieco derkę, przykrywajšcš bok konia, odsłaniajšc przytroczony do juków drugi miecz, z błyszczšcym, ozdobnym jelcami czarnš, karbowanš rękojeœciš. - Tak, Płotka. Nadłożymy drogi. Trzeba sprawdzić, czemu płatnerz i kobieta jechali przez bór, a nie traktem. Jeżelibędziemy obojętnie omijać takie wydarzenia, nie zarobimy nawet na owies dla ciebie, prawda, Płotka? Klacz posłusznie ruszyła do przodu, poprzez wiatrołom, ostrożnie przestępujšc wykroty. - Chociaż to nie wilkołak, nie będziemy ryzykować - cišgnšł wiedŸmin, wyjmujšc ztorby u siodła zasuszony bukiecik tojadui wieszajšc go przy munsztuku. Klacz parsknęła. Geralt rozsznurował nieco kaftan pod szyjš, wydobył na zewnštrz medalion z wyszczerbionš wilczš paszczš.Medalion, zawieszony na srebrnym łańcuszku, podrygiwał w rytm chodu konia, jak rtęć rozbłyskujšc w promieniach słońca. II Czerwone dachówki stożkowatego dachu wieży dostrzegł po raz pierwszy ze szczytu wzniesienia, na które wspišł się, œcinajšc łuk zakrętu niewyraŸnej œcieżki. Zbocze, poroœnięte leszczynš, zatarasowane zeschłymi gałęziami, usłanegrubym dywanem żółtych liœci, nie było zbyt bezpieczne dla zjazdu. WiedŸmin wycofał się, ostrożnie zjechał po pochyłoœci, wrócił na œcieżkę. Jechał powoli, co jakiœ czas wstrzymywał konia,zwisajšc z kulbaki wypatrywał œladów. Klacz targnęła łbem, zarżała dziko, zatupała, zatańczyła na œcieżce, wzbijajšc kurzawę zeschłych liœci. Geralt, oplatajšc szyję konia lewym ramieniem, dłoniš prawej ręki, złożywszypalce w Znak Aksji, wodził nad łbem wierzchowca, szepczšc zaklęcie. - Aż tak Ÿle? - mruczał, rozglšdajšc siędookoła, nie zdejmujšc Znaku. - Aż tak? Spokojnie, Płotka, spokojnie. Czar szybko podziałał, ale szturchnięta piętš klacz ruszyła z ocišganiem, tępo, nienaturalnie, tracšc elastyczny rytm chodu. WiedŸmin zwinnie zeskoczył na ziemię, poszedł dalej pieszo, cišgnšc konia za uzdę. Zobaczył mur. Pomiędzy murem a lasem nie było odstępu,wyraŸnej przerwy. Młode drzewka i krzakijałowców mieszały liœcie z bluszczem i dzikim winem, uczepionym kamiennej œciany. Geralt zadarł głowę. W tym samymmomencie poczuł, jak do karku, drażnišc,podnoszšc włosy, przysysa się i porusza,pełznšc, niewidzialne, miękkie stworzonko. Wiedział, co to jest. Ktoœ patrzył. Odwrócił się, wolno, płynnie. Płotka parsknęła, mięœnie na jej szyi zadrgały,poruszyły się pod skórš. Na zboczu wzniesienia, z którego przed chwilš zjechał, stała nieruchomo dziewczyna, wsparta jednš rękš o pień olchy. Jej biała, powłóczysta suknia kontrastowała z połyskliwš czerniš długich, rozczochranych włosów, spadajšcych na ramiona. Geraltowi wydałosię, że się uœmiecha, ale nie był tego pewien - była za daleko. - Witaj - rzekł, unoszšc dłoń w przyjaznym geœcie. Zrobił krok w stronę dziewczyny. Ta, lekko obracajšc głowę, œledziła jego poruszenia. Twarz miała bladš, oczy czarne i ogromne. Uœmiech - o ile to był uœmiech - znikł z jej twarzy, jak starty œcierkš. Geralt zrobił jeszcze jeden krok. Liœcie zaszeleœciły. Dziewczyna zbiegła po zboczu jak sarna, przemknęła pomiędzy krzakami leszczyny, była już tylko białšsmugš, gdy znikła w głębi lasu. Długa suknia zdawała się zupełnie nie ograniczać swobody jej ruchów. Klacz wiedŸmina zarżała jękliwie, podrywajšc w górę łeb. Geralt, wcišż patrzšc w kierunku lasu, odruchowo uspokoił jš Znakiem. Cišgnšc konia za uzdę, poszedł dalej, powoli, wzdłuż muru, tonšc po pas wœród łopianów. Brama, solidna, okuta żelazem, osadzona na przerdzewiałych zawiasach, opatrzona była wielkš, mosiężnš kołatkš. Po chwiliwahania Geralt wycišgnšł rękę i dotknšł zaœniedziałego kółka. Odskoczył natychmiast, bo w tej samej chwili bramarozwarła się, skrzypišc, chrzęszczšc, rozgarniajšc na boki kępki trawy, kamykii gałšzki. Za bramš nie było nikogo - wiedŸmin widział tylko pusty dziedziniec, zaniedbany, zaroœnięty pokrzywš. Wszedł, cišgnšc konia za sobš. Oszołomiona Znakiem klacz nie opierała się, ale nogi stawiała sztywno i niepewnie. Dziedziniec z trzech stron okolony był murem i resztkami drewnianych rusztowań,czwartš stanowiła fasada pałacyku, pstrokata ospš poodpadanego tynku, brudnymi zaciekami, girlandami bluszczu.Okiennice, z których oblazła farba, byłyzamknięte. Drzwi również. Geralt przerzucił wodze Płotki przez słupek przy bramie i poszedł wolno w stronę pałacyku, żwirowš alejkš, wiodšcšobok niskiej cembrowiny niedużej fontanny pełnej liœci i œmiecia. W œrodku fontanny, na fantazyjnym cokole, prężył się i wyginał w górę obtłuczony ogon delfina, wykuty z białego kamienia.Obok fontanny, na czymœ, co bardzo dawnotemu było klombem, rósł krzak róży. Niczym, oprócz koloru kwiatów, krzak tennie różnił się od innych krzaków róży, jakie przychodziło oglšdać Geraltowi. Kwiaty stanowiły wyjštek - miały kolor indyga, z lekkim odcieniem purpury na końcach niektórych płatków. WiedŸmin dotknšł jednego, zbliżył twarz, powšchał. Kwiaty miały typowy dla róż zapach, ale nieco bardziej intensywny. Drzwi pałacyku - i równoczeœnie wszystkie okiennice - otwarły się z trzaskiem. Geralt raptownie uniósł głowę. Alejkš, zgrzytajšc żwirem, pędziłprosto na niego potwór. Prawa ręka wiedŸmina błyskawicznie pomknęła do góry, ponad prawe ramię, w tym samym momencie lewa targnęła mocno za pas na piersi, przez co rękojeœć miecza sama wskoczyła do dłoni. Brzeszczot, z sykiem wyskakujšc z pochwy, opisał krótkie, œwietliste półkole i zamarł, wymierzony ostrzem w kierunku szarżujšcej bestii. Potwór na widok miecza wyhamował, zatrzymał się. Żwir prysnšł na wszystkie strony. WiedŸmin ani drgnšł. Stwór był człekokształtny, ubrany w podniszczone, ale dobrego gatunku odzienie, nie pozbawione gustownych, choć całkowicie niefunkcjonalnych ozdób.Człekokształtnoœć sięgała jednak nie wyżej niż przybrudzona kryza kaftana - nad niš wznosił się bowiem olbrzymi, kosmaty jak u niedŸwiedzia łeb z ogromnymi uszami, parš dzikich œlepi i przerażajšcš paszczš, pełnš krzywych kłów, w której, niby płomień, migotał czerwony ozór. - Precz stšd, człeku œmiertelny! - ryknšł potwór, machajšc łapami, ale nie ruszajšc się z miejsca. - Bo pożrę cię! Na sztuki rozedrę! WiedŸmin nie poruszył się, nie opuœcił miecza. - Głuchy jesteœ? Precz stšd! - wrzasnęłostworzenie, po czym wydało z siebie odgłos, będšcy czymœ poœrednim pomiędzy kwikiem wieprza a rykiem jelenia-samca. Okiennice we wszystkich oknach zakłapałyi załomotały, strzšsajšc gruz i tynki parapetów. Ani wiedŸmin, ani potwór nie poruszyli się. - Umykaj, pókiœ cały! - zaryczał stwór, ale jak gdyby mniej pewnie. - Bo jak nie, to... - To co? - przerwał Geralt. Potwór zasapał gniewnie, przekrzywił potwornš głowę. - Patrzcie go, jaki œmiały - rzekł spokojnie, szczerzšc kły, łypišc na Geralta przekrwionym œlepiem. - Opuœć tożelazo, jeœli łaska. Może nie dotarło dociebie, że znajdujesz się na podwórzu mojego własnego domu? A może tam, skšd pochodzisz, jest zwyczaj wygrażać gospodarzowi mieczem na jego własnym podwórzu? - Jest - powiedział Geralt. - Ale tylko względem gospodarzy, którzy witajš goœcibawolim rykiem i zapowiedziš rozrywania na sztuki. - A, zaraza - podniecił się potwór. - Jeszcze mnie będzie obrażał, przybłęda. Goœć się znalazł! Pcha się na podwórze, niszczy cudze kwiaty, panoszy się i myœli, że zaraz wyniosš chleb i sól. Tfu! Stwór splunšł, sapnšł i zamknšł paszczę.Dolne kły pozostały na wierzchu, nadajšcmu wyglšd odyńca. - I co? - rzekł wiedŸmin po chwili, opuszczajšc miecz. - Będziemy tak stać? - A co proponujesz? Położyć się? - prychnšł potwór. - Schowaj to żelazo, mówię. WiedŸmin zręcznie wsunšł broń do pochwy na płacach, nie opuszczajšc ręki pogładził głowicę, sterczšcš powyżej ramienia. - Wołałbym - powiedział - żebyœ nie wykonywał zbyt gwałtownych ruchów. Ten miecz zawsze da się wyjšć, i to prędzej niż myœlisz. - Widziałem - charknšł potwór. - Gdyby nie to, już dawno byłbyœ za bramš, ze œladem mojego obcasa na rzyci. Czego tu chcesz? Skšd się tu wzišłeœ? - Zabłšdziłem - skłamał wiedŸmin. - Zabłšdziłeœ - powtórzył potwór, wykrzywiajšc paszczę w groŸnym grymasie.- No to się wybłšdŸ. Za bramę, znaczy się. Nastaw lewe ucho ku słońcu i tak trzymaj, a wnet wrócisz na trakt. No, naco czekasz? - Woda tu jest? - spytał spokojnie Geralt. - Koń jest spragniony. I ja również, jeœli ci to specjalnie nie wadzi. Potwór przestšpił z nogi na nogę, podrapał się w ucho. - Słuchaj no, ty - rzekł. - Czy ty się mnie naprawdę nie boisz? - A powinienem? Potwór rozejrzał się, chrzšknšł, zamaszyœcie podcišgnšł bufiaste spodnie.- A, zaraza, co mi tam. Goœć w dom. Niecodziennie trafia się ktoœ kto na mójwidok nie ucieka lub nie mdleje. No, dobra. Jesteœ strudzony, ale uczciwy wędrowiec, zapraszam cię do œrodka. Jeœliœ jednak zbój albo złodziej, ostrzegam - ten dom wykonuje moje rozkazy. Wewnštrz tych murów rzšdzę ja !Uniósł kosmatš łapę. Wszystkie okienniceponownie zaklekotały o mur, a w kamiennej gardzieli delfina coœ głucho zaburczało. - Zapraszam - powtórzył. Geralt nie poruszył się, patrzšc na niego badawczo. - Mieszkasz sam? - A co cię obchodzi, z kim mieszkam? - rzekł gniewnie stwór, rozwierajšc paszczę, po czym zarechotał głoœno. - Aha, rozumiem. Pewnie idzie ci o to, czyPxcČxc@xc ¸.xc 0>@mam czterdziestu pachołków, dorównujšcych mi urodš. Nie mam. No to jak, zaraza, korzystasz z zaproszenia danego z szczerego serca? Jeœli nie, to brama jest tam, dokładnie za twoim tyłkiem! Geralt skłonił się sztywno. - Zaproszenie przyjmuję - rzekł formalnie. - Prawu goœciny na uchybię. - Domu mój twoim domem - odrzekł stwór, również formalnie, choć niedbale. - Tędy, goœciu. A konia daj tu, ku studni.Pałacyk również od wewnštrz prosił się ogruntowny remont, było tu jednakowoż w miarę czysto i porzšdnie. Meble wyszły zapewne spod ręki dobrych rzemieœlników,nawet, jeżeli stało się to bardzo dawno temu. W powietrzu wisiał ostry zapach kurzu. Było ciemno. - Œwiatło! - warknšł potwór, a łuczywo, zatknięte w żelazny uchwyt, natychmiast buchnęło płomieniem i kopciem. - NieŸle - rzekł wiedŸmin. Potwór zarechotał. - Tylko tyle? Zaiste, widzę, że byle czym cię nie zadziwić. Mówiłem ci, ten dom wykonuje moje rozkazy. Tędy, proszę.Uważaj, schody sš strome. Œwiatło! Na schodach potwór odwrócił się. - A cóż to dynda ci na szyi, goœciu! Co to takiego? - Zobacz. Stwór ujšł medalion w łapę, podniósł do oczu, napinajšc lekko łańcuszek na szyi Geralta. - Nieładny wyraz twarzy ma to zwierzę. Co to takiego? - Znak cechowy. - Aha. Zapewne trudnisz się wyrobem kagańców. Tędy, proszę. Œwiatło! Œrodek dużej komnaty, całkowicie pozbawionej okien, zajmował ogromny, dębowy stół, całkowicie pusty, jeżeli nie liczyć wielkiego lichtarza z pozieleniałego mosišdzu, pokrytego festonami zastygłego wosku. Na kolejnš komendę potwora œwiece zapaliły się, zamigotały, rozjaœniajšc nieco wnętrze. Jedna ze œcian komnaty obwieszona była broniš - wisiały tu kompozycje z okršgłych tarcz, skrzyżowanych partyzan,rohatyn i gizarm, ciężkich koncerzy i toporów. Połowę przyległej œciany zajmowało palenisko olbrzymiego komina, nad którym widniały rzędy łuszczšcych się i oblazłych portretów. Œciana na wprost wejœcia zapełniona była trofeami łowieckimi - łopaty łosi i rosochate rogi jeleni rzucały długie cienie na wyszczerzone łby dzików, niedŸwiedzi i rysi, na zmierzwione i postrzępione skrzydła wypchanych orłów i jastrzębi. Centralne, honorowe miejsce zajmował pobršzowiały, zniszczony, ronišcy pakułyłeb skalnego smoka. Geralt podszedł bliżej. - Upolował go mój dziadunio - powiedziałpotwór, ciskajšc w czeluœć paleniska ogromnš kłodę. - To był chyba ostatni w okolicy, który dał się upolować. Siadaj,goœciu. Głodny jesteœ, jak mniemam? - Nie zaprzeczę, gospodarzu. Potwór usiadł przy stole, opuœcił głowę,splótł na brzuchu kosmate łapy, przez chwilę coœ mamrotał, kręcšc młynka olbrzymimi kciukami, po czym ryknšł z cicha, walšc łapš o stół. Półmiski i talerze brzęknęły cynowo i srebrnie, puchary zadzwoniły kryształowo. Zapachniało pieczystym, czosnkiem, majerankiem, gałkš muszkatołowš. Geralt nie okazał zdziwienia. - Tak - zatarł łapy potwór. - To lepsze od służby, nie? Częstuj się, goœciu. Tu jest pularda, tu szynka z dzika, tu pasztet z... Nie wiem z czego. Z czegoœ.Tutaj mamy jarzšbki. Nie, zaraza, to kuropatwy. Pomyliłem zaklęcia. Jedz, jedz. To porzšdne, prawdziwe jedzenie, nie obawiaj się. - Nie obawiam się. - Geralt rozerwał pulardę na dwie częœci. - Zapomniałem - parsknšł potwór - żeœ nie z tych strachliwych. Zwać cię, na ten przykład, jak? - Geralt. A ciebie, gospodarzu? - Nivellen. Ale w okolicy mówiš na mnie Wyrod albo Kłykacz. I straszš mnš dzieci- potwór wlał sobie do gardła zawartoœć ogromnego pucharu, po czym zatopił paluchy w pasztecie, wyrywajšc z misy około połowy za jednym zamachem. - Straszš dzieci - powtórzył Geralt z pełnymi ustami. - Pewnie bezpodstawnie? - Najzupełniej. Twoje zdrowie, Geralt! - I twoje, Nivellen. - Jak to wino? Zauważyłeœ, że to z winogron, a nie z jabłek? Ale jeœli ci nie smakuje, wyczaruję inne. - Dziękuję, to jest niezłe. Zdolnoœci magiczne masz wrodzone? - Nie. Mam je od czasu, kiedy mi to wyrosło. Morda, znaczy. Sam nie wiem, skšd to się wzięło, ale dom spełnia, czego sobie zażyczę. Nic wielkiego, umiem wyczarować żarcie, picie, odzienie, czystš poœciel, goršcš wodę, mydło. Byle baba to potrafi i bez czarów. Otwieram i zamykam okna i drzwi.Zapalam ogień. Nic wielkiego. - Zawsze coœ. A tę... jak mówisz, mordę,masz od dawna? - Od dwunastu lat. - Jak to się stało? - A co cię ty obchodzi? Nalej sobie jeszcze. - Z chęciš. Nic mnie to nie obchodzi, pytam przez ciekawoœć. - Powód zrozumiały i do przyjęcia - zaœmiał się gromko potwór. - Ale ja go nie przyjmę. Nic ci do tego, i już. Żebyjednak choć częœciowo zaspokoić twojš ciekawoœć, pokażę ci, jak wyglšdałem przedtem. Popatrz no tam, na portrety. Pierwszy, liczšc od kominka, to mój tatunio. Drugi, jedna zaraza wie, kto. Atrzeci, to ja. Widzisz? Spod kurzu i pajęczyn, z portretu spoglšdał wodnistym spojrzeniem nijaki grubasek o nalanej, smutnej i pryszczatej twarzy. Geralt, któremu nieobce były skłonnoœci do schlebiania klientom, rozpowszechnione wœród portrecistów, ze smutkiem pokiwał głowš.- Widzisz? - powtórzył Nivellen, szczerzšc kły. - Widzę. - Kto ty jesteœ? - Nie rozumiem. - Nie rozumiesz? - potwór uniósł głowę, œlepia zalœniły mu jak u kota. - Mój portret, goœciu, wisi poza zasięgiem œwiatła œwiec. Ja go widzę, ale ja nie jestem człowiekiem. Przynajmniej nie w tej chwili. Człowiek, żeby obejrzeć portret, wstałby, podszedłby bliżej, zapewne musiałby także wzišć œwiecznik. Ty tego nie zrobiłeœ. Wniosek jest prosty. Ale ja pytam bez ogródek - jesteœ człowiekiem? Geralt nie spuœcił wzroku. - Jeœli tak stawiasz sprawę - odpowiedział po chwili milczenia - to niezupełnie. - Aha. Nie będzie chyba nietaktem, jeżeli spytam, kim w takim razie jesteœ?- WiedŸminem. - Aha - powtórzył Nivellen po chwili. - Jeżeli dobrze pamiętam, wiedŸmini w ciekawy sposób zarabiajš na życie. Zabijajš, za opłatš, różne potwory. - Dobrze pamiętasz. Znowu zapadła cisza. Płomyki œwiec tętniły, biły w górę cienkimi wšsami ognia, lœniły w rżniętym krysztale pucharów, w kaskadach wosku, œciekajšcego po lichtarzu. Nivellen siedział nieruchomo, poruszajšc lekko olbrzymimi uszami. - Załóżmy - powiedział wreszcie - że zdšżysz wycišgnšć miecz, nim do ciebie doskoczę. Załóżmy, że zdšżysz mnie nawetcišć. Przy moim ciele mnie to nie zatrzyma - zwalę cię z nóg samym impetem. A potem, to już zdecydujš zęby.Jak myœlisz, wiedŸminie, kto z nas dwu ma większe szanse, jeżeli dojdzie do przegryzania gardzieli? Geralt, przytrzymujšc kciukiem cynowy kołpaczek karafy, nalał sobie wina, wypił łyk, odchylił się na oparcie krzesła. Patrzył na potwora, uœmiechajšcsię, a był to uœmiech wyjštkowo paskudny. - Taaak - rzekł przecišgle Nivellen, dłubišc pazurem w kšciku paszczy. - Trzeba przyznać, że umiesz odpowiedzieć na pytanie, nie używajšc wielu słów. Ciekawe, jak sobie poradzisz z następnym, które ci zadam. Kto ci za mnie zapłacił? - Nikt. Jestem tu przypadkiem. - Nie łżesz aby? - Nie mam we zwyczaju łgać. - A co masz we zwyczaju? Opowiadano mi owiedŸminach. Zapamiętałem, że wiedŸmini porywajš maleńkie dzieci, które potem karmiš magicznymi ziołami. Te, które to przeżyjš, same zostajš wiedŸminami, czarownikami o nieludzkich zdolnoœciach.Szkoli się je w zabijaniu, wykorzenia wszelkie ludzkie uczucia i odruchy. Czyni się z nich potwory, które majš zabijać inne potwory. Słyszałem, jak mówiono, że najwyższy czas, by ktoœ zaczšł polować na wiedŸminów. Bo potworów jest coraz mniej, a wiedŸminów coraz więcej. Zjedz kuropatwę, zanim zupełnie ostygnie. Nivellen wzišł z półmiska kuropatwę, całš włożył do paszczy i schrupał, jak sucharek, trzeszczšc miażdżonymi w zębach kostkami. - Dlaczego nic nie mówisz? - spytał niewyraŸnie, przełykajšc. - Co z tego, co o was mówiš, jest prawdš? - Prawie nic. - A co jest kłamstwem? - To, że potworów jest coraz mniej. - Fakt. Jest ich niemało - wyszczerzył kły Nivellen. - Jeden właœnie siedzi przed tobš i zastanawia się, czy dobrze zrobił, zapraszajšc cię. Od razu nie spodobał mi się twój znak cechowy, goœciu. - Ty nie jesteœ żadnym potworem, Nivellen - rzekł sucho wiedŸmin. - A, zaraza, to coœ nowego. Więc, wedługciebie, czym ja jestem? Kisielem z żurawiny? Kluczem dzikich gęsi, odlatujšcych na południe w smutny, listopadowy poranek? Nie? Więc może cnotš, utraconš u Ÿródła przez cycatš córkę młynarza? No, Geralt, powiedz mi, czym jestem. Nie widzisz, że aż się trzęsę z ciekawoœci? - Nie jesteœ potworem. W przeciwnym razie nie mógłbyœ dotykać tej srebrnej tacy. A już w żadnym wypadku nie wzišłbyœ do ręki mojego medalionu. - Ha! - ryknšł Nivellen tak, że płomyki œwiec przybrały na moment pozycję horyzontalnš. - Dziœ jest najwyraŸniej dzień wyjawiania wielkich, strasznych tajemnic! Zaraz się dowiem, że te uszy wyrosły mi, bo jako dziecko nie lubiłem owsianki na mleku! - Nie, Nivellen - powiedział spokojnie Geralt. - To się stało na skutek rzuconego uroku. Jestem pewien, że wiesz, kto rzucił ten urok. - A jeżeli wiem, to co? - Urok można odczynić. W wielu wypadkach. - Ty, jako wiedŸmin, oczywiœcie umiesz odczyniać uroki. W wielu wypadkach? - Umiem. Chcesz, żebym spróbował? - Nie. Nie chcę. Potwór otworzył paszczę i wywiesił czerwony ozór, długi na dwie piędzi. - Zatkało cię, co? - Zatkało - przyznał Geralt. Potwór zachichotał, rozparł się w fotelu. - Wiedziałem, że cię zatka - powiedział.- Nalej sobie jeszcze, usišdŸ wygodnie. Opowiem ci całš historię. WiedŸmin, czy nie wiedŸmin, dobrze ci patrzy z oczu, aja mam ochotę pogadać. Nalej sobie. - Nie ma już czego. - A, zaraza - potwór chrzšknšł, po czym ponownie łupnšł łapš w stół. Obok dwóch pustych karafek pojawił się, nie wiedzieć skšd, spory, gliniany gšsiorek w wiklinowym koszyku. Nivellen zdarł zębami woskowš pieczęć. - Jak zapewne zauważyłeœ - zaczšł, nalewajšc - okolica jest doœć odludna. Do najbliższych osiedli ludzkich jest kawał drogi. Bo widzisz, mój tatunio, a i mój dziadunio, swojego czasu, nie dawali zbytnich powodów do miłoœci ani sšsiadom, ani kupcom, którzy wędrowali traktem. Każdy, kto się tu zawieruszył, tracił w najlepszym wypadku swój majštek, jeœli tatunio wypatrzył go z wieży. A parę bliższych osad spaliło się, bo tatunio uznał, że danina płaconajest opieszale. Mało kto lubił mojego tatunia. Oprócz mnie, naturalnie. Strasznie płakałem, gdy pewnego razu przywieziono na wozie to, co zostało z mojego tatunia po ciosie dwuręcznym mieczem. Dziadunio podówczas nie zajmował się aktywnym rozbojem, bo od dnia, w którym dostał po czerepie żelaznym morgensternem, jškał się okropnie, œlinił i rzadko kiedy zdšżał wporę do wygódki. Padło na to, że jako spadkobierca, ja muszę przewodzić drużynie. - Młody wówczas byłem - cišgnšł Nivellen- istny mlekosys, więc chłopcy z drużynymigiem owinęli mnie sobie dookoła palca.Dowodziłem nimi, jak się domyœlasz, w takim stopniu, w jakim tłusty prosiak może przewodzić wilczej hordzie. Wnet zaczęliœmy robić rzeczy, na które tatunio, gdyby żył, nigdy by nie zezwolił. Oszczędzę ci szczegółów, przejdę od razu do rzeczy. Pewnego dnia wypuœciliœmy się aż do Gelibolu, pod Mirt, i obrabowaliœmy œwištynię. Na domiar złego, była tam również młoda kapłanka. - Co to za œwištynia, Nivellen? - Jedna zaraza wie, Geralt. Ale musiała to być niedobra œwištynia. Na ołtarzu, pamiętam, leżały czaszki i gnaty, palił się zielony ogień. Œmierdziało, jak nieszczęœcie. Ale do rzeczy. Chłopcy obezwładnili kapłankę i odarli z przyodziewy, po czym powiedzieli, że muszę zmężnieć. No i zmężniałem, durny smark. W trakcie mężnienia kapłanka napluła mi w gębę i coœ wywrzeszczała. - Co? - Że jestem potwór w ludzkiej skórze, żebędę potworem w potwornej, coœ o miłoœci, o krwi, nie pamiętam. Sztylecik, taki mały, miała chyba ukrytywe włosach. Zabiła się, a wtedy... Wialiœmy stamtšd, Geralt, mówię ci, małonie zajeŸdziliœmy koni. To była niedobraœwištynia. - Mów dalej. - Dalej było tak, jak powiedziała kapłanka. Za parę dni, budzę się rano, asłużba, co mnie który zobaczy, we wrzaski w nogi. Ja do lustra... Widzisz, Geralt, spanikowałem, dostałem jakiegoœ ataku, pamiętam to jak przez mgłę. Mówišc krótko, padły trupy. Kilka. Używałem, co mi wpadło w ręce, a nagle zrobiłem się bardzo silny. A dom pomagał, jak mógł - trzaskały drzwi, latały w powietrzu sprzęty, buchał ogień. Kto zdšżył, uciekł w popłochu, ciotunia, kuzynka, chłopcy z drużyny, coja mówię, uciekły nawet psy, wyjšc i kulšc ogony. Uciekła moja kotka Żarłoczka. Ze strachu szlag trafił nawetpapugę ciotuni. Wnet zostałem sam, ryczšc, wyjšc, szalejšc, tłukšc co popadło, głównie zwierciadła. Nivellen przerwał, westchnšł, pocišgnšł nosem. - Kiedy atak minšł - podjšł po chwili - było już za póŸno na cokolwiek. Byłem sam. Nikomu już nie mogłem wyjaœnić, że zmienił mi się tylko i wyłšcznie wyglšd,że choć w strasznej postaci, jestem tylko głupim wyrostkiem, szlochajšcym w pustym zamku nad ciałami służšcych. Potem przyszedł potworny strach - wrócš i zatłukš, zanim zdšżę wytłumaczyć. Ale nikt nie wrócił. Potwór zamilkł na chwilę, otarł nos rękawem. - Nie chcę wracać do tamtych pierwszych miesięcy, Geralt, jeszcze dziœ mnie trzęsie, gdy wspominam. Przejdę do rzeczy. Długo, bardzo długo siedziałem wzamku jak mysz pod miotłš, nie wystawiajšc nosa na zewnštrz. Jeœli się ktoœ pojawił - rzadko to się zdarzało - nie wychodziłem, ot, kazałem domowi trzasnšć ze dwa razy okiennicš albo ryknšłem sobie przez gargulec od rynny, i to zwykle wystarczało, by goœć wzbił za sobš potężnš chmurę kurzu. Tak było aż do dnia, w którym, bladym œwitem, wyglšdam przez okno i co widzę? Jakiœ grubas œcina róże z krzewu ciotuni. A trzeba ci wiedzieć, że to nie byle co, ale niebieskie róże z Nazairu, sadzonki przywiózł jeszcze dziadunio. Złoœć mnie porwała, wyskoczyłem na dwór. Gruby, gdyodzyskał głos, jaki utracił był na mój widok, wykwiczał, że chciał jeno kilka kwiatów dla córeczki, żebym go oszczędził, życiem darował i zdrowiem. Jużem się sposobił, by wykopać go za głównš bramę, kiedy coœ mnie oœwieciło, Pxc Čxc @xc¸.đ F¨9H€đ<€€przypomniałem sobie bajki, które opowiadała mi niegdyœ Lenka, moja niania, stara prukwa. Zaraza, pomyœlałem, podobno ładne dziewuszki zamieniajš żaby w królewiczów, czy też odwrotnie, więc może... Może jest w tym gadaniu ziarno prawdy, jakaœ szansa... Podskoczyłem na dwa sšżnie, zaryczałem tak, że dzikie wino oberwało się z muru i wrzasnšłem: "Córka albo życie!", nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Kupiec - bo to był kupiec - uderzył w płacz, poczym wyznał mi, że córeczka ma osiem lat. Co, œmiejesz się? - Nie. - Bo ja nie wiedziałem, œmiać się, czy płakać nad swoim zasranym losem. Żal mi się zrobiło kupczyny, patrzeć nie mogłem, jak się trzęsie, zaprosiłem do œrodka, ugoœciłem, na odjezdnym nasypałem złota i kamyków do worka. Trzeba ci wiedzieć, że w podziemiu zostało sporo dobra, jeszcze z tatuniowych czasów, nie bardzo wiedziałem, co z tym poczšć, mogłem sobie pozwolić na gest. Kupiec promieniał, dziękował, aż się cały opluł. Musiał się gdzieœ pochwalić swojšprzygodš, bo nie minęły dwa miesišce, a przybył tu drugi kupiec. Miał ze sobš przygotowany, spory worek. I córkę. Też sporš. Nivellen wycišgnšł nogi pod stołem, przecišgnšł się, aż fotel zatrzeszczał. - Dogadałem się z kupcem raz dwa - cišgnšł. - Ustaliliœmy, że zostawi mi jšna rok. Musiałem mu pomóc załadować wór na muła, sam by nie udŸwignšł. - A dziewczyna? - Przez jakiœ czas dostawała konwulsji na mój widok, była przekonana, że jš jednak zjem. Ale po miesišcu jadaliœmy już przy jednym stole, gawędziliœmy i chodziliœmy na długie spacery. Ale, chociaż była miła i nad podziw rozgarnięta, język mi się plštał, kiedy z niš rozmawiałem. Widzisz, Geralt, zawsze byłem nieœmiały wobec dziewczšt, zawsze wystawiałem się na poœmiewisko, nawet wobec dziewuch z obory, tych z gnojem na łydkach, które chłopcy z drużyny obracali, jak chcieli, na wszystkie strony. Nawet te się ze mnie nabijały. Co dopiero, myœlałem, z takš mordš. Nie przemogłem się nawet, by jej cokolwiek napomknšć o przyczynie, dla której tak drogo zapłaciłem za rok jej życia. Rok cišgnšł się jak smród za pospolitym ruszeniem, aż wreszcie kupieczjawił się i zabrał jš. Ja zaœ, zrezygnowany, zamknšłem się w domu i przez kilka miesięcy nie reagowałem na żadnych goœci z córkami, jacy się tu pojawiali. Ale po roku spędzonym w towarzystwie zrozumiałem, jak ciężko jest, kiedy nie ma do kogo otworzyć gęby. Potwór wydał z siebie odgłos, który miałbyć westchnieniem, a zabrzmiał jak czkawka. - Następna - powiedział po chwili - nazywała się Fenne. Była mała, bystra i ćwierkotliwa, istny mysikrólik. Wcale się mnie nie bała. Któregoœ dnia, była akuratnie rocznica moich postrzyżyn, opiliœmy się oboje miodu i... he, he. Zaraz po tym wyskoczyłem z łoża i do lustra. Przyznam, byłem zawiedziony i zgnębiony. Morda została, jak była, możez odrobinę głupszym wyrazem. A mówiš, żew bajkach jest mšdroœć ludu! Gówno wartataka mšdroœć, Geralt. No, ale Fenne rychło postarała się, żebym zapomniał o zmartwieniach. To była wesoła dziewczyna, mówię ci. Wiesz, co wymyœliła? Straszyliœmy we dwójkę niepożšdanych goœci. WyobraŸ sobie - wchodzi taki na podwórko, rozglšda się, aż tu z rykiem wypadam na niego ja, na czworakach, a Fenne, całkiem goła, siedzi mi na grzbiecie i tršbi na myœliwskim rogu dziadunia! Nivellen zatrzšsł się od œmiechu, błyskajšc bielš kłów. - Fenne - kontynuował - była u mnie pełny rok, potem powróciła do rodziny, zwielkim posagiem. Sposobiła się wyjœć zamšż za pewnego właœciciela szynku, wdowca. - Opowiadaj dalej, Nivellen. To zajmujšce. - Powiadasz? - rzekł potwór, drapišc sięz chrzęstem pomiędzy uszami. - No, dobrze. Następna, Primula, była córkš zubożałego rycerza. Rycerz, gdy tu przybył, miał wychudłego konia, kirys i nieprawdopodobne długi. Paskudny był, mówię ci, Geralt, jak kupa obornika, i rozsiewał dookoła podobnš woń. Primula, rękę bym sobie dał ucišć, musiała być poczęta, gdy on był na wojnie, bo była całkiem ładniutka. I w niej nie wzbudzałem strachu, nie dziwota zresztš,bo w porównaniu z jej rodzicem mogłem się wydawać wcale nadobny. Miała, jak się okazało, nielichy temperament, a i ja, nabrawszy wiary w siebie, nie zasypiałem gruszek w popiele. Już po dwóch tygodniach byłem z Primulš w bardzo bliskich stosunkach, podczas których lubiła targać mnie za uszy i wykrzykiwać: "ZagryŸ mnie, zwierzu!", "Rozszarp mnie, bestio!" i temu podobne idiotyzmy. Ja w przerwach biegałem do lustra, ale wystaw sobie, Geralt, spoglšdałem w nie z rosnšcym niepokojem.Coraz bardziej tęskniłem do powrotu do tamtej, mniej wydolnej postaci. Widzisz,Geralt, przedtem byłem rozlazły, zrobiłem się chłop na schwał. Przedtem cięgiem chorowałem, kasłałem i leciało mi z nosa, teraz nic się mnie nie imało.A zęby? Nie uwierzyłbyœ, jakie ja miałempopsute zęby! A teraz? Mogę przegryŸć nogę od krzesła. Chcesz, żebym przegryzłnogę od krzesła? - Nie. Nie chcę. - Może to i dobrze - rozdziawił paszczę potwór. - Panienki bawiło, jak się popisywałem i w domu zostało strasznie mało całych krzeseł. Nivellen ziewnšł, przy czym jęzor zwinšłmu się w tršbkę. - Zmęczyło mnie to gadanie, Geralt. Krótko - potem były jeszcze dwie - Ilka i Venimira. Wszystko odbywało się tak samo, aż do znudzenia. Najpierw mieszanina strachu i rezerwy, potem nić sympatii, wzmacniana drobnymi, acz kosztownymi upominkami, potem "GryŸ mnie, zjedz mnie całš", potem powrót taty, czule pożegnanie i coraz bardziej zauważalny ubytek w skarbu. Postanowiłemrobić dłuższe przerwy na samotnoœć. Oczywiœcie, w to, że dziewiczy całus odmieni mojš postać, już dawno przestałem wierzyć. I pogodziłem się z tym. Co więcej, doszedłem do wniosku, żedobrze jest, jak jest, i żadnych zmian nie trzeba. - Żadnych, Nivellen? - Ażebyœ wiedział. Mówiłem ci - końskie zdrowie, zwišzane z tš postaciš, to raz.Dwa - moja innoœć działa na dziewczęta jak afrodyzjak. Nie œmiej się! Jestem więcej niż pewien, że jako człowiek musiałbym się zdrowo nabiegać, by móc dobrać się do takiej, dla przykładu, Venimiry, która była wielce urodziwš pannš. Widzi mi się, że na takiego, jak na tym portrecie, nawet by nie spojrzała. I po trzecie: bezpieczeństwo.Tatunio miał wrogów, paru przeżyło. Ci, których posłała do ziemi drużyna pod moim żałosnym dowództwem, mieli krewnych. W piwnicach jest złoto. Gdyby nie postrach, jaki wzbudzam, ktoœ by po nie przyszedł. Choćby wieœniacy z widłami. - Wyglšdasz na zupełnie pewnego - rzekł Geralt, bawišc się pustym pucharem - że w obecnej postaci nikomu się nie naraziłeœ. Żadnemu ojcu, żadnej córce. Żadnemu krewnemu lub narzeczonemu córki.Co, Nivellen? - Daj spokój, Geralt - obruszył się potwór. - O czym ty mówisz? Ojcowie nie posiadali się z radoœci, mówiłem ci, byłem hojny ponad wyobrażenie. A córki? Nie widziałeœ ich, jak tu przybywały, w zgrzebnych sukienczynach, z łapkami wyługowanymi od prania, przygarbione od dŸwigania cebrów. Primula jeszcze po dwóch tygodniach u mnie miała na plecachi udach œlady rzemienia, jakim łoił jš jej rycerski tatuœ. A u mnie chodziły jak księżniczki, do ręki brały wyłšczniewachlarz, nawet nie wiedziały, gdzie tu jest kuchnia. Stroiłem je i obwieszałem œwiecidełkami. Wyczarowywałem na zawołanie goršcš wodę do blaszanej wanny, którš tatunio zrabował jeszcze dla mamy w Assengardzie. Wyobrażasz sobie - blaszana wanna! Rzadko który komes, co ja mówię, rzadko który władykama u siebie blaszanš wannę. Dla nich to był dom z bajki, Geralt. A co się tyczy łoża, to... Zaraza, cnota jest w dzisiejszych czasach rzadsza niż skalny smok. Żadnej nie przymuszałem, Geralt. - Ale podejrzewałeœ, że ktoœ mi za ciebie zapłacił. Kto mógł zapłacić? - Łajdak, który zapragnšł reszty mojej piwnicy, a nie miał więcej córek - rzekłdobitnie Nivellen. - Chciwoœć ludzka niezna granic. - I nikt inny? - I nikt inny. Milczeli obaj, wpatrujšc się w mrugajšcenerwowo płomyki œwiec. - Nivellen - rzekł nagle wiedŸmin. - Jesteœ teraz sam? - WiedŸminie - odpowiedział potwór po chwili zwłoki - myœlę sobie, że zasadniczo powinienem zwymyœlać cię teraz nieprzyzwoitymi słowy, wzišć za kark i zrzucić ze schodów. Wiesz, za co?Za traktowanie mnie jak półgłówka. Od samego poczštku widzę, jak nadstawiasz ucha, jak zerkasz na drzwi. Dobrze wiesz, że nie mieszkam sam. Mam rację? - Masz. Przepraszam. - Zaraza z twoimi przeprosinami. Widziałeœ jš? - Tak. W lesie, koło bramy. Czy to jest powód, dla którego kupcy z córkami od pewnego czasu odjeżdżajš stšd z niczym? - A więc i o tym wiedziałeœ? Tak, to jest ten powód. - Pozwolisz, że zapytam... - Nie. Nie pozwolę. Znowu milczenie. - Cóż, twoja wola - rzekł wreszcie wiedŸmin, wstajšc. - Dzięki za goœcinę, gospodarzu. Czas mi w drogę. - Słusznie - Nivellen wstał również. - Zpewnych względów nie mogę zaoferować ci noclegu w zamku, a do nocowania w tych lasach nie zachęcam. Od czasu, gdy okolica wyludniła się, w nocy jest tutajniedobrze. Powinieneœ wrócić na trakt przed zmierzchem. - Będę miał to na uwadze, Nivellen. Jesteœ pewien, że nie potrzebujesz mojejpomocy? - Potwór spojrzał na niego z ukosa. - A jesteœ pewien, że mógłbyœ mi pomóc? Dałbyœ radę zdjšć to ze mnie? - Nie tylko o takš pomoc mi chodziło. - Nie odpowiedziałeœ na moje pytanie. Chociaż... Chyba odpowiedziałeœ. Nie dałbyœ. Geralt spojrzał mu prosto w oczy. - Mieliœcie wtedy pecha - powiedział. - Ze wszystkich œwištyń w Gelibolu i Dolinie Nimnar wybraliœcie akurat chram Coram Agh Tera, Lwiogłowego Pajška. Żebyzdjšć przekleństwo, rzucone przez kapłankę Coram Agh Tera, trzeba wiedzy izdolnoœci, których ja nie posiadam. - A kto je posiada? - Jednak cię to interesuje? Mówiłeœ, że dobrze jest, jak jest. - Jak jest, tak. Ale nie jak może być. Obawiam się... - Czego się obawiasz? Potwór zatrzymał się w drzwiach komnaty,odwrócił. - Dosyć mam twoich pytań, wiedŸminie, które cišgle zadajesz, zamiast odpowiadać na moje. Widocznie trzeba cięodpowiednio pytać. Słuchaj - od pewnego czasu mam paskudne sny. Może słowo "potworne" byłoby trafniejsze. Czy słusznie się obawiam? Krótko, proszę. - Czy po takim œnie, po obudzeniu, nigdynie miałeœ zabłoconych nóg? Igliwia w poœcieli? - Nie. - A czy... - Nie. Krótko, proszę. - Słusznie się obawiasz. - Czy można temu zaradzić? Krótko, proszę. - Nie. - Nareszcie. ChodŸmy, odprowadzę cię. Na podwórzu, gdy Geralt poprawiał juki, Nivellen pogładził klacz po nozdrzach, poklepał po szyi. Płotka, rada pieszczocie, pochyliła łeb. - Lubiš mnie zwierzaki - pochwalił się potwór. - I ja też je lubię. Moja kotka,Żarłoczka, chociaż uciekła z poczštku, wróciła potem do mnie. Przez długi czas była to jedyna żywa istota, jaka towarzyszyła mi w niedoli. Vereena też... Urwał, wykrzywił paszczę. Geralt uœmiechnšł się. - Też lubi koty? - Ptaki - wyszczerzył zęby Nivellen. - Wydałem się, zaraza. A, co mi tam. To nie jest kolejna kupiecka córka, Geralt,ani kolejna próba szukania ziarna prawdyw starych bajędach. To coœ poważnego. Kochamy się. Jeœli się zaœmiejesz, strzelę cię w pysk. Geralt nie zaœmiał się. - Twoja Vereena - powiedział - to prawdopodobnie rusałka. Wiesz o tym? - Podejrzewam. Szczupła. Czarna. Mówi rzadko, w języku, którego nie znam. Nie je ludzkiego jadła. Na całe dni znika w lesie, potem wraca. To typowe? - Mniej więcej - wiedŸmin docišgnšł popręg. - Pewnie myœlisz, że nie wróciłaby, gdybyœ stał się człowiekiem? - Jestem tego pewien. Wiesz, jak rusałkibojš się ludzi. Mało kto widział rusałkęz bliska. A ja i Vereena... Ech, zaraza.Bywaj, Geralt. - Bywaj, Nivellen. WiedŸmin szturchnšł piętš bok klaczy, ruszył ku bramie. Potwór człapał u jego boku. - Geralt? - Słucham cię. - Nie jestem taki głupi, jak myœlisz. Przyjechałeœ tu œladem któregoœ z kupców, którzy tu ostatnio byli. Coœ sięktóremuœ stało? - Tak. - Ostatni był tu trzy dni temu. Z córkš,nie najładniejszš zresztš. Kazałem domowi zamknšć wszystkie drzwi i okiennice, nie dałem znaku życia. Pokręcili się po dziedzińcu i odjechali.Dziewczyna zerwała jednš różę z krzewu ciotuni i przypięła sobie do sukni. Szukaj ich gdzie indziej. Ale uważaj, topaskudna okolica. Mówiłem ci, nocš w lesie nie jest najbezpieczniej. Słyszy się i widzi nieładne rzeczy. - Dzięki, Nivellen. Będę pamiętał o tobie. Kto wie, może znajdę kogoœ, kto... - Może. A może nie. To mój problem, Geralt, moje życie i moja kara. Nauczyłem się to znosić, przyzwyczaiłem się. Jak się pogorszy, też się przyzwyczaję. A jak się bardzo pogorszy,nie szukaj nikogo, przyjedŸ tu sam i skończ sprawę. Po wiedŸmińsku. Bywaj, Geralt. Nivellen odwrócił się i raŸno pomaszerował w stronę pałacyku. Nie obejrzał się już ani razu. III Okolica była odludna, dzika, złowrogo nieprzyjazna. Geralt nie wrócił na traktprzed zmierzchem, nie chciał nadkładać drogi, pojechał na skróty, przez bór. Noc spędził na łysym szczycie wysokiego wzgórza, z mieczem na kolanach, przy maleńkim ognisku, w które co jakiœ czas wrzucał pęczki tojadu. W œrodku nocy dostrzegł daleko w dolinie blask ognia, usłyszał obłškańcze wycia i œpiewy, a także coœ, co mogło być tylko krzykiem torturowanej kobiety. Ruszył tam, ledwiezaœwitało, ale odnalazł tylko wydeptanš polanę i zwęglone koœci w ciepłym jeszcze popiele. Coœ, co siedziało w koronie olbrzymiego dębu, wrzeszczało i syczało. Mógł to być leszy, ale mógł teżto być i zwykły żbik. WiedŸmin nie zatrzymał się, by sprawdzić. IV Około południa, gdy poił Płotkę u Ÿródełka, klacz zarżała przenikliwie, cofnęła się, szczerzšc żółte zęby i gryzšc munsztuk. Geralt odruchowo uspokoił jš Znakiem i wówczas dostrzegł regularny kršg, uformowany przez wystajšce z mchu czapeczki czerwonawych grzybków. - Prawdziwa histeryczka robi się z ciebie, Płotka - powiedział. - To przecież zwyczajne czarcie koło. Po co te sceny? Klacz prychnęła, odwracajšc ku niemu łeb. WiedŸmin potarł czoło, zmarszczył Phxc€ŕxcX xcĐ/`\0>€˙˙się, zamyœlił. Potem jednym skokiem znalazł się w siodle, zawrócił konia, ruszajšc szybko z powrotem, po własnych œladach. - "Lubiš mnie zwierzaki" - mruknšł. - Przepraszam cię, koniku. Wychodzi na to,że masz więcej rozumu niż ja. V Klacz tuliła uszy, parskała, rwała podkowami ziemię, nie chciała iœć. Geralt nie uspokajał jej Znakiem - zeskoczył z kulbaki, przerzucił wodze przez łeb konia. Na plecach nie miał jużswego starego miecza w pochwie z jaszczurczej skóry - jego miejsce zajmowała teraz błyszczšca, piękna broń z krzyżowym jelcem i smukłš‚ dobrze wyważonš rękojeœciš, zakończonš kulistš głowiš z białego metalu. Tym razem brama nie otwarła się przednim. Była otwarta, tak jak jš zostawił, wyjeżdżajšc. Usłyszał œpiew. Nie rozumiał słów, nie mógł nawet zidentyfikować języka, z którego pochodziły. Nie było to potrzebne - wiedŸmin znał, czuł i rozumiał samš naturę, istotę tego œpiewu, cichego, przenikliwego, rozlewajšcego się po żyłach falš mdlšcej, obezwładniajšcej grozy. Œpiew urwał się gwałtownie i wtedy jš zobaczył. Przylgnęła do grzbietu delfina w wyschniętej fontannie, obejmujšc omszałykamień drobnymi rękami, tak białymi, że wydawały się przezroczyste. Spod burzy splštanych, czarnych włosów błyszczały, wlepione w niego, ogromne, szeroko rozwarte oczy koloru antracytów. Geralt zbliżył się powoli, miękkim, elastycznym krokiem, idšc półkolem od strony muru, obok krzewu niebieskich róż. Stworzenie, przyklejone do grzbietudelfina, obracało za nim maleńkš twarzyczkę o wyrazie nieopisanej tęsknoty, pełnš uroku, który sprawił, żewcišż słyszało się pieœń - choć maleńkie, blade usteczka były zaciœniętei nie dobywał się zza nich najmniejszy nawet dŸwięk. WiedŸmin zatrzymał się w odległoœci dziesięciu kroków. Miecz, powolutku dobywany z czarnej, emaliowanej pochwy, rozjarzył się i zalœnił nad jego głowš. - To srebro - powiedział. - Ta klinga jest srebrna. Blada twarzyczka nie drgnęła, antracytowe oczy nie zmieniły wyrazu. - Tak bardzo przypominasz rusałkę - cišgnšł spokojnie wiedŸmin - że mogłaœ zwieœć każdego. Tym bardziej, że rzadki z ciebie ptaszek, czarnowłosa. Ale konienigdy się nie mylš. Rozpoznajš takie jakty instynktownie i bezbłędnie. Kim jesteœ? Myœlę, że mulš albo alpem. Zwyczajny wampir nie wyszedłby na słońce. Kšciki bladych usteczek drgnęły i lekko uniosły się. - Przycišgnšł cię Nivellen w swojej postaci, prawda? Sny, o których wspominał, wywoływałaœ ty. Domyœlam się,co to były za sny, I współczuję mu. Stworzenie nie poruszyło się, - Lubisz ptaki - cišgnšł wiedŸmin. - Alenie przeszkadza ci, to przegryzać karkówludziom obojga płci, co? Zaiste, ty i Nivellen! Piękna by była z was para, potwór i wampirzyca, władcy leœnego zamku. Zapanowalibyœcie w mig nad całš okolicš. Ty, wiecznie spragniona krwi, ion, twój obrońca, morderca na zawołanie,œlepe narzędzie. Ale wpierw musiał stać się prawdziwym potworem, nie człowiekiemw potwornej masce. Wielkie, czarne oczy zwęziły się. - Co z nim, czarnowłosa? Œpiewałaœ, a więc piłaœ krew. Sięgnęłaœ po ostatecznyœrodek, czyli że nie udało ci się zniewolić jego umysłu. Mam słusznoœć? Czarna główka kiwnęła leciutko, prawie niedostrzegalnie, a kšciki ust uniosły się jeszcze wyżej. Maleńka twarzyczka nabrała upiornego wyrazu. - Teraz zapewne uważasz się za paniš tego zamku? Kiwnięcie, tym razem wyraŸniejsze. - Jesteœ mula? Powolny, przeczšcy ruch głowy. Syk, który się rozległ, mógł pochodzić tylko z bladych, koszmarnie uœmiechniętych ust, choć wiedŸmin nie dostrzegł, by sięporuszyły. - Alp? Zaprzeczenie. WiedŸmin cofnšł się, mocniej œcisnšł rękojeœć miecza. - To znaczy, że jesteœ... Kšciki ust zaczęły unosić się wyżej, coraz wyżej, wargi rozwarły się... - Bruxa! - krzyknšł wiedŸmin, rzucajšc się ku fontannie. Zza bladych warg błysnęły białe, kończyste kły. Wampirzyca poderwała się,wygięła grzbiet jak lampart i wrzasnęła.Fala dŸwięku uderzyła w wiedŸmina jak taran, pozbawiajšc oddechu, miażdżšc żebra, przeszywajšc uszy i mózg cierniami bólu. Lecšc do tyłu, zdšżył jeszcze skrzyżować przeguby obu ršk w Znaku Helitropu. Czar w znacznej mierze zamortyzował impet, z jakim wyrżnšł plecami o mur, ale i tak pociemniało mu w oczach, a resztka powietrza wyrwała się z płuc wraz z jękiem. Na grzbiecie delfina, w kamiennym kręgu wyschniętej fontanny, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilš siedziała filigranowa dziewczyna w białej sukni, rozpłaszczał połyskliwe cielsko ogromny,czarny nietoperz, rozwierajšc długš, wšskš paszczękę, przepełnionš zębami igłokształtnej bieli. Błotniste skrzydłarozwinęły się, załopotały bezgłoœnie i stwór runšł na wiedŸmina jak bełt wystrzelony z kuszy. Geralt, czujšc w ustach żelazisty posmak krwi, krzyknšł zaklęcie, wyrzucajšc przed siebie dłoń zpalcami rozwartymi w Znak Quen. Nietoperz, syczšc, skręcił gwałtownie, chichoczšc wzbił się w powietrze i natychmiast spikował pionowo w dół, wprost na kark wiedŸmina. Geralt odskoczył w bok, cišł, nie trafiajšc. Nietoperz płynnie, z gracjš, kurczšc jedno skrzydło zawrócił, okršżył go i znów zaatakował, rozwierajšc bezoki, zębaty pysk. Geralt czekał, wycišgajšc wstronę potwora trzymany oburšcz miecz. Wostatniej chwili skoczył - nie w bok, lecz do przodu, tnšc na odlew, aż zawyłopowietrze. Nie trafił. Było to tak nieoczekiwane, że wypadł z rytmu, o ułamek sekundy spóŸnił się z unikiem. Poczuł, jak szpony bestii rozrywajš mu policzek, a aksamitnie wilgotne skrzydłochlaszcze po karku. Zwinšł się w miejscu, przeniósł ciężar ciała na prawšnogę i cišł ostrym zamachem w tył, ponownie chybiajšc fantastycznie zwrotnego stwora. Nietoperz zamachał skrzydłami, wzbił się, poszybował w stronę fontanny. W momencie, gdy zakrzywione pazury zazgrzytały o kamień cembrowiny, potworny, oœliniony pysk już rozmazywał się, metamorfował, znikał, choć zjawiajšce się w jego miejscu blade usteczka nadal nie kryły morderczych kłów. Bruxa zawyła przeszywajšco, modulujšc głos w makabryczny zaœpiew, wytrzeszczała na wiedŸmina przepełnione nienawiœciš oczy i wrzasnęła znowu. Uderzenie fali było tak potężne, że przełamało Znak. W oczach Geralta zawirowały czarne i czerwone kręgi, w skroniach i ciemieniu załomotało. Poprzez ból, œwidrujšcy uszy, zaczšł słyszeć głosy, zawodzenia, i jęki, dŸwięki fletu i oboju, szum wichru. Skóra na jego twarzy martwiała i ziębła.Upadł na jedno kolano, potrzšsnšł głowš.Czarny nietoperz bezszelestnie płynšł kuniemu, w locie rozwierajšc zębate szczęki. Geralt, choć oszołomiony falš wrzasku - zareagował instynktownie. Poderwał się z ziemi, błyskawicznie dopasowujšc tempo ruchów do prędkoœci lotu potwora wykonał trzy kroki w przód,unik i półobrót, a po nich szybki jak myœl, oburęczny cios. Ostrze nie napotkało oporu. Prawie nie napotkało. Usłyszał wrzask, ale tym razem był to wrzask bólu, wywołanego dotknięciem srebra. Bruxa, wyjšc, metamorfowała na grzbieciedelfina. Na białej sukni, nieco powyżej lewej piersi, widać było czerwonš plamę pod draœnięciem, nie dłuższym niż mały palec. WiedŸmin zgrzytnšł zębami - cięcie, które winno było rozpołowić bestię, okazało się zadrapaniem. - Krzycz, wampirzyco - warknšł, ocierajšc krew z policzka. - Wywrzeszcz się. Strać siły. A wtedy zetnę ci œlicznš główkę! - Ty. Osłabniesz pierwszy. Czarownik. Zabiję.. Usta bruxy nie poruszyły się, ale wiedŸmin słyszał słowa wyraŸnie, rozbrzmiewały w jego mózgu, eksplodujšc,dzwonišc głucho, z pogłosem, jak gdyby spod wody. - Zobaczymy - wycedził, pochylony, idšc w kierunku fontanny. - Zabiję. Zabiję. Zabiję. - Zobaczymy. - Vereena! Nivellen, ze zwieszonš głowš, oburšcz uczepiony oœcieżnicy, wytoczył się z drzwi pałacyku. Chwiejnym krokiem poszedł w stronę fontanny, niepewnie machajšc łapami. Kryzę kaftana plamiła krew. - Vereena! - ryknšł ponownie. Bruxa szarpnęła głowę w jego kierunku. Geralt, wznoszšc miecz do cięcia, skoczył ku niej, ale reakcje wampirzycy były znacznie szybsze. Ostry wrzask, i kolejna fala zbiła wiedŸmina z nóg. Runšł na wznak, poszorował po żwirze alejki. Bruxa wygięła się, sprężyła do skoku, kły w jej ustach zabłysły jak zbójeckie puginały. Nivellen, rozczapierzajšc łapy jak niedŸwiedŸ, spróbował jš chwycić, ale wrzasnęła mu prosto w paszczę, odrzucajšc kilka sšżnido tyłu, na drewniane rusztowanie pod murem, które załamało się z przenikliwymtrzaskiem, grzebišc go pod stertš drewna. Geralt już był na nogach, biegł półkolem, okršżajšc dziedziniec, starajšc się odcišgnšć uwagę bruxy od Nivellena. Wampirzyca, furkoczšc białš sukniš, mknęła wprost na niego, lekko, jak motyl, ledwo dotykajšc ziemi. Nie wrzeszczała już, nie próbowała metamorfować. WiedŸmin wiedział, że jestzmęczona. Ale wiedział i to, że nawet zmęczona jest nadal œmiertelnie niebezpieczna. Za plecami Geralta, Nivellen hurkotał wœród desek, ryczał. Geralt odskoczył w lewo, otoczył się krótkim, dezorientujšcym młyńcem miecza.Bruxa sunęła ku niemu - biało-czarna, rozwiana, straszna. Nie docenił jej - wrzasnęła w biegu. Nie zdšżył złożyć Znaku, poleciał w tył, ršbnšł plecami o mur, ból w kręgosłupie zapromieniował ażdo czubków palców, sparaliżował ramiona,podcišł kolana. Upadł na klęczki. Bruxa,wyjšc œpiewnie, skoczyła ku niemu. - Vereena! - ryknšł Nivellen. Odwróciła się. I wtedy Nivellen z rozmachem wbił jej pomiędzy piersi złamany, ostry koniec trzymetrowej żerdzi. Nie krzyknęła. Westchnęła tylko.WiedŸmin, słyszšc to westchnienie, zadygotał. Stali - Nivellen, na szeroko rozstawionych nogach, dzierżył żerdŸ oburšcz, blokujšc jej koniec pod pachš. Bruxa, jak biały motyl na szpilce, zawisła na drugim końcu dršga, również zaciskajšc na nim obie dłonie. Wampirzyca westchnęła rozdzierajšco i nagle naparła silnie na kół. Geralt zobaczył, jak na jej plecach, na białej sukni, wykwita czerwona plama, z której w gejzerze krwi wyłazi, ohydnie i nieprzyzwoicie, ułamany szpic. Nivellen wrzasnšł, zrobił krok do tyłu, potem drugi, potem szybko zaczšł się cofać, ale nie puszczał dršga, wlokšc za sobš przebitš bruxę. Jeszcze krok i wsparł się plecami o œcianę pałacyku. Koniec żerdzi, który trzymał pod pachš, zazgrzytał o mur. Bruxa powoli, jak gdyby pieszczotliwie, przesunęła drobne dłonie wzdłuż dršga, wycišgnęła ramiona na całš długoœć, uchwyciła się mocno żerdzi i naparła na niš ponownie. Już przeszło metr skrwawionego drewna wystawał jej z pleców. Oczy miała szeroko otwarte, głowę odrzuconš do tyłu. Jej westchnienia stały się częstsze, rytmiczne, przechodzšce w rzężenie. Geralt wstał, ale zafascynowany obrazem nadal nie mógł zdobyć się na żadnš akcję. Usłyszał słowa, głucho rozbrzmiewajšce wewnštrz czaszki, jak pod sklepieniem zimnego i mokrego lochu.- Mój. Albo niczyj. Kocham cię. Kocham. Kolejne, straszne, rozedrgane, dławišce się krwiš westchnienie. Bruxa szarpnęła się, przesunęła dalej wzdłuż żerdzi, wycišgnęła ręce. Nivellen zaryczał rozpaczliwie, nie puszczajšc dršga usiłował odsunšć wampirzycę jak najdalejod siebie. Nadaremnie. Przesunęła się jeszcze bardziej do przodu, chwyciła go za głowę. Zawył jeszcze przeraŸliwiej, zaszamotał kosmatym łbem. Bruxa znów przesunęła się na żerdzi, przechyliła głowę ku gardłu Nivellena. Kły błysnęły oœlepiajšcš bielš. Geralt skoczył. Skoczył jak bezwolna, zwolniona sprężyna. Każdy ruch, każdy krok, jaki należało teraz wykonać, był jego naturš, był wyuczony, nieunikniony,automatyczny i œmiertelnie pewny. Trzy szybkie kroki. Trzeci, jak setki takich kroków przedtem, kończy się na lewš nogę, mocnym, zdecydowanym stšpnięciem. Skręt tułowia, ostre, zamaszyste cięcie.Zobaczył jej oczy. Nic już nie mogło sięzmienić. Usłyszał głos. Nic. Krzyknšł, by zagłuszyć słowo, które powtarzała. Nic nie mogło. Cišł. Uderzył pewnie, jak setki razy przedtem,œrodkiem brzeszczotu, i natychmiast, kontynuujšc rytm ruchu, zrobił czwarty krok i półobrót. Klinga, pod koniec półobrotu już wolna, sunęła za nim, błyszczšc, wlokšc za sobš wachlarzyk czerwonych kropelek. Kruczoczarne włosy zafalowały, rozwiewajšc się, płynęły w powietrzu, płynęły, płynęły, płynęły... Głowa upadła na żwir. Potworów jest coraz mniej? A ja? Czym ja jestem? Kto krzyczy? Ptaki? Kobieta w kożuszku i błękitnej sukni? Róża z Nazairu? Jak cicho! Jak pusto. Jaka pustka. We mnie. Nivellen, zwinięty w kłębek, wstrzšsany kurczami i dreszczem, leżał pod murem pałacyku, w pokrzywach, obejmujšc głowę ramionami. - Wstań - powiedział wiedŸmin. Młody, przystojny, potężnie zbudowany mężczyzna o bladej cerze, leżšcy pod murem, uniósł głowę, rozejrzał się dookoła. Wzrok miał błędny. Przetarł oczy knykciami. Spojrzał na swoje dłonie. Obmacał twarz. Jęknšł cicho, włożył palec do ust, długo wodził nim podzišsłach. Znowu złapał się za twarz, i znów jęknšł, dotykajšc czterech krwawych, napuchłych pręg na policzku. Zaszlochał, potem zaœmiał się. - Geralt! Jak to? Jak to się... Geralt! - Wstań Nivellen. Wstań i chodŸ. W jukach mam lekarstwa, sš potrzebne nam obu. - Ja już nie mam... Nie mam? Geralt? Jakto? WiedŸmin pomógł mu wstać, starajšc się nie patrzeć na drobne, tak białe, że aż przezroczyste ręce, zaciœnięte na żerdzi, utkwionej pomiędzy małymi piersiami, oblepionymi mokrš, czerwonš tkaninš. Nivellen jęknšł znowu. - Vereena... - Nie patrz. ChodŸmy. Poszli poprzez dziedziniec, obok krzaku niebieskich róż, podtrzymujšc jeden drugiego. Nivellen bezustannie obmacywałsobie twarz wolnš rękš. - Nie do wiary, Geralt. Po tyłu latach? Jak to możliwe? - W każdej baœni jest ziarno prawdy - rzekł cicho wiedŸmin. - Miłoœć i krew. Obie majš potężnš moc. Magowie i uczeni łamiš sobie nad tym głowy od lat, ale nie doszli do niczego, poza tym, że... - Że co, Geralt? - Miłoœć musi być prawdziwa. * * * Tekst opowiadania na podstawie miesięcznika Fantastyka 3/1989. * * * 2001 aRPi @ˆVđWXY€0ąĄ@˜ƒ€€€?˙????˙?ýüüńéŕĐđđđp˜|<Ě0€€?pO ˙˙˙˙ ËůćŔ€đř‚~°O˙đ8đ >œ ŢŕŰĹ˙ĎŔ?á^??|îÂPQ˜äÎ>źř@´€eä8Äw‹<0âĐJŔŸ€ž€ŕ@ţ­Ç@‡]?!6"ĆB‡šĎÉ_@ üăÄ;~Q=äůˇ!ž˙˙ţń|ƒôóřgŕĐĐřřč'#Ü˙!řË;í<Ô>ö˙@ż˙˙đĐ/xŸü˙ ôäp°P1Ńq‘v–?Ăpáá@Aă˘Ě,đŠđńřűˇŔ?˙ߧ˙ Žu‹č×nŚ°Lˆt?ÜÁ8jŔ?,%qq0Ç d‚ Ä(Đř˙çÁ÷—ŽŁăżlP‚~Ćžěä懡ŸE:q–Ŕ#Ŕ]üpĽä1Š(ŠˆŒC}‹t˘Í€Aŕa@Ŕŕđ͓`Ś@ÜÜ˙§€ŔŔ€@€ŔŔŔ€€    (/¨'Éżţúţţ˙˙{Ô=Ňn{Ś˜ĎŃ_# !ƒđđP ŔżŔ?Ŕ?öö ű óăř8Ŕ8ŔŰlż?ţŹżťŠŃüŔy€Ă€_`€xŔ Žř‚Ŕ€Ŕ„ƒî鿪˙1 ó„{ęĆľÄrâUŕHáŕçĆţůŕĐ@ ŕŕŔĂŔĂĚ÷ #w{&;&ä›ě?Ä;Ű€Ď ‰ŕŕíŕůËɞ–ó ů9™›EŰŸ680Đđŕ`“p“űűóŽżäőŕŕ0p0@˜ )š–Aáü@Ŕ@@ŔŔ@Ŕ@Ŕ€Ŕ@??#A€žÝƒ-111ŕÖţ÷ĺü„0ŰńĂ‹Ž)K>Šőwˆů]Ŕżč—ŕŸŔ?€@żü€0Č4Ěh,Ôl”đl” ô€ŔŕŔpđÎüă˙ƒ}ţg€€€':?!? p}c}zóoăŢË4€~nAŔBƒě˙ŘĚLÜü4žšą˙Ŕ?#?|Ë}Î\ó<óđŕ-Ŕ Ŕ-Î8ÇŸýę>Đüŕđ€}ŘŚźŠ¨7/>&~@co_aüťßܑLj8Ćđ@ؘ˜ü켛..†ËP @<´xŘü„8~+v€Ŕ@@€@@@ŔŔŔ??€€ p1Î0OH4FćĄ^ʀTŔ‡ Ł/+oŸ˙˙˙˙€€˙˙˙˙˙˙<Äxˆě üřđBşFžţ˙ţüxüz8g>"ŕ>#@„€ P 2-E~ s>1;~?đOç`pđĐ@Ŕ@Ŕ ŕ ?Ŕ?˙@€˙˙é˜ńÁÁŔxßď˙ţ˙ű‹tţ}…řŘŕŕŕŔȐť†…ÁĆĆi˙Ŕ€ř&đHŕLśÎ0Ěó{ľűő8<:8ÜŕŕVŰ%~ } 0   ŔŔŔŔ€€€€Ŕ|@â~’ě „ @ňä‡ C  P$Qśp Čľ˙ö d{O/s!ű˙`Ÿ€ot›đŻŸ? đüGšřH°ĺ?Ďŕż8888Đx0đxŔ뀀?AÔ4Ŕ¸Ŕ ąp1đö`péřws‡xăqŽ„j€^L€€đ0ńó~ů~ř|űpžŢŚ˙ŒˇŤüěá1Đ Đ°Ŕ@Ŕ@€ŔŔŔ€€ŔŔńqc#& L<@€€×[ƒ}ߍú˙ţš˙˙9ьŇ,’,  (˘ Š†É€€  ??????6I6 6ŔçÁ‚@”OĂĂ`ŕđđŔ°ř\ŕô˜Ŕ~ ?0đƒ€!@@@°€p°đŕ.H|ž <./ž^>->ů€€€áŢ˙đź8ぇƒÉéI ˙…˙˙™ÔŤĂŹĂ…ĂÄĂĽóäđăŕđŕĐŕÂ=€nÔ+8đp80ȸ ˛ ň 2$°@0 #ŔŔ@ŔŔ€@@Ŕ€@l@f@c@ń€Ŕ@ô;ćăŸaţăŘđćř˙ƒ’EӍŔÇEႠР‰Čŕ €€@H4š„9ƒ€ż>Ŕ€€8L0x € €ƒpđŔŔŕ0Äŕč¤|,Đ€ "<:w>ń~qlsjőgšÝşżŮě‘ đäŔÔř¨ô€<x€@@@@@Îh ,&=Ţ;ÄĄŢa^ ĆB‚€˙ß'wwÇ8đĂźšF¨Oĺ‚ÁÁcpmoŸšĎCŔŘ§źŰűŔ€ŔŔŔŔŔŔŔ 3a Ŕ€ŔŔŔŔ€Ŕ@Ŕ€Ŕ€ĎŚŔ?ü;Çş‰öŘçŒ9Ă˝€@ŔĐčȀ`€€`ŕ ŕƒŔ€ ´ň‡1@œ€€€ .t?ƒ  '€/×_§_Śôĺ˙˙,ßéóR’=ŽľfŸĎŸËÓřÄř„řÇÚéˆöŞĐ€Ť€@@_W>V;^=B€€a€ŕĐh0ŔüóđíüĂýďď—~AŔ@ pęř0Œpňüř @r ŔŔ€ŔŔŔ€Ŕ€Ŕ€ŔŔ€a3€€řćöţŕ˙p­6,>|`pŔ`€Č€€ ;FŔŕđ`x°8Ü>L.-ƒx¤„€ü Ŕ˜€Ÿ$?I{D?@n‘÷ç˙˙<˙ŕ˙Â˙Á>ÁŰA[Ŕ‘˜”˜đƒÁňâÔâTŕđ$ŕŢŔ~ëPŽ €ĹƒÇÁčţ>;$0/;988?ţýţ˙üářçđĎđŔđ ˆČȀ€€Ŕ€@ÁŔŔŔŔŔŔŔ„„Œ„@ŽĆÓă ` @@@€??Ž“ŒrŒp™aőZńÄ8Ŕ„°8lPüü$+:nI‚şBşN<@I__A_\_\œtöôËžLxŃýřĆüĂüƒř‡üĂđö ƒ}ˆČ€ŐççčăŸc˙˙Ď2ß#ţuŠÎąŢ)ß ždžŕžÔř( <~B~@˙˙~pĆną ;4;=>ľ)†&ȼФ˙˙÷×ĆŔ+áŕ@ âţţ˙˙€˙ˆa>?řÇŔ˙8?=ż€?  ŕŒđsáŢ—đď`_>Ýéţćř8€dôňô¨üüŔŔŔŔ@Ŕ@€€@ă€a A€ü Ѐą°óóóäçű ř÷°/đ@őęîąţ2şË!ŢAţŕŸ ÷€ţŢAßăüř˛ěřAŕŕŔŔű˙ň‚„€@ Ă<ý€đ€ˆçŕÝú`@?@?˙€€Â˙óß.ďÝŢ->Á?ŔżP=ő=ý˝myši¨{ť#ă#ă˙˙ß!ç˙Âë˙„ý˘’œAĎÁN`Ż(ď"Ç4Ç[{~n5=ómó~i‡7Áţ˙ŕ˙č˙`ß÷€˙ ßř˙đOđO˙Ż˙żř˙řđ˙đ˙řxxř‚ĐƒčÄ>č>ŕ Ŕđvpo ˆHGüŔ<ü<ţ:˙qßAţÇ;@@@@€Ŕ@Ŕ0! 8!ű{€ ’˘˘ž!‡sr{+b@đlB=éၞÁƒDÀ&ĽÎß$ –n?á4Œ8řŕúÂQ˘  !h ‡CB‚…Ŕ7˙?˙Ŕ?€Ŕ?Ŕ?˙ű$Ÿ`[¤ţî˙ő ˙#ĂŕŃŕŃëqąŔ €a€`˙ĺ÷ü˙á˙ů ôńűáÁ"(рaŔđČôřđřh@˘ŕüúúôp P ó?>đđ€A)ţ\ŕá`řçúĽň˙ř˙,x† ţü@¸đ1Ácƒ8ˇ ü ‹ƒřpr€Ŕ?~˙€€ŔŔŔ@ŔŔ##<< ś?€“lüóüîřĂřôőŕ ô€Ŕ` kTfJcľáÄzĂŁ  Ŕč`đĎ?Fœl0ĐŔ`ă—  ˙˙Ž/×ŕÇřôËľČ7ó ˙˙˙?Ď~˙ŕ˙€`€`€`€`€ŕ0đřŘ­^_řü‹üř|ü8<@@A@ xP`üóţýŰç ˙˙řđô8čpB…čĐ ?@?ŔżŔ?˙ůź'ä7đ3đ2ńř xˆ X€xŕŘđŔä€ŕŔ`€@€ôpiŔŔ@@ŔŔŔŔ€€ńB!"D L?@ABCDEFGHIJKLMNOPQRSTUVWXYZ[\]^_`abcdefghijklmnopqrstuvwxyz{|}~  !"#$%&'()*+,-./0123456789:;<=>?@ABCDEFGHIJKLMNOPQRSTUVWXYZ[\]^_`abcdefg!B'%cBvFP!9gA3:&"Ě%íq> ćƒIcŠĹ q> Ĺ „ŤP6ë)ANFXkA8kŽ)g C¸Jx!{oAě)˛J'Ajć02ƒk6ćAĹ…ƒbiAëA'k"ZXkg9C_zkcí)(’JbŒ(P:b 2iöRB¤a.Ĺ AA,RG%gBOJ zo_Zk›s8gĆ /2i[„ě)ş06ƒ2ÓNIP>Äbx A F&%g„ XkzoŽ)w>_Zk;cĹ í%R:'B2š('.2p>Ů A‹!O:šĺŠA >G%6kĹôfyoI%wFcZgŘRbí)2:& b‹.6˜‚˜Ź)/:Ľ Ť%šQ>š&+ANN7k&! ľRYkcô1ŘR9cwFƒ°)N:ć Ĺ Š!P:šĹpŤ)™¤ šŠ!.Q'šA 2&Ó^ä7gZkJ)V>ŘV9_ˇNBË)4:„¸jQ:* B¸“Nƒ’FšHŁƒ& !‰%.>b •N9c§wF[-c2*ŐRƒ02Hp%rR7gX! /64ÔRP:ƒA >öZ'T!‘N_6fV>_0!Cî-’F Bě)‘Ní9ôbWkqNƒŹ%O:iĆí)ƒ pJYkŠ!Œ)”N9gś)íWB:_Ň-d2łNi!HĂ ě1ĺpNôbĚ1Ĺ í-I’FË-qB™ƒPFgi)S´NZkő5’%ˇN_6:¤06iŐVƒí-Hő^ćË%łVŹ%¤ ‰!° 2Ě-w‚qFcj!đ5ÖRZkUB.6:—Jô1Aď1(”N Ę-ĹpBbě1ôbHĹĚ-ˇ´F™ƒ Ab>ôZh%Ž)’NYks!6’)vBƒŒ!ęv6™Ş%¤Ç Ť!˛Vš¤¸i˛!uĹšAě-łN(çUB8g/í2q!wBĽ Ź% P:‚šIĚ)(ě-¸ˇ1bě-™˜g!ă í1˛JH!”RYkî5ÍÓ-OV>„í1łN h6ÓVşĺ˛VŘŞ%cŤ)šbA‚ƒ ě1hqB/ö^YkŇ1ëp%0’%Cí-’JI(OJř8g)Ě%2.ŘŐN¸G‚ !ƒƒ í1‘F(/_ZoĎ5† ËqčP:öVŤ!ćOBcşbŞ%P:ĺ ¤ .B•Hĺ ABAŤ-QFď÷ZZk’%!ˇ „ RB6g‹%Ť%O>cšbhĺ 2ƒě9ˇ'.ƒ šAí5˛Rí8gZkÓ-0’%Š ¤ QB_Ž%IqJő^ .‚ 2'ó^bË5,J/N™Ň^‚ :HöZěö^Ykń1"íQ! Ç1>cŹ)¤/Fc’Nƒí5pBH¤ 6'Q:ąZPšb 6H9c ř^Ykň5Díq!bď5ÓVćAOBgg)¤Í1'‘J‚Ş)NFLNš!ĺO>‰!Yk§ ň-Yką%"ě§ q!B:’J!!pNgH! 6‹%ôZŁ ě=h!’N™ĺĹpJ‰!8kc2YkLěc Ś A1>J)ŐV‘NÔZH!ĺ )O>‚ >ąVIbAŁ¤ PFi%c!ľNYkčÉ„ A>ö^Ť!˛N-6 2B‘%tNb2'ôfb¤ ƒ Ä0Bö^Š-CSFYkÓ1(%… p)!1B.! .˛NhČ•N‘) ƒí-'łRQ¤v'pJď9öbëő^Ykm-AĎ5Í”R!Š-ĺ°ZP2ô^(Ś ˛1ěUBbĚ)’F'/ĺ˜„ /Fi%Ô^ÇŐV8g)!ň9o)ö^ !ƒH-î=´Ng-C2 § Ł .2ÓJG˜ ƒ BH)ÓZ„uJ)8g Ď5Ő^'% ćƒL%k-0B!"Q:§S'p:‰!ÔNš(bí=!łZBđ=)!g!+%ĹŻ1APJk1c!ćƒI)!.ĆőR-6Š!ÓNš(+¤/Bj)cAŠ5H%cAM%Đ1ë!k)Ĺ:‚a Ĺ!.ćÓJĺí-‰!q>Iě1jbOB()ô^!_*%Ĺ!')o%Ľ!Đ5ćTJČA" 2ÄłJ'2Ş!’BFĘ%í-AÍ5'%˛NABk)c! p!ŚAň5çrR ˛NĹéh02’B­!Ă ‰!î1%FAî9(!łZ!î=!’R!ë%.B°1 sJ!J-ÉđAĚ!P2Ä ‰!Ë-&˜G b Ě9‘N%!čƒH-!Ż% qJ!°1 ”NB!ÇŒ5!í%łBHÄ ‰'ě)˜F b /JI1c!&%¤Ż5+!¨… !Œ13> CBŐZ!2łFÄÄ ‰&ë)sšb F()ő^ g5ĺ PNęŚ-!Ż5>ÉC%ĹM)cď=)!ŐZGO6Ť!ÔRšä !Ě9(%’V Ë9¤öZ,o!† !):č !… -C>ĆŐZ.hq>™¤ Ä !Ť5ç 1J„ BĹLđ1o!Cm)Ó1ČB)%ŚÎACđA!ŐZ/2łFŤ!Łă Ă !Ž5(%rN!m%ç:ÄdA„ k-Ó- † Ż9č2BCj)§/Jĺp6[i%h&!Œ5ç.JCŃ1L!śNŚBä„l)ł)ęBÇŚ K%„ ÔBőNŠ)%s6ˆ[É!F!Ź=()Z!ó-*ÖR¤ Äc L%’%ČBƆ +!ƒ ˛B[Ź-ä O:7_gRÄš ­9%PRBń)LöV!¤béB˛)“V/"é‡ *!…q>öV9cp6‰![Ršˆ5¤F Đ1)ÖVC1JëŐ^e’%>!ç† J%Ľ 6[Ë)Š%łF .Yg˜Ş% !m)%pN÷^íĆDŻ1ČRJd “%0´ZCȇ J%d‰ 6HF 2‘>Š!š%!Ť5OBeô1q8gfą)ĘU>"qÓ-í† ËČ,!fhŠ¨ g-.Ę!‘>ĺ ‚AĚ5'‘VDÔ)×Vp%§‘) U>Cr!ő-í‡ Ëé-¨  gä ‚ Ę!P6&ŁB Bî9“R(!f:‘%×Zéô1PM%"rÓ- e+!q%ˤGĘ!Ě&q2!!B0>”R !†ó1ˇRq! Ó-5:q!CN!“!ď† /ěĺ /’)ĘA/*HKš ć0Fc1 .F–NŽ1!ą-T>-!#r!Ő)† ,!q!ěÉŤ/˛-ĺ &łF‰/ šb 1Fgj-ĽBŠ1ŐZ Ě=Ň1ĺÉr!Ô-D+!p!é*>/q)ĺ.’>h™!ƒƒ1Föb‹1AîA'%Ô^!Ň12F¤§Q˛)í† +!PíćË=RJp)Ĺ/*ŐFi!.çš„/BcŠ-c đ=J%öb!L)’)ô1…QÔ-ďČQđAd Ń9rR!Ę)q:ĺĚ%łBwBÍ1 !“V!FsR !„Ť9˛1Q!‡r!ő1cn)/Jdh-Ő1äŁií%“B/*BÍ%PJCBŐZJ-B:Q!ÖZDr!ő1ď"j)Ër!Ćs!ő5d)Ęě%’:(!!i!ćrRCB Ö^… ł-QSJ#Q!Îő1"ě§ 0ÇŻ1Ô-1ě &“:Ť%P2çBŤ)(qBcÎ5 !rRd ô1ľZq%#’%îW>!íJ%¨§ Ě-ł-/Ĺě)(p2R˜Ć!Š!0J„ Î5L)“R!Ň1łVq%#ł)Ë V>"ćŠ Čî120„'!çÍ!˜ ¤Bj-ć6!Í9*!”V!Ď=”Vô5DÓ1vBŞ …E† ˛-V> BI!ĽË%Qšc Í9!QB"H)éÎ=!Ó1vFt%!K)ď9ëŠ¤í‡ ó5.˜JBĽ„ćšĆĹÍ=qNI-!­5ĆqNő-V>dc Ë=ëő1!wBK![Š J%Ďn… Ń1-uF™Gƒ ĽíA))łVPJ´Vő1vBŚcĘ9Ô1ěcÍ5O!ÔV„ /B2š%d ń5•J B !!Í=()’ZJ)DěA!ľ)vFö1!´%2íBŤ) ”Bdľ1ę¸Rd >ľR*!AB!!íA))“ZoŹ b s!6:Ô-vF"r!ö1í!s: [o´B9c36!2BĽ•N!!•N!íAI-Ő^!h1č.s!6>Ô)—J!0´)ĘśJci1CÖNé_csNöZ*!SJšĽ!ÍA%rR!Ż-ę—Fs!6>Ô-—Fs!Š ÷V_j-C2:n%Ygč2B_Ď93FšŚ!î=!łZ"ď5–J !s!66Ő)˜F“!¨ ö^8c„ !´J_eÇBŐNl)š…ď9!0JłZI)!6—N*s!6>Ő-—Bír‡_Ć8cAP>O[l-/>Î9ÖF šŒ-Ď9!îA’V!6—JŚ s!W>Ő-˜Js!ˆÓ)_„ !)%­5Ĺ!bA C… "!BďA’V!ô5—J-R6”%VB’!Š [9cĘ!Ćc !!ĺ(‚EAŁ 1Ĺ$Aî=!łV!6:—N Ô)R5:íR‡.B8cĆc 2P%÷RB 1¤ˆI5e=˘$!Ě9!łZ"ô5wFěô-r6:Ë ‡ P>¤YcĹt>WŹ%ƒĎ9¨ !bƒ-